Rady praktyczne dla rodziców i wychowawców - rozdział 2: Przeobrażanie się związku rodziców
Wydawnictwo Bratni Zew 2010
ISBN: 978-83-7485-121-3
Wewnątrz pary rodzicielskiej
W okresie młodzieńczym najważniejsze „zadanie rozwoju” staje przez związkiem rodziców. Bierze ono początek od regulatorów dystansu i otwiera drogę dla nowych sposobów relacji, wymagających umiejętności radzenia sobie, czyli znajdowania odpowiednich metod w kluczowych momentach. Para rodzicielska nie może traktować siebie ani dzieci według dawnych schematów, wypróbowanych strategii, mechanizmów „tak się robi i koniec”. Jak widzieliśmy w pierwszym rozdziale, dystans pomiędzy rodzicami i dziećmi musi ulec zmianie; ze strony rodziców toruje sobie drogę (a przynajmniej powinna) świadomość, że wcześniej, kiedy opiekowali się „maluchami”, być może zdarzały się między nimi wychowawcze rozbieżności, ale obydwoje byli przekonani, że pociechy „wyrastały” (jak mówimy w dialekcie) tak, jak chcieli. W okresie dorastania dziecka para rodzicielska musi wyznaczyć sobie nowe zadania, które pozwolą na rozwój etapu wzrostu, przywołanego przez wiek dzieci, a w szczególności umożliwią oderwanie od nich jako rodziców.
Tymczasem związek rodziców nie zmienia się jedynie w relacji z dziećmi, lecz również wewnątrz pary. Oto zasadnicza trudność — dorastanie stanowi detonator konfliktów, rozczarowań, obwiniania, mniej lub bardziej utajonej rozpaczy. Jeżeli dawniej, gdy rozmiar buta syna/córki był wciąż niższy od numeru taty czy mamy (zazwyczaj posługujemy się tą metaforą przyjmując za punkt oparcia pewien element rzeczywistości, której nigdy nie dosyć się przyglądamy), mniej lub bardziej zakamuflowane modyfikacje były jeszcze możliwe; teraz — kiedy dziecko mniej lub bardziej niezgrabnie wznosi sztandar własnej niezależności — nie można już przejść obojętnie i narastają: obwinianie, rozczarowania, obawy jednego rodzica w stosunku do drugiego — uczucia wcześniej trzymane na dystans, nie tylko w stosunku do dziecka, ale również do siebie nawzajem. Na temat zdarzenia (jednego z tysięcy — siedemnastoletnie dziecko wraca do domu późną nocą, pomimo zakazu), jedno wykrzykuje do drugiej/drugiego: „Ty nigdy niczego nie zauważasz!”, „Ty nigdy nie zabierasz głosu!”, „To ja zawsze muszę być tym złym/tą złą!”, „Jakby to zależało od ciebie, nie byłoby ani ustalonych godzin ani żadnych reguł!”, „Dlaczego pozwalasz mu zawsze postawić na swoim?”, „Dlaczego zawsze podnosisz głos?”, „Nie mógłbyś powiedzieć tego samego spokojnym tonem?”, „A może dla odmiany spróbowałbyś ją/go zrozumieć?”, „Nie widzisz, że urósł/urosła?”, „Nie umawialiśmy się przypadkiem, że...”. Ta lista mogłaby być jeszcze dłuższa.
W tym miejscu pragnę jednak zwrócić uwagę nie tyle na to, co dociera do dziecka (podejmiemy ten wątek w roz. 6 i 7), lecz w jaki sposób wyłania się związek rodzicielski ojca i matki, umyślnie abstrahując od związku małżeńskiego, który nie pokrywa się z rodzicielskim.
Czy w rodzinie są „złodzieje”?
Zdania, które właśnie wydobyliśmy z lawy związku rodzicielskiego doświadczającego erupcji okresu dorastania, mogą zostać przypisane jednemu lub drugiemu rodzicowi, a czasem już podczas czytania spontanicznie je przyporządkowujemy, chociaż — z racji zawiłych sprzeczności ludzkich relacji — każdy, w zależności od sytuacji, mógłby wypowiedzieć je wszystkie. Gdy jeden rodzic wydaje się forsować zbyt wygórowane żądania, ten drugi, niepokojący się, chciałby go uspokoić; w momencie, w którym jawi się jako ustępujący oraz bierny, chciałby go zmotywować, i tak dalej.
Niemniej jednak dokonamy tu jednostronnych przyporządkowań w celu uwidocznienia niektórych przeważających modeli związków rodzicielskich, dzięki naszemu uprzywilejowanemu punktowi obserwacyjnemu, jakim jest pozycja rodzinnego konsultanta.
Rozgoryczona młoda kobieta opowiada: „Mój ojciec, sumienny pracownik, murarz, drwal, złota rączka, nigdy nie zajmował się nami, dziećmi, a szczególnie mną, która byłam najstarsza. Nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek powiedział mi choć jedno dobre słowo; dla mnie miał tylko zniewagi, zazwyczaj sobotnimi wieczorami, gdy był pijany. Pewnego razu udałam nawet, że go nie znam. To było tak: stałam z przyjaciółkami na placu, akurat w sobotę wieczorem, czekając na chłopaków z sąsiedniej miejscowości, żeby nas podwieźli. Nagle mój ojciec przejechał na rowerze, zahamował, i krzyknął do mnie, która nie zaszczyciłam go jednym spojrzeniem: «Co tam robisz taka wystrojona? Do domu, ale to już!». Wybuchnęłam śmiechem, pytając moje przyjaciółki oraz nadchodzącą resztę: «Co to za jeden?! Nie znam go! Wziął mnie za swoją córkę, biedny pijaczyna!». I odwróciłam się na pięcie, z pewną siebie, pogardliwą miną. Ale w środku umierałam ze wstydu”.
Chciałoby się zapytać — która matka nie stanie w obronie córki przed takim ojcem; ale właśnie w ten sposób przykładamy rękę do jej społecznej hańby oraz... matczynego protekcjonizmu.
Tymczasem powinniśmy zawsze szerzej otwierać oczy, gdy słuchamy nastolatka obmawiającego rodzica, i zacząć podejrzewać, że ten syn/córka mówi w imieniu osób trzecich, a ten trzeci to zazwyczaj drugi rodzic, rzadziej dziadek/babcia, wujek/ciocia. On właśnie jest złodziejem. Przekonajmy się dlaczego.
Pytamy Lucię, ofiarując jej w prezencie naszą przemyślaną bezstronność:
— Dlaczego Twój ojciec krzyknął: „taka wystrojona”?
— Ponieważ zrobiłam się na bóstwo: mocna szminka, czarna kredka do oczu, powalająca mini spódniczka.
— I Twój ojciec miał tego nie zauważyć?
— Dopiero wtedy?
— Oczywiście, dopiero wtedy. Może wcześniej już próbował zwrócić na Ciebie uwagę.
— Nie przypominam sobie! A poza tym, czy tak się powinno zwracać do córki, zawstydzając ją w obecności przyjaciółek?
— Oczywiście to nie był najlepszy sposób, ale czy miał do dyspozycji jakiś inny? Chodzi mi o to, czy kiedykolwiek jego słowa zostały docenione w Twoim domu?
Młoda Lucia przywołuje wspomnienia; wyłania się z nich tata „niezdara”, próbujący samodzielnie zbliżyć się do córki, nawiązać z nią dialog, oraz rozwścieczona matka, która go blokuje, powstrzymuje, znieważa.
— Jak to możliwe?
— Nigdy nic mu się nie udawało. Ona tłumaczyła, jak ma z nami postępować, a wtedy on albo się złościł albo zrzędził...
— Co takiego mówił?
— „Proszę bardzo, ty się tym zajmij, w końcu to ty się uczyłaś” (oczywiście dialektalne wyrażenie było znacznie bardziej soczyste); w tych wypowiedziach ujawnia się jego niespodziewane poczucie niższości w stosunku do żony, która „się uczyła”, to znaczy na co dzień pracowała jako wychowawca dzieci z poważnymi upośledzeniami.
Gdy mamy do czynienia z tak skostniałym obrazem rodzica, zazwyczaj mówimy z przymrużeniem oka, korzystając z naszego doświadczenia konsultanta, że przydałyby się „bliskie spotkania trzeciego stopnia” między synem/córką a rodzicem, w tym przypadku ojcem. Uczestniczenie w przygodzie tych bliskich spotkań to jak towarzyszenie nowym narodzinom, gdzie zbyt długo tłamszona relacja wreszcie ogląda dzienne światło. Odpowiedzialność spada na wszystkich, przede wszystkim na ojca (ale o tym powiemy więcej w następnym rozdziale), dalej na matkę, i wreszcie syna/córkę, który dostosował się do obiegowych stereotypów (słupów soli, jak piszemy w tekście Dobro — stan w rodzinie), czerpiąc z tego tymczasowe korzyści w rodzaju „Poszukam wsparcia u mamy, ojciec by mnie nie zrozumiał”, ale nie prowadzi dociekań na własną rękę, jak wymagałaby tego dynamika jego rozwoju.
Największą winę ponosi jednak związek rodzicielski, który zardzewiał, nie przeobraża się, jest uznawany za oczywisty.
Poszukaj odpowiedzi
Poniżej przedstawiam proste pytania, które spontanicznie przychodzą na myśl rodzicom. Warto je przytoczyć i zachęcić rodzica do poszukiwania w tekście adekwatnych odpowiedzi, które przynajmniej zmodyfikują pytanie!
Dlaczego z powodu nastoletniego syna/córki w rodzinie częściej dochodzi do kłótni? Napięcie utrzymuje się jedynie pomiędzy rodzicem a dzieckiem, czy może wzrasta również poziom napięcia pomiędzy rodzicami? Dlaczego? Jak zgadzać się z drugim rodzicem? Jak wzajemnie się nie obwiniać, gdy syn/córka doprowadza do rozpaczy? Jak natomiast nawzajem się wspierać? Dlaczego zazwyczaj matki dostrzegają trudności, problemy, porażki?
Czy zgoda pary jest rzeczywiście niezbędna?
Niech nam będzie wolno tutaj uczynić dygresję w celu rozprawienia się z długoletnią kwestią, która stała się poniekąd kulturalnym mitem, a brzmi następująco: „W związku potrzeba dialogu i zgody!”. Dodajmy — szczególnie wtedy, gdy syn/córka doprowadza do rozpaczy, rodzice muszą być dialogujący, zjednoczeni, zgodni. Jednym słowem zgoda miałaby wszystko rozwiązać, umocnić wspólny front przeciwko nastolatkowi pragnącemu narzucić własne żądania, wygodnictwo, reguły. Jednakże, emfaza zgody rozbudza magiczne wymagania i oczekiwania, które — pomimo dobrych intencji — zazwyczaj oznaczają zwycięstwo jednego nad drugim, najczęściej tego, kto ma większą łatwość dyskutowania, więcej determinacji, propozycji.
Drugi/druga się zgadza, prawdopodobnie z braku argumentów, których nawet nie szuka, dobrze wiedząc, że przegra. Zgoda przybiera formę dominacji, często niezamierzonej, gdzie jednemu udało się zdobyć przewagę. Spójrzmy na to z punktu widzenia „zwycięzcy” — drugi zrozumiał, jak wygląda sytuacja, zgadza się, bo tak należy postąpić. Innymi słowy, doprowadziłem go tam, gdzie trzeba dojść (szkoda tylko, że został tam zaprowadzony siłą). Może być tylko tak, jak ja to widzę. Mam rację. Nic na to nie poradzę, że ją mam, drugi musi mi to po prostu przyznać. I często (naprawdę często) rodzic „dialogujący” — a więc nadużywający swej pozycji — ma istotnie rację, ale nie dostrzega, że właśnie to jego przekonanie o własnej słuszności (zażarcie demonstrowane) stwarza problemy w relacji między rodzicami. Jaka przestrzeń zostaje dla drugiego? Może przystać na pomysł małżonka (a to ustępstwo zostanie lekkomyślnie nazwane zgodą) lub też zamknąć się w sobie, wycofać. W takim przypadku będzie jeszcze posądzany o to, że nic go nie obchodzi, jest niekompetentny, nazbyt powściągliwy... i sami dopowiedzmy resztę.
Wszystkim nam są znane socjologiczne badania wskazujące na to, że — w większości przypadków — obecnie dominującym rodzicem jest matka, podczas gdy ojciec coraz bardziej się wycofuje. Naturalnie, nadal istnieją milczące matki, stłamszone przez współmałżonka, który chce mieć ostatnie słowo i bierze kapitulację drugiej strony za zgodę — ale to tylko odwrócenie ról, zmierzające do identycznej katastrofy w relacji. A przecież pozostaje faktem, że dzisiaj matki są bardziej aktywne, zmotywowane, pochłonięte szukaniem rozwiązań, szybciej dostrzegające problemy, jakie pojawiają się na horyzoncie okresu młodzieńczego i... bardziej dominujące. Tylko co się im stało?
Czy potrzebny jest „pies tropiciel”?
Nim udzielimy odpowiedzi na to intrygujące pytanie, zatrzymajmy się przed autentycznym fragmentem historii pewnej matki, która opowiada o kłopotach z nastoletnim synem o imieniu Marco. Żywimy dla niej wdzięczność, ponieważ to ona jest tym wspaniałomyślnym „psem tropicielem”, który podąża śladem problemów, to ona — z całą uczciwością — ubiera w słowa relację z mężem, to ona „ma rację” i opowiada, jak szuka z nim zgody. Czytamy ten opis pełni szacunku i współczucia. Zarys sytuacji: osiemnastoletni syn rzucił szkołę, znalazł kilka tymczasowych prac, z ostatniej — na krótko przed wakacjami — ma zamiar zrezygnować, choć nie znalazł innej. Dopiero co wrócił z urlopu, na który wydał zarobione pieniądze; rodzice nie wiedzą czy w poniedziałek wróci do poprzedniej pracy, poszuka nowej, czy też będzie się wylegiwał w łóżku.
„W sobotę wróciłam ze spotkania w parafii i Alfonso, mój mąż, powiedział że Marco — jak tylko wszedł do domu — uprzedził, że wróci około północy. Jutro ma zdecydować czy wróci do pracy czy nie. Chciałam ustalić z Alfonsem nasze stanowisko, na wypadek gdyby Marco nie wykazywał ochoty powrotu do pracy, ale on śpi... Dzisiaj, w niedzielę, zmusiłam Alfonsa, żeby usiadł i ze mną porozmawiał na temat naszego stanowiska, najpierw przedstawiłam moje zdanie: powinniśmy nalegać, żeby wrócił do pracy, a w międzyczasie poszukać mu innej, mówiąc, że należy nam się szacunek. Co do pracy, Alfonso twierdzi, że Marco do niej nie wróci, i co wtedy zrobimy? Ja byłabym w stanie nawet powiedzieć mu, że skoro chce, to może się wyprowadzić z domu, Alfonso nie ośmieli się mi przeciwstawić. Wołamy Marco, przedstawiamy mu to, co zostało postanowione, on nie chce słuchać, mówi, że nie wróci do pracy w cukierni, że znajdzie sobie jakieś zajęcie, a w przeciwnym razie znowu wyjedzie. Ja mówię, że żadne z nas nie pochwala takiego postępowania. Alfonso zupełnie nie nalegał w sprawie powrotu do pracy, był przekonany, że Marco tam nie wróci, ja natomiast uważam, że Marco czasami potrzebuje przymusu...”
Niech podniesie rękę ten, kto nie jest przekonany, że ta matka nie ma świętej racji i nie wyczuwa słusznej strategii — przymuszenia dziecka. W takim razie, na czym polega jej błąd? Uwaga, nie staramy się usprawiedliwiać biednego ojca, ciemiężonego przez dominującą matkę (zajmiemy się tym w następnym rozdziale), po prostu badamy, gdzie nie ma zgody, co do której łudzi się ta kobieta, oraz w jaki sposób sama przeczy własnym założeniom — jak może prosić męża, by został jej sprzymierzeńcem w przymuszaniu do czegoś dziecka, skoro on sam czuje, że coś mu jest narzucane? Jak może wydawać rozkazy ktoś, kto czuje, że jemu rozkazuje się rozkazywać? I jak może wymagać szacunku od syna, skoro matka pierwsza nie szanuje męża, a raczej swojego związku rodzicielskiego?
Argumenty matki nie mają racji bytu, a ujrzymy to wyraźniej z perspektywy syna. Co widzi Marco? Zaniepokojoną, zdenerwowaną, pozostawioną sobie matkę. Milczącego ojca, który nie interweniuje. Jak wobec tego mógłby uwierzyć, że matka przedstawia to, co „zostało postanowione”?! Dla niego to wciąż ta sama śpiewka, na którą jest uczulony — mama narzuca, tata kapituluje. Nie wiemy, do jakiego stopnia Marco ma świadomość tej wieloletniej już dominacji, wiemy natomiast, — jak zauważa matka — że „nie chce słuchać”. Ucieka, nie wytrzymuje napięcia, które dostrzega w związku rodziców, woli nawet zrobić sobie krzywdę.
W innym miejscu opowiadania matka wykazuje się niezwykłą przenikliwością. Wspomina, jak pewnego ranka ona i syn odbyli rozmowę. „Wiem, że kiedy wróci na obiad, czar pryśnie, ponieważ będzie tam też jego ojciec, a kiedy jesteśmy razem, staje się wrogi”. Czy trzeba dalszych wyjaśnień? Tymczasem dla matki to zupełnie nie jest jasne, to tylko obserwacja potwierdzająca winy męża, dolewanie oliwy do ognia. Ale na czym polega błąd tej biednej kobiety? Na pragnieniu zgody bez szacunku dla męża. Jej przykład to dla nas cenna nauka, za którą możemy być wdzięczni — zgoda wyrasta jedynie na gruncie szacunku dla drugiego, w przeciwnym razie, choćby nawet słuszna, jest tylko narzucaniem/dominacją.
Myśli przewodnie
Również związek rodzicielski musi się przeobrazić. Potrzebuje rozwoju, który zakłada nowe zadania, zdolne przetrzymać młodzieńczą burzę. Aby jednak ich wyznaczenie było możliwe, związek rodziców musi opierać się na poszanowaniu pozycji drugiej osoby. Nie chodzi o to, by „mieć takie samo zdanie”, lecz by nauczyć się uznawania stylu, w jakim partner realizuje swe rodzicielstwo. Jedynie w ten sposób związek rodziców stanie się prawdziwym bogactwem, siłą, aby nie tylko odeprzeć ataki nastolatka, lecz również dostarczyć narzędzi do zmierzenia się z wyzwaniami niesionymi przez życie.
Wysłuchać nastolatka mieszkającego w umyśle współmałżonka
Ale jaki szacunek dla drugiego — ciśnie się na usta — skoro on jest pesymistą, wypowiada tylko zrezygnowane prognozy w stylu: „Nie pójdzie do pracy”? Dobrze, tam trzeba się zatrzymać, a nawet odnaleźć kroplę szacunku na pustyni własnego rozgoryczenia. Trzeba go zapytać, z autentycznym pragnieniem usłyszenia odpowiedzi: „Dlaczego mówisz, że nie wróci do pracy? Jakie mógłby mieć powody, by nie wracać?”.
Mama mogłaby wtedy zacząć wysłuchiwać nastolatka mieszkającego w umyśle współmałżonka. Oczywiście, niewykluczone, że pojawią się pewne niespodzianki — ojciec w głębi duszy rozumie motywacje syna i nie ma zamiaru interpretować jego decyzji jako braku silnej woli; być może — jeśli ma prawo głosu — jest gotów szukać razem z synem innej pracy albo wspólnie odczytać przyczyny jego odmowy; nie po to, by łatwo zaskarbić sobie jego względy, lecz pomóc mu w postawieniu następnego kroku. Lub też mógłby okazać się zupełnym pesymistą co do syna: „Bo to dureń, bo jest niekonsekwentny, bo do niczego nie dojdzie w życiu...”. Cóż, nawet w tym przypadku, zamiast powiewać flagą dawnego ochraniania: „Nieprawda! Zawsze był dobrym dzieckiem! To ty go nigdy nie rozumiałeś”, itd.), matka mogłaby zacząć nasłuchiwać: „Dlaczego tak myślisz? Z jakiego powodu nasz syn przynosi do domu same kłopoty? Gdzie się pomyliliśmy? Jak teraz możemy to naprawić?”.
Przypuśćmy nawet, że w ojcu odezwą się oskarżenia, defetyzm: „To nie ma sensu, to ty go zepsułaś” itd..! Pomimo tego, bolesna konkluzja jest nadal lepsza od wymuszonej zgody, od „przedstawiamy to, co zostało postanowione”, bo to zwyczajne kłamstwo, i syn doskonale sobie z tego zdaje sprawę. Mama mogłaby, bez zarozumiałości i w obecności ojca, poinformować syna: „Myślę, że to nie w porządku, że chcesz zostawić pracę, wciąż pokładam w tobie nadzieję”. Zgadza się na bycie osamotnioną i zachowuje podejrzenie, że i ona ponosi odpowiedzialność za „katastrofalnego” syna mieszkającego w umyśle ojca; wówczas ton jej głosu będzie inny, a syn dostrzeże cień szacunku. Być może w tym momencie — a tak się czasem zdarza! — ojciec otwarcie opowie się po stronie syna, pomagając mu w zrobieniu następnego kroku. Otwarta solidarność, uczciwie przyznana, jest zawsze mniej niszcząca od solidarności zatajonej, wymuszonej, w której dwaj mężczyźni jednoczą się w walce — cichej i podjazdowej — przeciwko sprawczyni ich ucisku.
A zatem, co takiego stało się matkom? Dlaczego z całych sił dążą do „zgody”, szerokim łukiem omijając szacunek? I dlaczego to wszystko boleśnie ujawnia się właśnie w okresie młodzieńczym?
Historia do autoanalizy
Poniżej przedstawiamy krótkie opowiadanie do interpretacji, opatrzone pytaniami. Pedagodzy oraz rodzice będą mogli porównać własne odpowiedzi z naszymi propozycjami, w oparciu o przeprowadzoną przez nas analizę.
Luigi, trzecia klasa liceum, ma kłopoty w szkole, nie uczy się, ukrywa złe wyniki, wydaje się zupełnie niezaangażowany. Po obejrzeniu tragicznego świadectwa za pierwsze cztery miesiące matka opowiada: „Tym razem zleciłam mojemu mężowi sprawdzanie co wieczór jego dzienniczka ucznia. Mam dosyć zaganiania go do nauki, kontrolowania zadań domowych... Mam dość chodzenia do nauczycieli i wysłuchiwania narzekań... Muszę przyznać, że od kiedy zleciłam mężowi sprawdzanie dzienniczka ucznia, sytuacja trochę się poprawiła, przynajmniej od razu widzimy oceny, a nie dopiero po tygodniach...”.
Pytania
Czy ta matka ma rację? Czy sprawdzanie przez ojca co wieczór pamiętnika jest właściwe? Dlaczego matka mówi: „zleciłam mojemu mężowi”? Czy ojciec musi czekać, aż otrzyma zlecenie, by zainteresować się szkolnymi postępami syna? W jaki sposób syn może odbierać taką ojcowską kontrolę? A może w głębi serca jej pragnął? Czy też w tego rodzaju kontroli czuje jedynie matczyną rękę? Dlaczego „sytuacja trochę się poprawiła”? Poprawi się na dłużej? Dlaczego?
Orientacyjne odpowiedzi
Warto dokładnie zbadać użycie (z pewnością szczere i nieświadome) czasownika zlecić: matka, czując się pozostawiona samej sobie, próbuje wprowadzić w czyn wszelkie strategie, by przekonać syna do poważnego traktowania szkoły; ale teraz przyznaje, że jest zmęczona i pokonana, a zatem angażuje ojca. Lecz to „zleciłam” jest oznaką pozycji, której ostatecznie ona nie może zakwestionować, to znaczy faktu, że ojciec ma zainterweniować we właściwy (czyli jej, matki) sposób, na jej „zlecenie”. Dla syna nic się nie zmienia; choć bodziec do poprawy w szkole pochodzi teraz od ojca, w rzeczywistości jest tylko jeden rodzic trzymający ster, matka, pomimo dobrych intencji wszystkich. Do syna zaś dociera przekaz sam w sobie poprawny, ale w błędny sposób.
*** Następny krok ***
Trzeba teraz spojrzeć w twarz „ukrywającego się”, czyli ojca, który zdaje się ustępować matce, dążącej do zawładnięcia całością rodzicielstwa.
opr. mg/mg