Mamy problem

Czy pandemia czegoś nas nauczyła i o tym, co czeka polskie społeczeństwo, mówi Aleksander Stanisław Nalaskowki, pedagog, prof. dr hab. nauk humanistycznych z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Czy pandemia czegoś nas nauczyła i o tym, co czeka polskie społeczeństwo, mówi Aleksander Stanisław Nalaskowki, pedagog, prof. dr hab. nauk humanistycznych z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu.

Pandemia na chwilę zatrzymała świat. Wydawało się, że wszyscy zjednoczyli się przeciw chorobie i po tym wszystkim będziemy dla siebie lepsi… Ale tak się nie stało. Dlaczego?

Bo wszyscy naiwnie sądzili, że pandemia stanie się czasem zatrzymania i resetu, po którym wszystko będzie idealnie. Ale tak się nie mogło stać. Oczywiście nie brakowało doświadczeń pozytywnych, ale mieliśmy ze sobą walizkę zgnilizny, która stanowiła bagaż - nazwijmy to - poprzedniego wcielenia rzeczywistości. Niektórymi kierowała złudna wiara, że coś zewnętrznego, jak pandemia, kataklizm, nas zmieni. Ale to nigdy tak nie działa. To my musimy się zmieniać, zaś ta powolna odbudowa powinna zacząć się od nas samych. A żeby się zaczęła, musi być jednoczesna. Z kolei, by była jednoczesna, wszyscy muszą zrozumieć sytuację. Tymczasem mamy do czynienia z faktem, że być może większość rozumie sytuację - i nie mówię tylko o pandemii, ale w ogóle sytuacji kulturowej i społecznej - ale każdy chce ją jakoś ugrać. Nauczyliśmy się pewnego cwaniactwa, krótko mówiąc: nie umiemy żyć bez ogrywania drugiej strony.

Po publikacji jednego z felietonów zażądano usunięcia Pana z uczelni. Czy czuje się Pan prześladowany za to, co mówi? Czy mamy problem z wolnością słowa?

Z wolnością słowa mamy problem nie tylko w naszym kraju. Generalnie to, co nazywam polityczną poprawnością albo cancel culture, jest coraz bardziej dotkliwe. Natomiast jeżeli chodzi o swobodę głoszenia poglądów naukowych, nigdy nie byłem ograniczony. Zostałem ukarany za felieton, który nie ma nic wspólnego z nauką, którą uprawiam. Uczelnie są tak różnorodne, że nie do ogarnięcia jest cenzurowanie wszystkich.

Jak ocenia Pan - jako pedagog - podjęcie decyzji o nauczaniu zdalnym, które było jednym z najdłuższych w Europie? Czy w obliczu kolejnych zamknięć na jesieni kształcenie polskich uczniów w ten sposób ma w ogóle sens?

Nie mam jeszcze zdania na ten temat, bo jest zbyt wcześnie na wydawanie ocen w tym obszarze. Jestem rasowym pedagogiem i nauka mówi mi, że w przypadku działań w obszarze oświaty o charakterze reformatorskim (a czy chcemy, czy nie nauka zdalna miała taki charakter, nawet jeżeli nie było to zamierzone) efekty można obserwować po sześciu, ośmiu latach. Krótko mówiąc, należy - zgodnie ze starą ewangeliczną prawdą „po owocach ich poznacie” - jeszcze poczekać. Być może wyrośnie nam młode pokolenie głupich, a być może młode pokolenie zupełnie innych ludzi, których teraz nawet nie potrafimy sobie wyobrazić.

Próbuje się też wmówić nam, że mamy do czynienia z falą depresji wśród młodzieży, ale nawet nie wiadomo, kto i jak to zbadał. Być może wszyscy jesteśmy w głębokiej depresji z powodu faktu, że część z nas nie mogła robić tego, co chciała, co robiła zazwyczaj itp. Innym - tak jak i mnie - to odpowiadało: lubię pracować w domu, nie mam potrzeby spotykać się ze znajomymi na mieście itp. Zarówno młodzież, jak i dorośli mają różne potrzeby, różnie reagują, ale nie widzę jakiejś plagi depresji, co próbuje nam się wmówić.

Zdaniem wielu ekspertów system edukacji w naszym kraju pozostawia wiele do życzenia. Co Pan by w nim zmienił?

W żadnym kraju system edukacji nie działa dobrze. To z prostej przyczyny: edukacja zmienia się powoli i to, co mamy obecnie, stanowi spijanie owoców edukacji sprzed 40-50 lat. Wciąż powtarza się, że szkoła ma przygotować do przyszłości, tylko paradoks polega na tym, że dziś nie wiemy, jaka ona będzie. W związku z tym żądanie, by szkoła przygotowywała do życia, jest o tyle śmiesznym, że amputowano - i to we wszystkich krajach - najważniejszy element takiego starania, a mianowicie historię i tradycję. Pojęcie patriotyzmu w 1944 r. polegało na tym, że brało się karabin samoróbkę, zakładało hełm i szło na barykady powstania. Potem polegał on na uprawianiu ziemi, odbudowywaniu miast po wojennych zniszczeniach, bez oglądania się na panujący ustrój. Dziś patriotyzm polega na tym, że się kłócimy, wprost żremy o to, co jest patriotyzmem: czy socjalizm w wykonaniu rządzących czy kolaboracja opozycji i skarżenie na Polskę do zagranicznych instytucji. Co ciekawe, oni wszyscy twierdzą, że są patriotami… W związku z tym, że historia jest źle przedstawiana, a często fałszywie, przyszłość jest mglista, to młodzi wybierają teraźniejszość: carpe diem, żyje się raz, etc.

Coraz częściej próbuje wmawiać się młodym ludziom, że patriotyzm jest passe…

Niekoniecznie, bo im bardziej młodym się coś wmawia, tym bardziej oni w to nie wierzą. To tylko takie wrażenie. Gorzej, że o patriotyzmie mówi się źle i skleja się to z naszymi domniemanymi wadami narodowymi. W mainstreamowej narracji patriotyzm polski jest brunatny, kocha swastykę i hajluje na każdym kroku. Kochać Polskę to obciach, to wiocha. Teraz kocha się Europę i koniecznie muzułmanów. Odmawianie nieuzasadnionym żydowskim roszczeniom jest przedstawiane jako równoznaczne z chęcią posyłania Żydów do gazu, a opory wobec przyjmowania na rympał wszystkich przybyszów z Afryki to, oczywiście, ksenofobia. Sprzeciw wobec aborcji, a więc mordowania także młodych Polaków, to katolicki fundamentalizm. Można by długo wymieniać. Martwi mnie przy tym swoisty kosmopolityzm uczelni wyższych i uczonych. Polega on na cichym przyklaskiwaniu (np. strajkowi kobiet) albo tchórzliwym milczeniu wobec dziejącego się zła. Mam wrażenie, że patriotyzm z naszych uczelni już dawno został wygnany. W większości sal, w których prowadzę zajęcia na uniwersytecie, nie wisi godło Polski…

Prawem młodości jest bunt. Ale co w sytuacji, gdy tę naturalną potrzebę wykorzystują np. politycy do osiągnięcia swoich celów, m.in. zdobycia poparcia w wyborach? Czego to uczy młodych ludzi?

Efektem jest to, co mamy na ulicach. Wykorzystanie tych rozmaitych emocji, które w młodych ludziach buzują, to cynizm i takie działanie powinno być niedopuszczalne. Podobnie jak kłamstwo o strefach wolnych od LGBT - w tym przypadku prawo nie działa, choć jest to szkalowanie Polski oraz działanie na szkodę własnego kraju. W przypadku młodych wychodzących na ulice manipulacja polega na tym, że młody człowiek myśli, iż robi coś z własnej woli, a tymczasem tak wcale nie jest. Młodzi są podpuszczani przez polityków, dla których jedynym celem jest władza, którą nawet nie wiedzą, jak wykorzystać. Gdyby powiedzieli: jak będę miał władzę, wybuduję 100 kopalń, 20 elektrowni atomowych, to byłoby zrozumiałe. Tymczasem oni nawet nie mają pomysłów, co chcieliby zrobić po zdobyciu tej władzy. Ich celem i środkiem do życia jest władza - czysta forma. Dlatego każda broń jest dobra. Stąd instrumentalne wykorzystywanie naturalnego buntu młodych.

Także czas pandemii dobitnie pokazał, że politycy nie myślą o naszym dobru, tylko o walce o stanowiska…

Tak jak chemik czy fizyk musi liczyć się z tym, że jego odkrycie zostanie wykorzystane przez armię, tak tutaj każde wydarzenie jest przez polityków postrzegane w kategorii: do czego da się to wykorzystać, jak da się je zagospodarować i komu da się tym przywalić. Klasa polityczna potrzebuje nas tylko przy urnach, a potem zupełnie zapomina przez kogo i dla kogo została namaszczona władzą. Tak realnie wygląda truchło dumnej niegdyś demokracji. Bo „demokratyczne jest wyłącznie to, co przynosi nam korzyści”.

W jakim kierunku zmierzamy jako społeczeństwo?

Nieuchronnie zmierzamy do paruzji, tylko nie wiem, w jakim stanie do niej dotrzemy. Mam wrażenie, że im szybciej, tym lepiej. Zastraszająco wzrasta liczba ludzi, którzy zaprzeczają własnemu człowieczeństwu, a tego Bóg nie wybaczy, bo to marnotrawienie ofiary Jego Syna.

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 27/2021

opr. jr/jr

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama