O miłości, który myśli, chce i czuje

Homilia na 4 niedzielę zwykłą roku C

Awantura, którą wywołało wystąpienie Pana Jezusa w nazaretańskiej synagodze, znakomicie przypomina nam dobrze znany rodzimy krajobraz. Podobne historie często zdarzają się przecież także w przysłowiowym polskim Wydmuchowie. Gdy syn sąsiada zza miedzy pojawi się naraz wśród swoich jako profesor uniwersytetu, wzbudza nie tylko podziw, ale i obawy. Aż się wierzyć nie chce, by ktoś, kto jeszcze niedawno w zdefektowanych trampkach biegał z nami na boisku, mógł nas czegoś znaczącego nauczyć. Czyż nie jest to syn Kowalskiego, którego znamy? "Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie". Niestety, doświadczenie jest takie, że trudno nam kochać tych, którzy nas przerośli. A przecież często los wielu ludzi, prawd, które oni głoszą, i dzieł, które podejmują, w dużej mierze zależy od tego, czy ich lubimy czy nie. Miłość ma moc sprawczą. O takiej kreacyjnej funkcji miłości pisała swego czasu Eliza Orzeszkowa: "Miłość odkupuje i oczyszcza brzydkie i ciemne strony tego świata, miłość zbawia narody, uszlachetnia jednostki, tworzy bohaterów, podnosi prostaków, uszczęśliwia niewiastę. Ale... żeby umieć kochać, trzeba umieć myśleć". Na uwagę zasługują tu zwłaszcza ostatnie słowa - aby umieć kochać, trzeba "umieć myśleć". Istnieje bowiem dość powszechne przekonanie, że miłość to przede wszystkim, albo nawet wyłącznie, sprawa uczuć. Dla znakomitej pisarki okresu pozytywizmu miłość jest także sprawą myślenia, sposobem albo raczej perspektywą spojrzenia na ludzi i świat. W perspektywie biblijnej miłość jest jeszcze bardziej sprawą woli, chcenia, pragnieniem urzeczywistniania dobra drugiej osoby. Tak właśnie stwarza Bóg: "Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię". Stwórcza miłość Boga wybiega myślą i pragnieniami daleko naprzód. Jeszcze nie było nas na świecie, a Bóg już o nas myślał i już nas pragnął. I to właśnie dlatego, że Bóg jest Miłością. W Jego naturze leży głęboka potrzeba dzielenia się swoim szczęściem. Ale szczęściem można się podzielić tylko z osobą wolną i świadomą, zdolną do przyjęcia daru. W tym sensie Bóg "potrzebuje" człowieka jako tego, który jest zdolny dar Bożej miłości przyjąć i rozwijać, i dalej się nim dzielić. Tak potrzebuje każdego z nas z osobna. Proroka Jeremiasza potrzebował, aby był "prorokiem dla narodów", Eliasza... by uratować życie wdowy w Sarepcie Sydońskiej, a Elizeusza, by uzdrowić cierpiącego na trąd Syryjczyka Naamana. Posłannictwem Jezsua z Nazaretu było ujawnienie pełni prawdy o Bogu, który "jest Miłością", ale także objawienie pełnej "miary" człowieka. Jezus był potrzebny, aby mogły się spełnić Boże mesjańskie obietnice, aby spełniły się "słowa Pisma". Jak to się stało, że ci, którzy miłowali Boga "ze wszystkich sił" (wszak było to dla nich pierwsze i najważniejsze przykazanie), z taką samą siłą i determinacją odrzucili Jezusa ("wyrzucili Go z miasta i wyprowadzili aż na stok góry, na której ich miasto było zbudowane, aby Go stracić"). Z kontekstu ewangelicznej relacji wynika, że przyczyna leżała w niedostatku myślenia. Uczestnicy spotkania w synagodze "dziwili się pełnym wdzięku słowom, które płynęły z ust Jego". Uznali, że... pięknie mówił. Mało jednak zwracali uwagę na to, co mówił. Ich stosunek do nauczania Jezusa Chrystusa był czysto emocjonalny. Zabrakło jednak myślenia i woli przyjęcia prawdy, którą Chrystus im objawił. Ewangelista wprawdzie pisze, że "wszyscy przyświadczali Mu", ale było to tylko pozorne przyświadczenie. Aprobowali styl i formę nauczania, a odrzucili jego treść. To wystarczyło, by rozminąć się z Chrystusem. "Wszyscy w synagodze unieśli się gniewem". Sprawę załatwiły emocje. Wszystko to prowokuje do postawienia sobie na nowo pytania, czy ja, który z wielkim wzruszeniem uczestniczę w spotkaniach z Chrystusem w liturgii Kościoła, ronię łzy szczęścia na spotkaniach z Papieżem i lubię modlić się w "przytulnych kościółkach", ale mam ciągłe obiekcje co do słuszności nauki Chrystusa i Chrystusowego Kościoła, czy ja rzeczywiście tego Chrystusa i Jego Kościół miłuję. Doskonale czujemy, że nie zależy to od skali religijnych wzruszeń, lecz stabilności naszych religijnych poglądów (sfera myśli) i determinacji, z jaką staramy się objawione przez Boga prawdy i normy moralne wcielać w życie. Do tego nie wystarczy zapytać, czy ja miłuję Chrystusa, Kościół, Ojca Świętego. Trzeba się jeszcze zastanowić, czy ja w ogóle miłuję miłością prawdziwą. W pięknym "Hymnie o miłości" św. Paweł radzi nam naszą miłość dobrze zweryfikować. Wystarczy w tym pięknym tekście zamiast słowa "miłość" podstawić swoje własne imię i zobaczyć, czy pasuje: "Kasia cierpliwa jest, łaskawa jest. Kasia nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą..." itd. Czy Ty bez skrupułów mógłbyś już w ten tekst wpisać swoje imię?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama