Cztery dni w północnej stolicy

Chiny i Pekin - w przededniu Olimpiady

Cztery dni w północnej stolicy

W Pekinie wieżowce sąsiadują ze starymi hutongami. Foto: Romek Koszowski

 

Kiedy wyjeżdżałam do Chin, Serdonlhamo, młoda Tybetanka mieszkająca w Polsce, powiedziała: napisz, jak jest naprawdę, to dla nas ważne. Piszę o tym, co widziałam, i o tym, czego zobaczyć nie mogłam. O Pekinie przed olimpiadą.

Po północnej stolicy (bo tak dosłownie tłumaczy się Beijing) oprowadza nas Dana. Zamieszkała tu z rodzicami, kiedy miała 9 lat, pochodzi z Xi'an, starożytnej stolicy Chin. W naszej rozmowie będzie posługiwała się imieniem, które wybrała sobie na Pekińskim Uniwersytecie Studiów Zagranicznych, bo zachodni wykładowcy łamali sobie języki na chińskim. Tutejsze imiona to sama poezja. Imię Dany zawiera w sobie imię cesarzowej dynastii Ming, odniesienie do koloru czerwonego i do symbolu roku, w którym się urodziła.

Przez te cztery dni zobaczymy różne obrazy miasta. Rozbudowywany ciągle Pekin z nowoczesną architekturą przeszklonych biurowców; i Pekin odchodzący z ostatnimi hutongami.

Miasto ma osiem obwodnic, a i tak w godzinach szczytu trudno się przez nie przebić. Wygrywają ci, którzy wybrali rowery. Większość z nich musiała przeżyć już parę pokoleń właścicieli. Stare, zniszczone, nadają charakter stolicy. Czego nie można powiedzieć o całych dzielnicach, które najłatwiej porównać nam do socrealistycznych blokowisk. Stolica Chin to dziś raj dla architektów, miasto stale się buduje. W miejsce starych budynków pojawiają bardzo nowoczesne projekty architektoniczne.

Pekin też intensywnie zielenieje, osiedla pełne są młodych drzewek, ale nawet w pogodne, słoneczne dni i tak wszystko spowite jest szarością. Promienie nie przedzierają się przez smog, mimo że produkcja niektórych fabryk w związku z olimpiadą już została ograniczona.

W chińskich zaułkach

Do dzielnicy hutongów turystów dowożą stare riksze. Zabudowa, widziana z góry przypomina pofalowaną, zwartą konstrukcję prawie stykających się ze sobą dachów. Kiedyś tak wyglądał cały Pekin. Hutong dosłownie znaczy: zaułek, wąskie przejście i to określenie najlepiej oddaje charakter tego miejsca. Z uliczek ciasnymi

korytarzami przedostajemy się na podwórka, z czterech stron otoczone budynkami. Każde to odrębny świat. Zamknięta przestrzeń, sprowadzająca się do tego, co blisko, tuż za rogiem. Tu porozmawiasz z sąsiadem, zrobisz zakupy, naprawisz rower. Na ulicy fryzjer obetnie ci włosy, czasem dentysta wyrwie bolący ząb. Mijamy zaułek krawiecki, hutong prażonej fasoli, ulicę pomarańczowego kwiatu...

Zaraz po wojnie cały plac Tiananmen otoczony był hutongami, rozlokowanymi na 1330 uliczkach. Dzisiaj zostało ich 400. Rodziny żyją tu od pokoleń. Starsi powtarzają: mieszkając, trzeba czuć ziemię i widzieć niebo. Jednak czas pekińskich hutongów się kończy. Koparki wjeżdżają w kolejne zabudowania. Na początku planowano zburzyć wszystko. Ostatecznie zachowany zostanie ich fragment, głównie ze względu na turystów. Hutongi to też interes. Dana prowadzi nas do takiego, którego wartość nieporównywalnie przekracza cenę mieszkania w stolicy. Mieszkająca w nim rodzina żyje tu od ponad 200 lat. Zadbane podwórko w niczym nie przypomina tych z sąsiednich ulic, walących się i zrujnowanych. Bogaci chińczycy i obcokrajowcy właśnie w tych „luksusowych” lokują swój kapitał. Wiedzą, że ostatnie pekińskie hutongi będą w przyszłości świetnym interesem.

Tymczasem na ich mieszkańcach interes robi państwo. Przymusowo wysiedlając ich za odszkodowania niewspółmierne do wartości straty. A bywa, że mieszkańcy tych tradycyjnych chińskich domów nie dostają ich wcale. Jednak Dana przekonuje z uporem: — Nieprawda. Ci ludzie za pieniądze od rządu mogą sobie kupić nowe apartamenty. To są stare domy, w okropnym stanie, więc trzeba je burzyć, a w ich miejsce budować wieżowce. Nie tylko młodzi chcą mieszkać w nowoczesnych blokach, starsi ludzie też — tłumaczy. Nie widzi również problemu w tym, że nikt nie zastanawiał się, czy mieszkańcy hutongów potrafią odnaleźć się w mieszkaniu na XIV piętrze z widokiem na drugi wieżowiec.

Zakazane miasto

Chiny są państwem, w którym raczej nie zadaje się głośno takich i innych pytań. Jego historia liczy ponad trzy tysiące lat, wzorce bezdyskusyjnej podległości władzy utrwalane były przez stulecia. O tym, jak stara to kultura, świadczą pekińskie zabytki, które zachwycają orientalną architekturą. Zakazane Miasto, ponad 30-hektarowa rezydencja władców dynastii Ming i Qing. Zamknięty teren, gdzie świat cesarski oddzielony został od świata zewnętrznego. Podobnie jak wszystkie świątynie w Chinach, zbudowane zostało na osi północ—południe. Wejdziemy na chwilę w tę przestrzeń stworzoną specjalnie dla władców panujących dynastii. Rozpoznamy korytarz utrwalony sceną w „Ostatnim cesarzu” Bertolucciego. Możemy dziś chodzić po tym cesarskim świecie, bo od huraganu rewolucji kulturalnej uratował je ówczesny premier państwa Zhou Enlai.

Zakazane Miasto wybudował na początku XV wieku cesarz Yongle, ten sam, który przeniósł stolicę z Nanjingu do Pekinu. To również ten, dzięki któremu Państwo Środka ma Świątynię Nieba. W postaci całego kompleksu świątyń z najbardziej rozpoznawalną jako symbol Chin architekturą Pawilonu Modłów o Pomyślny Rok, zwieńczoną potrójnym dachem pokrytym niebieskimi dachówkami. Stojącą w miejscu, gdzie mistrzowie feng shui wskazali, że ziemia styka się z niebem. Tam cesarz — którego władza, jak wierzono, pochodziła z nadania nieba — modlił się o pomyślność. Świątynia i pałac cesarski w Zakazanym Mieście znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa Kulturowego UNESCO.

Plac pozornego pokoju

Z cesarskiego świata wychodzimy wprost na plac Tiananmen. Prawie 40 hektarów powierzchni, największy na świecie. Tu 1 października 1949 roku Mao Zedong ogłosił Chińską Republikę Ludową. Odtąd na bramie Tiananmen wisi jego portret. Kiedy oddawany jest do czyszczenia, plac musi być zamknięty. To miejsce, gdzie wycieczki ustawiają się do zdjęcia z przewodniczącym w tle. Zegar na gmachu muzeum wskazuje, ile dni, godzin, minut i sekund dzieli nas od olimpiady. Odlicza czas od 2001 roku, kiedy Pekinowi powierzono organizację igrzysk. Tego dnia na placu nie ma ani jednego latawca, zwykle pełno ich unosi się nad głowami spacerujących. Za to sporo służb umundurowanych. Niektórzy wchodzący na plac muszą otwierać swoje torby, a porządkowi sprawdzają ich zawartość. W stronę mauzoleum wolno przesuwa się kolejka. Rodzice z niemowlętami na rękach, staruszkowie wspierający się na laskach... Wbrew woli przewodniczącego, który chciał po śmierci zostać skremowany, jego ciało codziennie wystawiane jest na widok publiczny. W sklepie za 80 juanów kupimy jego portret albo plakat, na którym popija herbatę czy spogląda na urodzajne pola. Im bliżej Szanghaju, tym bardziej Mao staje się częścią pop kultury i jego twarz zobaczymy na koszulkach, obok Che Guevary.

Plac Niebiańskiego Spokoju ciągle nie daje spokoju stowarzyszeniu Matki Tiananmen, które szuka prawdy o tym, co wydarzyło się tu w 1989 roku. W nocy z 3 na 4 czerwca, kiedy pomiędzy protestujących studentów wjechały czołgi. Ilu wtedy zginęło, nikt oficjalnie nigdy nie ogłosił. Nieoficjalnie: 3 tys. zabitych, 30 tys. rannych. Tony studiuje architekturę, ma 21 lat. Nic nie wie o tym, co zdarzyło się na placu, miał wtedy dwa lata. — Nie zajmujemy się historią, myślimy o przyszłości. To czas wielkiego rozwoju dla Chin i dla nas też — mówi. Jego koledzy potakują głowami. Stoją oparci o tabliczki z informacją dla anglojęzycznych turystów, że mogą ich oprowadzić po Pekinie. Nic nie wiedzą też o kwietniu 1999 roku. Wtedy w pokojowym proteście spotkali się tu członkowie Falun Gong. Domagali się rejestracji stowarzyszenia, zebrali się i po prostu milczeli, ale było ich 10 tys. Władze uznały, że to niebezpieczne, skoro jakaś idea potrafi pociągnąć tylu ludzi. I rozpoczęły się ich prześladowania.

Kiedy za kilka dni wieczorem będziemy przejeżdżać koło placu Tiananmen, zobaczymy jak przy zachodzącym słońcu opuszczana jest flaga na maszcie. Ceremonia przewiduje, że potrwa to dokładnie 2 minuty i 7 sekund. W tym czasie żołnierze wykonają 108 kroków, każdy po 75 centymetrów. Ten sam scenariusz obowiązuje, kiedy o świcie flaga wciągana jest na maszt. Samochody z niebiesko migającymi światłami pilnują, żeby nic nie zakłóciło tego rytuału.

Miejsce olimpiady

„Gniazdo”, główny olimpijski stadion, na którym 8 sierpnia odbędzie się ceremonia otwarcia igrzysk — robi wrażenie. Konstrukcja opasana wąskimi stalowymi taśmami. Dzieło szwajcarskich architektów pomieści ponad 90 tys. widzów. Obok niego Olimpijskie Centrum Sportów Wodnych, wydaje się, jakby było zbudowane z samych baniek mydlanych. Nowe obiekty już znalazły się na mapach miasta. W miejsce tych, które zostały zrównane z ziemią. W związku z tym przymusowo wysiedlono około miliona mieszkańców Pekinu.

Olimpiada będzie sukcesem, uważa Dana. Kiedy ogień z Aten okrąża świat, BBC pokazuje protesty na trasie, a w chińskiej telewizji tylko rozmowy z uśmiechniętymi sportowcami, którzy niosą pochodnię. Nic nie zatrzymało jeszcze sztafety. — Bojkot? — dziwi się Dana. — Nie interesuję się polityką. Nie przejmujemy się tym, co inne kraje myślą na ten temat. Włożyliśmy dużo wysiłku w przygotowania, wszyscy w nich uczestniczą, zgłosiło się tylu wolontariuszy.

Chodząc po Pekinie, łatwo zapomnieć o tym, co wiemy o Państwie Środka. O więzieniach za przekonania, torturach, karach śmierci do niedawna wykonywanych publicznie na stadionach. Łamaniu praw prostych ludzi, którzy na czas olimpiady musieli zniknąć z pola widzenia kamer stacji telewizyjnych całego świata. O Tybecie, o który upomina się w Polsce Serdonlhamo. Pekin przygotował już medale inkrustowane jadeitem, wzorowane na monetach wydobytych w okolicach starożytnego Xilan. Dana wierzy, że olimpiada nie jest zbudowana na niczyjej krzywdzie. A może raczej wie, że tak właśnie wierzyć powinna.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama