Musiał być dostarczony każdy list [N]

"Zawiszacy" - najmłodsi harcerze Szarych Szeregów przenieśli w ciągu Powstania Warszawskiego ponad 100 tys. listów

„Zawiszacy” — najmłodsi harcerze „Szarych Szeregów”. Wykonywali w czasie wojny różnorodne prace. Jednak najbardziej znani są jako listonosze w czasie Powstania Warszawskiego. Przenieśli w ciągu 63 dni Powstania ponad 100 tys. listów. Wielu z tych nadzwyczajnych doręczycieli swoją determinację przypłaciło życiem

Harcerska Poczta Polowa została uruchomiona wraz z wybuchem Powstania Warszawskiego. Jej trzon tworzyli harcerze i harcerki „Szarych Szeregów”, czyli „Zawiszacy”, którzy jako najmłodsi, bo nieprzekraczający 16. roku życia, nie mieli prawa do uczestniczenia w walce z bronią w ręku. Harcerska poczta rozpoczęła swoją działalność w pierwszych dniach powstańczego zrywu. Niezależnie od powołanej w pierwszym dniu Powstania Warszawskiego Wojskowej Poczty Polowej. 19 sierpnia obie struktury połączyły się w jedną — Harcerską Pocztę Polową. Jej siedziba mieściła się w Śródmieściu, nieopodal Poczty Głównej, ale główna kwatera znajdowała się na ul. Wilczej i działała do końca Powstania. Dziś na tym budynku widnieje tablica upamiętniająca siedzibę Poczty. Odsłonił ją w 1993 r. komendant główny „Zawiszaków”, nieżyjący już dziś harcmistrz Przemysław Górecki o pseudonimach „Kuropatwa” i „Gozdal”, współtwórca, wraz z harcmistrzem Kazimierzem Grendą, HPP. Poczta dysponowała blisko 40 skrzynkami. W samym śródmieściu było ich 12. Wiadomości o uruchomieniu Poczty podał 6 sierpnia „Biuletyn Informacyjny”. Niektórzy z historyków dzień ten przyjęli jako dzień rozpoczęcia jej działalności. W pierwszych dniach Powstania pisano jeszcze na kartkach pocztowych, zaś listy wysyłano w kopertach. Każdy następny dzień zmniejszał jednak szansę na znalezienie papieru. Pisano więc na skrawkach, czasem wielkości biletu tramwajowego. Dziś, podobnie jak i znaczki produkowane przez Harcerską Pocztę Polową, są filatelistycznym unikatem. Zaginęło natomiast Archiwum Poczty. Do dzisiejszego dnia nie wiadomo, czy leży gdzieś pod gruzami, czy też, jak mówią niektórzy świadkowie, znalezione przez UB, zostało zniszczone w latach pięćdziesiątych.

Niecierpliwy wojownik

Tadeusz Jarosz „Topacz”, dziś profesor, inżynier budownictwa, mimo skończonych 80 lat trzyma się znakomicie i pracuje naukowo w Instytucie Budownictwa. Lwowiak, który od blisko 70 lat mieszka w Warszawie, nadal jeszcze z emocjami potrafi opowiadać o Powstaniu Warszawskim. Od pierwszych dni wojny bardzo pragnął walczyć przeciwko Niemcom. Tym bardziej że zarówno mama, jak i jego ojciec oraz brat już od początku okupacji byli w podziemiu. Obaj w ZWZ, zaś mama jako nauczycielka uczyła w gimnazjum na kompletach. To pragnienie chłopca spełniło się w marcu 1943 r., kiedy jako czternastolatek został zaprzysiężony w „Zawiszakach”. Chodził na zbiórki. Pokonywał różne stopnie harcerskich wtajemniczeń i trudności. Był bystrym chłopakiem, więc szybko został drużynowym. Ale, jak dziś przyznaje, mimo tej bystrości nie zawsze był subordynowany. Może dlatego, że ciągnęło go do walki. Bywało więc, że kiedy wracał z kolegami ze zbiórki, malowali na murach antyniemieckie napisy czy kotwicę — znak Polski Walczącej, mimo że mogło się to dla nich skończyć tragicznie. Za jeden z takich swoich młodzieńczych wybryków został wreszcie ukarany przez przełożonych raportem i dwutygodniowym zakazem pełnienia funkcji. Przyczyna była poważna: choć bowiem formalnie nie miał do tego prawa — zorganizował kurs posługiwania się bronią dla swoich kilkunastu podwładnych.

Ta właśnie godzina

Tadeusz Jarosz mieszkał na Saskiej Kępie. Na kilka dni przed Powstaniem został „skoszarowany” w Śródmieściu. Wiedział, że szykuje się coś ważnego, ale nie wiedział co. Jako „Zawiszak” rozwoził nieznane mu meldunki na rozkaz „Gozdala”. Dziś wie, że były to rozkazy o Godzinie „W” dla podległych placówek. Kiedy na kilka godzin przed wybuchem Powstania odwiedził rodzinny dom, ojciec wychodzący na zbiórkę zapytał go: „A co ty tu jeszcze robisz? Za cztery godziny zaczynamy”. Wtedy zorientował się, że szykuje się coś bardzo ważnego dla Polski. I nie był zaskoczony, gdy w kilka godzin później harcmistrz, podporucznik „Gozdal” odczytał rozkaz o wybuchu Powstania. Łzy mu popłynęły dopiero kilkanaście minut po siedemnastej na widok olbrzymiej biało-czerwonej flagi, wywieszonej na najwyższym budynku stolicy. Bojowym chrztem dla niego stała się zaś nocna wyprawa po dokumenty dowódcy, pozostawione w sąsiedniej dzielnicy. W sposób tylko Bogu wiadomy uniknął śmierci. Skakał niczym zając po ulicy Nowy Świat jak po kratkach zabawy w klasy. „Zabawy” dorosłych na śmierć i życie. Cudem uniknął ostrzału niemieckich karabinów maszynowych ustawionych na dachach i czołgach jadących Alejami Jerozolimskimi. Zadanie wykonał i wrócił.

Gimnazjalista z tajnych kompletów i uczeń szkoły podstawowej — trzynastolatek Tadeusz Różycki od wybuchu Powstania ciągle szukał dla siebie przydziału. Każdego dnia był na ulicy, ale jako dzieciaka ciągle go odpędzano. Z radością więc przyjął propozycję budowania barykady, chociaż płyty chodnikowe, które nosił, przekraczały czasem jego wagę. 3 sierpnia sąsiad — powstaniec poinformował go, że w budynku szkoły podstawowej na Wilczej 41 powstaje poczta polowa. Poszedł więc tam i choć z jego drużyny „Zawiszaków” nikogo tam nie było, został przyjęty. Pierwszy „waleczny” przydział, jaki mu dano, to było noszenie szaf z piętra na piętro. Nie wiedział jeszcze, że będzie to główna, historyczna siedziba Harcerskiej Poczty Polowej.

„Kali się bać, ale Kali iść”

Sprzęt pocztowy, umundurowanie były połączeniem tego, co profesjonalne, z tym, co konieczne. Najważniejsze było wypełnienie powierzonego zadania.

— Już nie pamiętam, który to był dzień Powstania, ale poszliśmy kilkanaście przecznic dalej, w okolice Poczty Głównej. Nie wiedzieliśmy, co będziemy robić. Porządnie nas nakarmiono i następnego ranka rozpoczęła się organizacja harcerskiej poczty — wspomina Tadeusz Jarosz. — Jeden z naszych chłopaków został wysłany do znajomego grawera, aby wykonał stemple dla poczty. Nam powiedziano, że w podziemiach Poczty Głównej leżą małe przedwojenne skrzynki pocztowe. Było ich nie więcej niż kilkanaście, z napisem Poczta Polska i dużym białym orłem na środku, którego opatrzyliśmy harcerską lilijką. Wszystkie skrzynki szybko trafiły na ulice.

— Ale i skrzynkami pocztowymi w Powstaniu były też jakieś pudełka przyczepione do kija czy powieszone na drewnianym płocie — opowiada inny mały listonosz, Przemysław Trojan. — Powstanie wybuchło w momencie, kiedy ludzie wracali z pracy. Utknęli w rozmaitych miejscach. Dotarcie do swoich było niesłychanie ważne. Z informacją, że się żyje i gdzie się jest. Mnie wypadł teren nieistniejących dziś ulic, gdzie obecnie stoi Pałac Kultury. Bardzo niebezpieczne było wychodzenie na otwarte ulice, bo w każdej chwili można było zginąć. Kiedy byłem na Marszałkowskiej, nagle, kilkaset metrów ode mnie, przy Ogrodzie Saskim Niemcy z broni maszynowej zaczęli ostrzeliwać ulicę ciągłymi seriami. Cudem uniknąłem śmierci. Byliśmy bardzo dobrze widziani przez cywilnych i żołnierzy. Miałem, jako jeden z niewielu, umundurowanie, którego wielu mi zazdrościło. Granatowy beret z lilijką, bluzę harcerską, krótkie spodenki i na nogach sandałki, które mi stryj zrobił ze starego skórzanego tornistra. Pracowaliśmy od rana do wieczora. Dopiero wtedy czekało na nas jedzenie na stołówce w miejscu dzisiejszej filharmonii.

— Ja nie miałem mundurka i nie ukrywam, że było mi trochę przykro — przyznaje Tadeusz Różycki. — Przychodził drużynowy, robił odprawę i rozdzielał pocztę. Najchętniej brano tych, którzy mieli bardzo dobre rozeznanie w topografii ulic. Wszystkie ulice były pozamykane barykadami. Przechodziło się więc podziemnymi przejściami na podwórzach, ale przede wszystkim przebitymi, z kamienicy do kamienicy, piwnicami. Pocztę trzeba było ocenzurować. Ale czasami żołnierze dawali mi list i mówili, co było niezwykłym wyróżnieniem dla trzynastolatka: „Kolego, weź ten list i zanieś do żony”. Pamiętam, na Lwowskiej w pobliżu Koszykowej była skrzynka, przy której wisiała karteczka z prośbą o przynoszenie książek dla rannych w szpitalach polowych. Czasem je nieśliśmy. Bywało, że przychodziłem do adresata i trzeba go było szukać. Albo matka czy ktoś inny powiedział, że jest na barykadzie. Więc szedłem. Przykre było, kiedy przyniosłeś list, a adresat już nie żył. Oczywiście, że bałem się. Niekiedy bardzo. Ale mieliśmy takie zawołanie z książki Henryka Sienkiewicza „W pustyni i puszczy”: „Kali się bać, ale Kali iść”. To nam dodawało otuchy. Poza roznoszeniem listów, z grupą muzykalnych ochotników śpiewałem rannym piosenki — wspomina Tadeusz Różycki.

Tylko 25 słów

Zaleceniem władz powstańczych było pisanie listów nie dłuższych niż 25 słów. Jednak nie było ono ściśle przestrzegane. Cała natomiast korespondencja była poddawana wojskowej cenzurze. Funkcje cenzorów sprawowali ludzie wyznaczeni przez dowódców „Szarych Szeregów”. Na ogół były to rodziny „listonoszy” bądź harcerskich powstańców. Przede wszystkim dbano o to, by nadawcy nie przekazywali miejsc stacjonowania oddziałów, ich uzbrojenia itp. Treść listów zazwyczaj zresztą nie wychodziła poza informacje całkiem zwyczajne: o stanie zdrowia, poszukiwaniu rodziny, prośby o zaopiekowanie się chorą matką bądź pozostawionym na chwilę maleńkim dzieckiem.

— Codziennie wieczorem zanosiłem listy do cenzury. Czasem kilkadziesiąt, czasem kilkaset. Jej siedziba mieściła się gdzieś w suterenie niedaleko naszego zgrupowania koło gmachu Poczty Główniej. Czytano je i stemplowano zrobioną przez naszego znajomego grawera pieczęcią „ocenzurowano” — opowiada Tadeusz Jarosz. — Rano odbierałem je i rozdzielałem listonoszom.

Najbardziej dramatycznie brzmiały listy z barykad powstańców, którzy walcząc z desperacją z Niemcami, mieli coraz większą świadomość, że ich barykady są już nie do uratowania, a ich los przesądzony. Ginęli też i „listonosze”. Jednym z pierwszych był szesnastolatek — Zbigniew Banasiak „Banan”, trafiony na Powiślu przez snajpera.

— Ale bywały też i zabawne sytuacje — opowiada Przemysław Trojan. — Jeden z filatelistów przysłał nam paczkę kartek pocztowych zaadresowanych na siebie. Chciał mieć stemple poczty polowej. Oczywiście, wyrzuciliśmy.

Wraz z opanowywaniem przez Niemców Warszawy miejsca pobytu Harcerskiej Poczty Polowej zmieniały się. Ale nie wyszły poza teren Śródmieścia. Roznoszenie listów stawało się coraz trudniejsze. Jednak harcerze do ostatniego dnia Powstania pełnili swe bojowe zadania. Po jego upadku ci, którzy nie skończyli jeszcze szesnastu lat, wychodzili z ludnością cywilną. Starsi — z wojskiem. Pierwsi trafiali do obozów lub do pracy w niemieckich zakładach. Drudzy — do oflagów. Po wojnie większość wróciła do Polski. Kilkudziesięciu z nich zamknięto w komunistycznych więzieniach. Częstokroć z niemieckimi zbrodniarzami.



opr. mg/mg



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama