Czarna legenda Powstania Warszawskiego ma się dobrze - coraz modniejsze staje się kwestionowanie nie tylko celowości, ale wręcz ideowych podstaw Powstania
Kto sądził, że powstanie warszawskie już na trwałe zostało wpisane w naszą świadomość historyczną jako dowód bezprzykładnego bohaterstwa i patriotyzmu Polaków, ten musi przecierać oczy ze zdumienia. Idzie nowa fala niszcząca pamięć o heroizmie żołnierzy podziemnej Armii Krajowej. A czarna legenda „obłędnej walki” z 1944 roku znów ma drugie dno — na wskroś polityczne.
Tegoroczne obchody 69. rocznicy zbrojnego wystąpienia przeciw Niemcom okupującym Warszawę ani trochę nie będą przypominać uroczystości z 2004 r., kiedy 31 lipca w stolicy hucznie i z dumą otwierano Muzeum Powstania Warszawskiego. Tamto wydarzenie było ukoronowaniem mozolnie odbudowywanej pamięci o bohaterskim zrywie rozpoczętym 1 sierpnia 1944 r. w ramach akcji „Burza”. Warszawiacy, ale także mieszkańcy innych regionów Polski, dziewięć lat temu mieli poczucie, że dokonuje się nareszcie sprawiedliwy obrachunek z historią, i że po latach ideologicznego potępiania i wyszydzania czynu zbrojnego AK w stolicy, nastał czas mówienia prawdy. Nie brak nawet opinii, że sukces obchodów 60. rocznicy powstania warszawskiego ówczesnemu prezydentowi stolicy Lechowi Kaczyńskiemu utorował drogę do zwycięstwa w krajowych wyborach prezydenckich w 2005 r. W obecnych realiach politycznych ta okoliczność stanowi jednak problem i prowadzi niekiedy do absurdalnych tez, że powstanie warszawskie to świętość jedynie dla „kaczystów” i PiS, więc nie ma co przesadzać z jego upamiętnianiem. Dowody?
W marcu tego roku stołeczni radni PO nie zgodzili się, aby nazwę jednej ze stacji budowanej II linii metra utworzyć od pobliskiego Muzeum Powstania Warszawskiego. Niektórzy działacze przyznawali nieoficjalnie, że byłaby to ze strony ich partii niezręczna promocja „dzieła Lecha Kaczyńskiego”, dzięki któremu ta placówka została stworzona w latach 2003—2004. Przewodniczący klubu PO Jarosław Szostakowski przekonywał, że nazwa stacji „Rondo Daszyńskiego” jest bardziej uzasadniona geograficznie, bo nazwy nie powinny być nadawane od obiektów znajdujących się w pobliżu. Ten argument przestał jednak obowiązywać przy decyzjach dotyczących innych stacji, takich jak „Uniwersytet Warszawski” czy „Centrum Nauki Kopernik”. Zbulwersowany poseł Andrzej Duda, były minister w Kancelarii Prezydenta RP, w jednym z wywiadów postawę radnych PO nazwał przejawem „kompletnego politycznego zeszmacenia”. W takiej aurze lada tydzień ma się ukazać książka Piotra Zychowicza zatytułowana Obłęd '44. Jej autor, młody publicysta historyczny, zasłynął w ubiegłym roku pracą Pakt Ribbentrop—Beck, w której dowodził, że w 1939 r. Polska powinna zawrzeć sojusz z III Rzeszą i ruszyć z Hitlerem na Związek Sowiecki. Wielu historyków skrytykowało Zychowicza za krzewienie „naiwnych bajek”, ale teraz szykuje się znacznie większa awantura. Książka o powstaniu warszawskim ma bowiem wykazać, że dzieje Polski są potwornie zakłamane z powodu „patriotycznej poprawności” i „plemiennego podejścia do historii”. Zychowicz w mediach oświadczył, że polska polityka w czasie II wojny światowej „nosiła wszelkie znamiona obłędu”, którego kulminacją był rok 1944, w tym akcja „Burza” i powstanie warszawskie. To na razie jednak tylko medialne wynurzenia autora, a nie da się polemizować z książką, której jeszcze nie ma na rynku. Obawy są jednak uzasadnione.
Wystarczy przypomnieć, jak żołnierze AK, czyli także bohaterowie powstania warszawskiego, zostali niedawno pokazani w niemieckim serialu Nasze matki, nasi ojcowie, który — z racji historycznych fałszerstw i propagandowych manipulacji — zyskał w Polsce miano „Nazi matki, nazi ojcowie”. Tę antypolską produkcję stacji ZDF (reżyser Philipp Kadelbach) pokazano w TVP, więc wielu widzów mogło przekonać się, że żołnierzy polskiego podziemia przedstawiono jako tępych antysemitów, którzy myślą jedynie o mordowaniu Żydów. Na tle „przystojnych nazistów” z III Rzeszy, dokonujących wprawdzie wojennych zbrodni, ale zawsze z przykrością i często ze współczuciem wobec żydowskich ofiar, AK-owcy jawili się jako barbarzyńcy. W burzeniu tego skrajnie zakłamanego obrazu na pewno nie pomaga prowadzona w kraju przez liczne „autorytety” pedagogika wstydu i wtłaczanie Polakom do głów czarnej legendy rzekomo „głupiej” i „szkodliwej” walki konspiracyjnych żołnierzy w ciągu 63 dni powstania warszawskiego. Zarzutów, ale i kłamstw w latach PRL sformułowano całą serię, a dziś — niestety — są one powielane w wielu publikacjach, zupełnie bez uwzględnienia czynników duchowych i moralnych, takich jak umiłowanie ojczyzny i wolności. Podkreśla się daremność walk i ofiar, czyli nieosiągnięcie kluczowych celów, gdyż powstanie warszawskie militarnie nie pokonało Niemców, a politycznie nie ustanowiło suwerennego rządu, który sprzeciwiłby się Sowietom. Tyle tylko, że w dziejach Polski niemal każdy zryw niepodległościowy kończył się porażką, bo zwykle taka jest — niestety — istota walki słabszych z silniejszymi. Podkreśla się ogrom zniszczeń, których można było uniknąć, gdyby AK-owcy siedzieli cicho i czekali na koniec wojny. To prawda, że po upadku powstania Niemcy z zemsty wysadzili w powietrze lub spalili ok. 30 proc. przedwojennej zabudowy Warszawy. Ale dlaczego zarzut kierowany jest przeciw powstańcom, czyli ofiarom, a nie przeciw katom, czyli niemieckim najeźdźcom, którzy bestialsko i metodycznie niszczyli stolicę Polski? Mówi się, że cała akcja zbrojna została źle przygotowana i nie miała realnych szans na zwycięstwo. To samo można też powiedzieć na przykład o Poznańskim Czerwcu 1956, ale czy z tego powodu ktoś stwierdzi, że akt desperackiego wołania o chleb i wolność w stolicy Wielkopolski był głupotą? Powtarza się również, że niezbędne było wsparcie sojuszników, którego warszawscy powstańcy nie mieli. Tu jednak znowu pojawia się kwestia rzeczywistej odpowiedzialności: klucz do powodzenia walki leżał nie tyle w Londynie, co w Moskwie, ale Stalin wolał wstrzymać ofensywę Armii Czerwonej, by Warszawa wykrwawiła się i była bardziej podatna na szykowaną sowietyzację.
Szydzi się wreszcie, że straceńcza walka o „honor” odbyła się kosztem „potencjału” ludzkiego, kulturowego i gospodarczego, a cała akcja została ponoć połączona z zatraceniem „instynktu życia”. Podaje się przy tym informację, że w powstaniu zginęło ok. 200 tys. osób, w tym tak wybitni poeci jak Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy czy Zdzisław Stroiński. Z „pokolenia Kolumbów” czyni się naiwnych straceńców, którzy dali się łatwo zmanipulować politycznym graczom z Polskiego Państwa Podziemnego i ginęli bez sensu na ulicach Warszawy.
Ale prof. Józef Zawadzki, ojciec Tadeusza Zawadzkiego „Zośki”, przywódcy harcerskiej grupy, która zasłynęła z akcji małego sabotażu i dywersji, słusznie zauważył, że Polska nigdy wcześniej nie miała „takiej młodzieży, która łączyłaby wielkie tradycje historyczne ruchów niepodległościowych z walką o charakter człowieka”. Z kolei prof. Tomasz Strzembosz pisał z podziwem o „powstaniu dwudziestolatków”, o nieprawdopodobnym wręcz heroizmie młodego pokolenia, które walce o Polskę z niemieckim okupantem nadało wyjątkowy charakter: poezję, romantykę, rozmach i uporczywe trwanie, a także zdolność do improwizacji oraz ogromną odwagę i poświęcenie.
Najkrócej i chyba najtrafniej podsumował powstanie warszawskie Lesław Marian Bartelski, który stwierdził, że miało ono znaczenie militarne, ale jeszcze bardziej moralne i psychologiczne. Stanowiło bowiem protest przeciwko traktowaniu naszego kraju jako przedmiotu w rozgrywce możnych tego świata. Powstanie z lata 1944 r. było wyrazem polskiej dumy i zarazem instynktownym sprzeciwem wobec ustaleń Wielkiej Trójki, która na konferencji w Teheranie przehandlowała Polskę dla własnych interesów.
Szkoda, że lepiej od wielu Polaków potrafią to dostrzec cudzoziemcy. Szwedzka grupa Sabaton, grająca ciężkiego rocka, trzy lata temu wydała album zatytułowany Coat of Arms, na którym znalazł się poruszający utwór Uprising, opowiadający o powstaniu warszawskim. Teledysk do tej piosenki z udziałem gen. Waldemara Skrzypczaka oraz znanego aktora Petera Stormare został po raz pierwszy pokazany 1 sierpnia 2010 r., ale do dziś brzmi — a przynajmniej powinien brzmieć — dla wielu Polaków jak wyrzut sumienia. Kiedy bowiem wokalista ze Szwecji śpiewa: „Kobiety, mężczyźni i dzieci walczyli, umierając ramię w ramię/ I krew, którą przelali na ulicach była ich dobrowolną ofiarą”, to mówi więcej prawdy o powstaniu warszawskim i o samotnej walce „miasta w rozpaczy”, które „nigdy nie straciło wiary”, niż całe zastępy miejscowych edukatorów próbujących żołnierzom AK przypisać głupotę i szaleństwo.
opr. mg/mg