Cierpkie winogrona i chytrość rozumu

Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych. Autor nawiązując do artykułu i książki T. Boguckiej ukazuje, jak przemiana świadomości dokonała się tylko fragmentarycznie, rodząc resentyment i poczucie zagubienia.

Czytając zbiór artykułów Teresy Boguckiej Polak po komunizmie, a także otwierający ten zeszyt "Znaku" esej Jacy jesteśmy?, nie mogłem się opędzić przed dwoma "zdumieniami", które szły za mną jak brzęczenie komara. Jedno było natury wspomnieniowej, drugie bardziej filozoficznej. Jak żelazne zdrowie psychiczne i moralne - myślałem - musi mieć nasze społeczeństwo, skoro potrafiło przetrzymać tyle głupot, jakimi karmili je po upadku komunizmu jego rozmaici "przywódcy"!? Przypomniał mi się zjazd maturalny kolegów, którzy kończyli liceum w okresie stalinowskim. W czasie spotkania po latach odczytano dziennik klasowy, w którym były dokładnie wymienione tematy ówczesnych "lekcji wychowawczych". Jeden z uczestników powiedział potem: "Musieliśmy być cholernie zdrowi moralnie, że po czymś takim wyszliśmy jednak na ludzi." Teresa Bogucka nie przesadza z cytatami, ale to, co podaje, wystarczy. W 1991 roku Maciej Jankowski, przewodniczący regionu "Mazowsze", nazywa Balcerowicza "małpą z brzytwą". W tym samym roku (listopad) Stefan Kurowski stwierdza: "Mówiąc o zgliszczach i gruzach, które pozostawił po sobie Balcerowicz, prezydent Wałęsa sam ocenił i potępił jego politykę." W sierpniu 1993 roku Jan Olszewski powiada: "Polacy stają się narodem wymierającym. Mamy ujemny przyrost gospodarczy. Niedożywienie wśród dzieci podobne jest do tego z okresu wojny i okupacji. Kryzys sięgnął do biologicznych podstaw polskiego społeczeństwa." W 1994 roku poseł Soska stawia diagnozę o "wyższości Hitlera nad Mazowieckim". Trzeba mieć wielkie zasoby zdrowego rozsądku, by pośród takiego "szumu informacyjnego" nie dać się zwariować.

Druga refleksja ma charakter bardziej filozoficzny. Lektura książki kazała mi raz jeszcze zadumać się nad poglądem Fryderyka Nietzschego, który brzmi: człowiekowi, aby żyć, nie jest potrzebna prawda, lecz złudzenie; człowiek woli "słodkie złudzenia" niż "gorzkie prawdy". Złudzenia są potrzebne, aby umocniła się "wola mocy". I znów Teresa Bogucka nie przesadza z ilustracjami, ale dostarcza dostatecznie wielu celnych przykładów "ożywczych złudzeń", którymi posługiwali się politycy, by mobilizować "masy" i stawać na ich czele. W 1991 roku autorka pisała: "Treścią zbiorowego protestu jest jakieś żądanie i szukanie winnych jego niespełnienia. To na ogół rząd, Balcerowicz, prezydent, czasem nomenklatura, komuna, Żydzi, obcy, aferzyści. Forma jaka jest, każdy widzi: za kraty! na szubienicę! do gnoju! Ma ona zapewne udowadniać, że protest wznoszą »prości ludzie«. Bardzo prości." Za każdym takim okrzykiem wyczuwamy iluzję, której główną wartością jest to, że daje siłę i pozwala żyć. Prawdą nie jest to, co jest prawdą, ale to, co jest pokarmem zniecierpliwienia, złości, gniewu i tysiąca innych uczuć, jakie chwilowo ludźmi rządzą. Kto dostarcza pokarmu dla takich uczuć, staje się chwilowym "wodzem" wszystkich, którymi uczucia te miotają.

Teresa Bogucka jest dziennikarką, która ma od Boga dany dar zatrzymywania widzenia na przeciwieństwach i sprzecznościach naszego społecznego świata. Widzi powierzchnię i to, co kryje się pod powierzchnią. Na powierzchni panuje względny spokój, jak na jeziorze. Urzędnicy urzędują, rolnicy pracują na roli, robotnicy robią, co mogą. Jedni się rodzą, a inni umierają, jedni tracą, a inni odzyskują władzę, jedni się kłócą, a inni żyją w spokoju. Wieje lekki wiatr, powierzchnia wody faluje, nie słychać armat. Prawdziwa burza trwa we wnętrzu jeziora. Im głębiej, tym burzliwiej. Od czasu do czasu ktoś pojedynczo, a czasem jakaś grupa ludzi wystawia głowę nad taflę wody, wykrzykuje swe kwestie, płynie dalej lub najzwyczajniej tonie w głębi. Ludzie krzyczą nie tyle z powodu tego, co widzą, lecz raczej z powodu tego, w czym są zanurzeni. A są zanurzeni w jakiejś postkomunistycznej mazi. Nie ma już komunizmu na powierzchni, ale czuje się go w głębi. Na ile jest to komunizm rzeczywisty, a na ile wyobrażony? Trudno powiedzieć, wiadomo jednak, że wyobrażony może działać bardziej niż rzeczywisty.

Tak rodzi się jedno z pierwszych pytań Teresy Boguckiej: czym dla Polaków był komunizm? Odpowiedź wcale nie jest jednoznaczna.

Natura komunizmu

W 1992 roku Teresa Bogucka pisze o kilku typowych interpretacjach natury komunizmu, przypisując je poszczególnym ugrupowaniom politycznym: ówczesnej Unii Demokratycznej, liberałom, Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowemu, Porozumieniu Centrum itd. Oto główne obrazy.

"Unia Demokratyczna, skupiająca licznych weteranów opozycji, komunizm traktuje tak, jak został w tych środowiskach opisany przed laty - jako system totalnej przemocy i demoralizacji społeczeństwa, niewolący ludzi podstępnie, ale i wciągający ich w swe tryby i swą logikę." Staje nam więc przed oczyma przede wszystkim system władzy politycznej. Jego istotą jest zniewolenie. Stawką gry - wolność. Wolność buduje się przez demokrację i przestrzeganie prawa. Nic dodać, nic ująć. A jednak koncepcja ta nie obejmowała całości komunistycznych doświadczeń. Brak wolności bolał przede wszystkim inteligencję. Czy tak samo bolał chłopów i robotników? Z pewnością nie. A przecież także tym ludziom komunizm dawał się we znaki. Mimo takich czy innych przywilejów także oni mieli serdecznie tego dość. To nie żaden owczy pęd zagnał ich do "Solidarności". Więc co? Otóż ci wszyscy opozycjoniści, którzy wywodzili się głównie ze środowisk inteligenckich i którym doskwierał przede wszystkim "totalitaryzm", nie czuli specyfiki tamtego bólu. Zło komunizmu musiało się zamknąć w pojęciu "zniewolenia". Kto nie czuł bólu zniewolenia, mógł być podejrzany o komunizm.

W dalszym ciągu czytamy: "Kongres Liberałów mało teoretyzuje, ale można założyć, iż koncentruje się na tym, że komunizm zniszczył w społeczeństwie przedsiębiorczość, rzutkość, zasadę odpowiedzialności za swój los i wychował ludzi do roszczeniowej bierności." Mamy więc obraz człowieka, którego pozbawiono prawa do własności prywatnej. Nie tylko upaństwowiono mu narzędzia pracy, ale jego również upaństwowiono. Wolność jest niewątpliwie istotna, ale głębiej leży "własność". Aby rozporządzać własną wolnością, trzeba się poczuć panem samego siebie. Cóż z tego, że niewolnik odzyska wolność, jeśli nie zechce stać się "panem" odzyskanej wolności? Wciąż będzie szukał kogoś, kto zechciałby zdjąć z niego jej ciężar. Propozycja liberałów chciała uczynić człowieka doskonałym "właścicielem". Dla wielu "najemników" oznaczało to jednak dobrowolną śmierć. Jak mieli brać swe losy we własne ręce, skoro nigdy nie byli sobą? A poza tym nie tylko "socjalizm", także religia stawała okoniem. Pierwsi wołali, że człowiek jest "własnością wspólnoty", drudzy - że jest "własnością Boga".

Trzeci przypadek: "Zgoła inaczej rzecz wygląda w oczach Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Istotą Polski jest katolicyzm. Komunizm, niewoląc Polskę, zwalczał wiarę i Kościół, katolicy byli ofiarami wszechstronnej dyskryminacji - prawdziwy podział przebiegał między wierzącymi i ateistami, którzy - cokolwiek myśleli o komunizmie, aprobowali go czy nie - w istocie brali czynny, bierny lub wręcz nieświadomy udział w zwalczaniu polskości. Ta walka zresztą wcale się nie skończyła i pierwsze wybory były jedynie jakimś jej etapem. Bowiem katolicy nie czują się jeszcze swojsko i bezpiecznie w swoim państwie, zagrożenia są zewsząd: komuniści, niewierzący, ci, co ciągle atakują Kościół, no i ta Europa zlaicyzowana i konsumpcyjna, mamiąca dobrobytem, a oferująca jedynie pustkę duchową. Słowem siły bezbożnictwa, które z różnych stron i z różnych powodów zagrażają Polsce, zlewają się w jednego wroga, przed którym musi się ona obronić." Komunizm zadawał ból dopiero wtedy, gdy zadawał go katolikowi i Polakowi. Wszystkie inne bóle schodziły na plan dalszy. Miarą bólów prześladowanego przez komunizm świata stał się ból Polaka-katolika. Zniewolenie? Oczywiście, to jest naganne, ale czasem trochę potrzeba, aby było wiadomo, gdzie jest dobro i zło. Poczucie własności? Oczywiście, to jest ważne, pod warunkiem jednak, że nie służy egoizmowi. Prawa człowieka? Tak, ale pod warunkiem, że nie uszczuplają praw Boga. W każdym przeciwnym przypadku mamy prawo dmuchać na zimne.

Dalsze określenia są mniej rozbudowane. Porozumienie Centrum widzi komunizm w "powiązaniach nomenklatury", Jan Olszewski w horyzoncie zwykłej "podłości". Można jednak mnożyć interpretacje.

Jaki jest skutek wieloznaczności w samym punkcie wyjścia? Jest łatwy do przewidzenia: to się musiało skończyć podejrzeniami, oskarżeniami, podziałami i walką w łonie dawnej "Solidarności". Zarzewiem konfliktu były nie tylko ogniste temperamenty, ale również zabałaganione głowy.

Wydawało się, że retoryka "sporu w rodzinie", pełna podejrzeń i oskarżeń, demaskująca rozmaite rodzaje "grzęźnięcia" w "komunistycznym bagnie", była tworem dość swobodnej fantazji. Każdy prokurator bliźniego swego starał się być unikalnym artystą. Przy bliższym wejrzeniu okazuje się jednak, że rządziła nią pewna logika. Była to logika sporu o władzę. Siły antykomunistyczne stanęły naprzeciw siebie i weszły w śmiertelny spór o władzę. Wrogiem "obozu reform" nie był już rzeczywisty spadkobierca komunistycznych idei, lecz ten, kto w wyścigu o władzę stał najbliżej. Spektakularnym wynikiem takiej logiki była najpierw "afera teczkowa", w której "brat w Chrystusie" rzucał najgorsze oskarżenia pod adresem innego "brata w Chrystusie", a następnie obalenie "solidarnościowego" rządu Hanny Suchockiej przez "solidarnościowych" deputowanych.

Tak potwierdziła się przynajmniej częściowo teza Nietzschego: nie prawdy nam potrzeba, ale pokarmu do życia. W pewnym momencie nastąpiło jednak przejedzenie. Pokarm okazał się trucizną.

Losy "ludu pracującego miast i wsi"

Innym wątkiem artykułów Teresy Boguckiej jest - najogólniej - sprawa "ludu", który w "Polsce Ludowej" stanowił "prawdziwą Polskę". Wszystko było wtedy "dla ludu" i wszystko dokonywało się "przez lud". A "ludem" były "masy pracujące miast i wsi". Słowem, które dookreślało pojęcie "ludu", było słowo "praca". Co robi "lud"? Lud "pracuje". Czym jest praca? Jest tym, co "robi lud"; pracą jest wszystko, co "robi lud". Obok "ludu" ustawiali się "aktywiści". Aktywiści w zasadzie nie pracują, ale spełniają funkcje kierownicze wobec "ludu". Ważne jest, by w funkcjach tych nie "odrywali się od ludu". A co robi inteligencja? Inteligencja "żyje z ludu i dla ludu". Czy inteligencja pracuje? To wielki problem! Pisarz "pracuje", gdy opisuje "pracę ludu". Jeśli tego nie robi, lepiej niech nic nie robi. Z innymi podobnie.

Teresa Bogucka zwraca uwagę na rozkład "mitologii ludu", a także na - dostrzegalne nierzadko także podczas manifestacji ulicznych - skutki tego rozkładu. Na podstawie jej obserwacji można pokusić się o pewną syntezę. W formule: "lud pracujący" rozkładowi ulega najpierw przymiotnik "pracujący". Okazuje się, że to, co "robi lud", w coraz mniejszym stopniu jest pracą, a w coraz większym ślepym i bezowocnym "wydatkowaniem energii". Ale "lud" nie zdaje sobie jeszcze sprawy z "choroby pracy", w jaką został wpędzony, lecz wciąż - zwłaszcza po upadku komunizmu - żyje w przeświadczeniu, że jest niszczony przez "pasożytów". Wraz z rozkładem pracy idzie rozkład "uznania", jakim ideologia komunizmu darzyła "lud". Teraz, w nowych czasach, nic już się nie dzieje "dla ludu", "z ludem", "dzięki ludowi". Stara władza może i wyzyskiwała "lud", ale śpiewała mu także kołysanki nad uchem. Nowej władzy ani się śni taki śpiew.

Nie jest łatwo człowiekowi przyjąć do wiadomości, że jego codzienny wysiłek w fabryce, kopalni, na roli czy w biurze nie jest już w sensie ścisłym "pracą", lecz zajęciem, które - mimo zmęczenia, jakie niekiedy powoduje - spadło do poziomu czynności nikomu niepotrzebnej. Czas komunizmu był czasem zahamowania rozwoju pracy. "Uspołeczniona" praca znalazła się w zaułku bez wyjścia. Upadek komunizmu zniszczył fasadę, zdarł transparenty z hasłami i obnażył głębię rozkładu. Teresa Bogucka pokazuje kłębowisko sprzeczności (rok 1992): "Ekologowie domagają się zlikwidowania trujących zakładów, załogi ich utrzymania, bo bronią przed bezrobociem. Właściciele kamienic chcą prawa dysponowania swą własnością, lokatorzy ochrony przed właścicielami. Przemysł żąda zmniejszenia ciężarów podatkowych, sfera budżetowa zwiększenia świadczeń. Chłopi chcą cen gwarantowanych i tanich kredytów - przeciw są ci, którzy bronią interesu konsumenta, reguł wolnorynkowych i budżetu."

Z głębi takich sprzeczności wyłania się strajk i krzyk na ulicy. Autorka porównuje manifestacje z pierwszego okresu "Solidarności" z manifestacjami w okresie transformacji ustrojowej. Widać różnicę. Różnica dotyczy poczucia godności. Czytamy (1994 r.): "Organizacje o korzeniu ludowym, typu związki zawodowe i partie chłopskie, wytworzyły już i zrutynizowały pewien sposób bycia na scenie publicznej, przyjmując styl agresywno-prostacki. Taki, którego syntezą jest zdanie: ja tam się nie znam, ale ten minister jest idiota. Budzi to oczywiście zgrozę wśród inteligentów, którzy pamiętają Sierpień. A to przypomnienie dowodzi jednego: wyrażanie swoich potrzeb w sposób godny, znaczony roztropnością i otwartością lub roszczeniowo-
-agresywny nie zależy od poziomu danej grupy, ale od różnych okoliczności. Można się zastanawiać, dlaczego pierwsza »Solidarność« traktowała komunistyczny rząd z godnym, ale pełnym respektu umiarem, a druga rządy demokratycznie wybrane lży przy byle okazji grubym słowem. Dlaczego w pierwszej istniała gotowość uczenia się, argumentowania, bycia lepszym, a w drugiej ministrowie i ich racje zasługują jedynie na pogardę."

Skąd ta przemiana? Oczywiście, źródła są rozmaite. Wydaje się jednak, że jest ona częścią szerszej sprawy, którą należałoby nazwać sprawą tożsamości. Przemiany, w których bierzemy udział, są głębsze, niż się nam na początku wydawało. Właściwie wszystkie fundamenty dotychczasowej tożsamości ulegają zakwestionowaniu. Nie tylko tożsamość "ludowa", "klasowa" czy "ideologiczna", ale również tożsamość "religijna", "katolicka" czy "narodowa" wymaga nowego rozumienia. Wraz z pytaniem o tożsamość idzie pytanie o rację "uznania", bez którego nie jest możliwa żadna wspólnota. Skąd bierze się i na czym polega nasze społeczne "my"? Demokracja proponuje: nasze społeczne "my" to "my obywatelskie". Jesteśmy podmiotami praw i zobowiązań. Łączy nas "godność człowieka". Ale czy to wystarcza? Czy nie jest to tylko początek drogi?

Brutalny krzyk robotnika pod Belwederem czy smutek w oczach chłopa stojącego przed walącą się stajnią to nie tylko znak zagubienia ludzi, którzy "nie poznali czasu nawiedzenia swego" i w porę nie odbudowali siebie, ale również wezwanie do nowej wspólnoty, nowej solidarności, nowego braterstwa.

Kościół

Kościół jest, oczywiście, zbyt bogatą rzeczywistością, by można ją było zamknąć w jednym czy dwóch artykułach. Aby uzyskać bardziej pełny obraz sytuacji, trzeba połączyć uwagi Teresy Boguckiej z książką Jarosława Gowina Kościół po komunizmie. Uwzględniwszy wszystkie zastrzeżenia, należy jednak raz jeszcze przyjrzeć się "intuicji sprzeczności", jaka prowadzi autorkę w głąb religijno-kościelnej rzeczywistości. Dlatego dobrze będzie, jeśli do uwag, jakie znajdujemy w książce, dołączymy to, co napisała później ("Gazeta Wyborcza", 23-24 maja 1998).

Polski Kościół stał się po części miejscem wylęgu i pielęgnacji szczególnych mitów, którym, choć są oczywistym fałszem, nieźle się powodzi, ponieważ w cieniu przykościelnych drzew wciąż znajdują się "grupy", którym mity te "pozwalają żyć".

W przedmowie Polaka po komunizmie czytamy: "Kościół (...) być może zwiększa zamęt związany z oceną zaszłości. Oto bowiem o pokusach liberalnych, o niebezpieczeństwach konsumpcji mówi językiem tak surowym i piętnującym, jakiego do komunizmu nigdy nie zastosował. Ludzie mogą odnieść wrażenie, że za PRL-u jakoś się żyło, a teraz dopiero Kościół i wiara znalazły się w prawdziwym okrążeniu i zagrożeniu, dopiero teraz zło zewsząd wyłazi i wszystkie moce się sprzysięgają. Wobec obwieszczonej »kultury śmierci« komunizm jawić się może jak kultura życia, w dodatku niekonsumpcyjnego i przaśnego." Znamienne, że w retoryce przykościelnej nie ma ani śladu oceny komunizmu, z jaką wystąpił Papież. Rzeczywiście, zamęt związany z oceną przeszłości nie zmniejsza się, lecz zwiększa. Staje problem stosunku "polskiej religijności" do doktryny Jana Pawła II.

W artykule z maja bieżącego roku czytamy o ludziach, których przemiany ustrojowe wyrzuciły na margines życia:

Po 1989 r. po tych ludzi strwożonych i niepewnych sięgali różni polityczni demagodzy, pragnący zamienić ich w swe zaplecze, i ideolodzy szukający przeciwwagi dla napływających do Polski groźnych miazmatów. Naprawdę powiodło się ks. Rydzykowi - ma armię, którą posłał już przeciw ginekologom i przeciw niewłaściwym filmom, użył jej w obronie Stoczni Gdańskiej i w walce z nową konstytucją, rzucił jej głosy w wyborach na swoich posłów. Daje ludziom zagubionym oparcie i wyjaśnienie zawiłości dzisiejszego świata - ich poczucie klęski zamienia w poczucie godności, ich odczucie gorszości w moralną wyższość, niezrozumiałą, zawiłą rzeczywistość w oczywisty spisek wrogów, a oszałamiający jazgot informacji unieważnia prostymi regułami walki z wiadomym żydomasońskim knowaniem. Do knowań tych należy nie tylko gospodarcza ruina Polski, powiaty i wchodzenie do Europy, ale i zło, które szerzy się w Kościele - katolicyzm otwarty. Jego przedstawiciele są po prostu żydowskimi pachołkami.

Jakim pojęciem określić opisane zjawisko? Pojęcie jest znane, brzmi: resentyment. Najpierw Fryderyk Nietzsche tłumaczył istotę chrześcijaństwa resentymentem, czyli "buntem karłów na polu moralności", potem Max Scheler określał tym samym pojęciem naturę buntu burżuazyjnego przeciw chrześcijaństwu. Dwie przeciwne interpretacje pojęcia wcale go nie unieważniają, lecz raczej dowodzą, że resentyment może się pojawić zarówno w religii, jak poza religią. Bo o cóż w nim chodzi? Chodzi o przewrót w "królestwie wartości". Oto lis ma ochotę na słodkie winogrona, ale winogrona wiszą zbyt wysoko, by mógł po nie sięgnąć. Wmawia sobie więc, że winogrona są cierpkie. Podobnie z człowiekiem resentymentu: wszystko to, co go przerasta, staje się podejrzane, gorzkie, cierpkie, złe, a ci, którzy twierdzą inaczej, oczywiście kłamią. Przewrotny lis może i czuje w głębi duszy, że jest inaczej, ale wybiera "prawdę", jaka pozwala mu żyć.

Cokolwiek by się rzekło, środowisko Radia Maryja jest nadal częścią polskiego Kościoła. Oznacza to, że w jakiejś części polskiego Kościoła znalazło schronienie to wszystko, co nie mieści się w przestrzeniach nowego systemu pracy, instytucji demokratycznych, wczorajszego poczucia godności. Zamknięci w tym schronieniu wyznawcy uzyskują duchowy pokarm, kościelną legitymizację działania i wzajemne utwierdzenie w resentymencie.

Kto jest tak okrutny, by odebrać im ich złudzenia?

U autorki daje o sobie znać "intuicja sprzeczności": "Watykan może ogłaszać posłanie o Szoah, Papież może chodzić do synagogi, a polskie katolickie radio i tak wie lepiej, co myśleć o Żydach, którzy pragną zniszczyć Polskę. Katolicyzm ludowy już raz pokazał, że jest odporny na istotę Kościoła powszechnego. Chłopska emigracja do Ameryki odbywała się parafiami - i tam, na obczyźnie, ludzie trwali razem, modlili się po polsku i nie chcąc włączyć się w obce struktury kościelne, powołali swój Polski Kościół Katolicki."

Ale rozziew między doktryną Jana Pawła II a doktryną "schroniska" dotyczy nie tylko sprawy Żydów i oceny komunizmu. Dotyczy również oceny wolności, oceny demokracji, wolnego rynku, państwa wyznaniowego, zjednoczenia Europy, etyki środków masowego przekazu, nie wspominając już o ocenie konkretnych ludzi.

***

Człowiek nie jest "istotą myślącą", ponieważ woli słodką iluzję niż gorzką prawdę - to Nietzscheańskie odkrycie powraca jak brzęczenie komara. "Słodkie iluzje" tym się jednak odznaczają, że stanowią pokarm krótkiego dystansu. Są potrzebne tak długo, jak długo trwa uczucie, które ich potrzebuje. Publicystyka Teresy Boguckiej także i to pokazuje. Przed oczyma czytelnika przesuwają się widma wrogów i splątana z widmami, nie mniej widmowa odwaga tych, którzy twierdzą, że walczą z wrogami. Przesuwają się i zapadają w niepamięć, jak Stan Tymiński. Nie dlatego jednak zapadają, że krytyczny rozum odsłania nagle ich widmowość, ale dlatego, że nie są już żadnym pokarmem. Albo nie ma już uczucia, które ich potrzebowało, albo nie ma już człowieka, który był nosicielem uczuć. W końcu czas także robi swoje, a młodzież dorasta szybciej, niż myślimy.

Hegel pisał kiedyś, że mimo burzy emocji, bałaganu pojęć, ciemności w sercach działający w historii "chytry rozum" i tak w końcu wychodzi na swoje. Świat bowiem jest w gruncie rzeczy rozumny. Głupota mija, rozum trwa. Czy nie obserwujemy czegoś podobnego wokół nas? A jednak przebudowa i budowa Polski postępuje do przodu. Właśnie w dniach, kiedy piszę ten tekst, przyszła wiadomość, że fabryka traktorów "Ursus" - jeden z ostatnich "bastionów gospodarki socjalistycznej" w Polsce - weszła w stadium reformy, a związek "Solidarność" wyraził zgodę na zwolnienia grupowe. I po co były te palenia opon na torach kolejowych i gromkie pogróżki pod Sejmem? Czy nie wystarczyło wcześniej stuknąć się w czoło?

Ks. Józef Tischner

, ur. 1931, prof. filozofii, kierownik Katedry Filozofii Człowieka w PAT. Wkrótce ukażą się: poprawione wydanie Filozofii dramatu oraz Spór o istnienie człowieka.
« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama