O doświadczeniach wyniesionych z pracy w Dziennym Ośrodku Socjoterapii
Od kilku lat jestem wychowawcą w Dziennym Ośrodku Socjoterapii w dużym mieście. Każdego dnia przychodzi tu ponad setka młodych ludzi — dzieci i młodzieży, by spędzić kilka popołudniowych godzin. Przychodzą, by odrobić lekcje, uczestniczyć w przygotowanych dla nich zajęciach: muzycznych, informatycznych, tanecznych i im podobnych, ale przede wszystkim po to, by znaleźć przyjaciół — rówieśników i — co ciekawe — dorosłych.
Być może młodzi ludzie, z którymi pracuję, nie do końca są reprezentatywni dla populacji nastolatków. Wielu z nich pochodzi z rodzin, które — nazwijmy to tak — nie poradziły sobie z życiem. W wielu domach moich wychowanków zabrakło miłości, czasami pieniędzy, czasami umiejętności radzenia sobie z trudnymi sytuacjami, często natomiast aż nazbyt wiele było alkoholu czy przemocy. Powtórzę więc: być może nie jest to grupa reprezentatywna, ale — jak sądzę — grupa pozwalająca dostrzec rzeczy naprawdę ważne w wychowaniu młodego człowieka.
Kiedy mniej więcej przed ośmiu laty zaczynałem pracę z młodzieżą, sądziłem, że wychowywanie polega na wyraźnym i zasadniczym wskazywaniu wartości, że prowadząc człowieka trzeba przede wszystkim pokazywać mu co jest dobre, co złe, co mądre, co głupie, co słuszne, a co zwodnicze. Byłem przekonany, że wystarczy powiedzieć wskazać, by wychowanek podjął trud pójścia za tym, co wartościowe. Dzisiaj wiem, że bardzo się myliłem.
Zaryzykowałbym tezę, że wychowanie ma w sobie coś z uwodzenia. Ludzie najczęściej nie dlatego podejmują dobro, bo ktoś werbalnie albo intelektualnie przekonał ich, że jest ono lepsze niż zło, ale dlatego, że odkryli w dobru samym albo w kimś, kto je ukazuje, coś fascynującego, pięknego czy ciepłego.
Pamiętam Kaśkę, trzynastoletnią wówczas dziewczynę. Przyszła do naszego ośrodka nie dlatego, że sama chciała, nakazała jej to mama. Była wściekła i zbuntowana. Przychodziła do pracowni pomocy w nauce, kładła się na ławce i gapiła się w okno, na książkę nawet nie spojrzała. Odwoływanie się do jej rozsądku, uzmysławianie konsekwencji takiego postępowania, nakazywanie, zakazywanie było absolutnie nieskuteczne, nie działało. Dziewczyna przychodziła, bo musiała, ale nasze wysiłki, starania, by zmienić jej sposób postępowania obchodziły ją tyle, co eskimosa loty w kosmos.
Na Kaśkę „uparła się” jedna z moich koleżanek. Na początek niczego od dziewczyny nie chciała, próbowała z nią rozmawiać, poznać, zrozumieć, uczyła się jej świata. Dała jej swój czas i nie spodziewała się szybkich efektów, pozwalała jej dojrzewać do przemiany. Im bardziej wychowawczyni i wychowanka wchodziły w relację, im mocniej przyjaźniły się, tym bardziej nastolatce chciało się zmienić coś w sobie, bo wychowawczyni stała się dla niej kimś ważnym. Nie nauczycielem, nie wychowawcą z obcego świata, ale kimś, za kim chce się pójść i dla kogo warto się zmieniać. Dzisiaj, dwa lata później, Kaśka jest inną osobą. Nie stała się „piątkową” uczennicą, nie pokochała na zabój szkoły ani książek, ale uwierzyła, że w życiu coś ze sobą trzeba zrobić, że od siebie trzeba wymagać, a ludzie nie są wrogim plemieniem, któremu należy wypowiedzieć bezwzględną wojnę. Odkryła, że lubić można również osoby zupełnie inne niż my sami.
Przykład Kaśki jest wyjątkowo jaskrawy, ale mógłbym snuć jeszcze wiele opowieści o powolnej przemianie ludzi pod wpływem spotkania z osobami, które je dostrzegły i pokochały. Kilka ostatnich lat pracy nauczyło mnie, że wchodzenie w relacje z młodymi ludźmi, poświęcony im czas, uwaga, ciepło są dla nich ważną motywacją przy podejmowaniu życiowych wyborów. Nie jest prawdą, że bunt i odrzucenie świata dorosłych jest naturalnym stanem duszy młodego człowieka.
Młodzi ludzie — często nie wiedząc nawet o tym — szukają dorosłych, bo potrzebują poczucia bezpieczeństwa, chcą, aby ktoś wprowadził ich w ogromną i obcą przestrzeń tajemniczego dorosłego świata, ale jeśli dorośli — rodzice, krewni, nauczyciele — nie podejmują tego wyzwania — nie dają swego czasu, nie budują więzi, brak im cierpliwości i ochoty, by rozumieć nastolatka — w młodych rodzi się lęk, poczucie odrzucenia, wreszcie bunt. I odchodzą.
Jeden z moich szefów, wychowawca z wieloletnim stażem, od lat powtarza znaną tezę, której autorem jest psychiatra, profesor Antoni Kępiński „Kto nie buduje, musi burzyć”.
Budowanie, tworzenie, kreatywność, przezwyciężenie własnej słabości, odkrycie, że ma się w sobie moc pozwalającą na dokonanie czegoś — uskrzydlają ludzi i potrafią wynieść wysoko. Nie od dzisiaj wiadomo, że sukces wzmacnia nasze ego, budzi ochotę do dalszego działania, do nowej pracy.
Niestety, u nas — mam wrażenie — wciąż dominuje pedagogika „dołowania”. Codziennie spotykam się z młodymi ludźmi, którzy opowiadają mi o swojej szkole. Najczęściej ich historie są banalne i podobne do siebie. Wychowankowie opowiadają, że nauczyciele są niesprawiedliwi i wymagający, lekcje nudne, a uczenie się męczące. Na to wszystko patrzę z przymrużeniem oka i zaliczam do zestawu tradycyjnego uczniowskiego biadolenia. Kiedy byłem uczniem, mówiłem to samo. Ale jedno zjawisko niezmiennie przeraża mnie i przygnębia jednocześnie. Jakże często w wypowiedziach moich wychowanków pojawia się skarga na pracujących z nimi dorosłych, skarga na to, że motywują ich negatywnie. „Jesteś debilem, idiotą, osłem, nie nauczysz się, nigdy tego nie pojmiesz, mózgu masz ledwie ćwierć” — to najmniej wymyślne, bardzo sztampowe i najczęściej słyszane przez nich epitety. Co tu dużo mówić. To są słabi, niekiedy bardzo słabi uczniowie. Brakuje im nie tylko wiedzy, często także umiejętności uczenia się. Czy przypominając dzieciom w bezlitosny i niekiedy arogancki sposób o ich brakach nauczyciele liczą na ich przemianę? A może dawno uznali, że „nic z nich nie będzie”? Bo problem nie tylko w epitetach. Gdyby jakimś zrządzeniem Opatrzności pozwolono mi wpisać trzy zdania do książeczki zawierającej pytania do rachunku sumienia polskiego nauczyciela i rodzica, zapytałbym: „Czy wierzysz w swoje dziecko, w swojego ucznia? Czy wierzysz, że ono może i potrafi? Czy zauważasz i doceniasz najmniejszy nawet jego sukces?”
Dawid jest słabym uczniem, w szkole nauczyciele mają z nim sporo kłopotu, bywa agresywny, przeszkadza w lekcjach, bardzo łatwo popada w konflikty z kolegami. Dopóki mówię do niego, czego ma nie robić i jak ma się zachowywać, odnoszę marny efekt, ale kiedy powierzam mu zadanie, nie przesadnie trudne, ale takie, któremu może sprostać, kiedy czynię go za coś odpowiedzialnym, odnajduję jego drugą stronę. Niespodziewanie Dawidowi się chce, chłopak znajduje w sobie energię, staje się dumny i podejmuje odpowiedzialność. Dopóki jestem dla niego obcym, przybyszem z innego świata, każde krytyczne słowo na jego temat spotyka się z ripostą. Ale kiedy chłopak zaczyna wierzyć, że nie jestem po to, by go niszczyć, przyjmuje słowa krytyki, nie obraża się na nie. Wojownik zmienia się w budowniczego.
Spróbujcie zrobić z Dawidem zadanie. Największy trud to ten, by przekonać go, że opowiadanie, które zadano mu w szkole, potrafi napisać, że ma coś do powiedzenia. Tyle razy przecież słyszał, że jest gamoniem. Kiedy dostanie za nie trójkę, przez tydzień będzie chodził i rozpamiętywał swój sukces.
To, co napisałem, nie oznacza bynajmniej, że jestem miłośnikiem pedagogiki, wedle której dziecko jest jedynie obiektem przeznaczonym do głaskania.
Sprawiedliwe i adekwatne do umiejętności ocenianie wychowanka, stawianie wymagań są mu do wzrostu niezbędne. Ale warto by ci, którym przychodzi oceniać i motywować, pamiętali, że ptaki, którym programowo podcina się skrzydła, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa na zawsze pozostaną nielotami.
Czy jest przypadkiem, że amerykański nastolatek, nawet jeśli niewiele rozumie z tego, co się wokół niego dzieje, a jego wiedza jest na żenująco niskim poziomie, nie ma kłopotu, by zadawać pytania i odważnie wypowiadać opinie? Młody Polak, nawet jeśli wie i rozumie, w szkole odzywa się najczęściej z wielkim trudem. Czy nie dlatego, że nauczono go, że ma niewiele do powiedzenia, a milczenie jest najpiękniejszą z cnót?
Być może w moim sposobie postrzegania tego, na czym polega proces wychowywania, istnieje skrzywienie. Zdecydowanie wielu moich wychowanków to tacy, którzy potrzebują pomocy, którzy z różnych powodów, najczęściej najmniej przez siebie zawinionych, nie są samowystarczalni. Prowadzenie ich ku dobru polega przede wszystkim na towarzyszeniu im w odkrywaniu, że oni sami i świat wokół nich są dobrem i zasługują na miłość. Ale czy nie jest tak, jak powiada Jean Vanier, że wszyscy jesteśmy jakoś zranieni i potrzebujemy doświadczyć miłości? To wszystko, o czym napisałem, nie przeszkadza uważać mi, że wskazywanie wyraźnych dróg, stawianie wymagań, karcenie, konsekwencja i upór są w wychowaniu bardzo ważne. Ale bez wiary w wychowanka, bez oddania mu cząstki siebie w postaci czasu, uwagi i przyjaźni, zdadzą się — jak sądzę — na niewiele.
Tomasz Talaczyńsk
opr. ab/ab