Refleksja nad społeczną tożsamością Polaków w latach 90-tych ukazująca związek przemian socjologicznych z przemianami gospodarczymi i trudność przezwyciężenia dziedzictwa PRL-u.
Najtrwalszym pomnikiem socjalizmu są osiedla zastawione wielkimi szarymi blokami, taśmowo budowanymi w fabrykach. Nazwy ulic można zmienić na patronów nowych czasów. Nawet fabryki zamknąć. Ale tych osiedli nie sposób zburzyć. Mieszkają w nich miliony ludzi i tylko trzęsienie ziemi (bo nawet nie powódź) mogłoby je ruszyć. Mieszkam na jednym z takich osiedli z czasów średniego Gierka. Nic się tu nie zmienia. Nie zbudowano ani jednej restauracji czy kawiarni. Nie ma nowych sklepów. Pojawiły się tylko blaszane budki z piwem i marchewką. Nieudolnie zamazany wielki napis "Solidarność" nadal ukrywa się za załomem muru - wspomnienie po stanie wojennym. Tuż obok namalowane są szubienice z gwiazdą Dawida. Obok napis "skiny won", dalej coś o Legii i obdarty plakat Unii Pracy z niezrozumiałym już napisem: "ty nie możesz jeszcze głosować". To chyba akurat mnie nie dotyczy. W mojej windzie ciągle jeździ ze mną hasło "głosuj na listę 32". Już nikt chyba nie wie, po czym jest to pamiątka. Wielki pusty plac na skrzyżowaniu ruchliwych ulic od dwudziestu lat jest opuszczony. Urosły drzewa. Pola osiedlowe powoli zamieniają się w przyjemny park. Psy nadal zapaskudzają trawniki.
Osiedle trwa w nie zmienionym kształcie. Gdyby ktoś wrócił tu po kilkunastu latach, trafiłby bez trudu do swojego mieszkania. Ale osiedle nie zastygło. Zmieniły się liczne balkony. Sąsiedzi sadzą teraz piękne, bujne kwiaty. Rosną na nich cyklameny i pnące pelargonie. Jest też chyba więcej kwiatów na wiejskich obejściach. Przypominają mi się wtedy ukwiecone bawarskie miasteczka, które z zazdrością oglądałem w niesłusznej epoce. Wieczorem na parkingu nie sposób już znaleźć wolnego miejsca. Czasem szukam go kilkaset metrów od domu. Na granicy osiedla wyrosła dzielnica willowa. Okratowana. Wszędzie widać sygnalizatory alarmowe. Znaleźli się tutaj lepsi goście z bloków. My też się okratowujemy. Wszędzie są już domofony. Poza tym życie toczy się normalnie. Dzieci nie ubywa w piaskownicach. Starsi sąsiedzi przenoszą się pod nikomu nie znany adres. Młodsi łysieją, tyją, niektórzy zmieniają żony, wszyscy samochody. Tylko na boisku pojawia się co niedziela drużyna chyba Hindusów albo Pakistańczyków. Czasem można zobaczyć w sklepie ich kobiety ubrane w sari.
Socjalistyczne blokowisko (to słowo powstałe w dawnych czasach) zakorzenia nas w starym reżimie. Trwa mocniej niż nasza pamięć. Jest naszym domem. Jakby chciało nam przypomnieć, że przed przeszłością uciec nie możemy. Tych "nas" jest bardzo wielu. Czasem pojawiają się obok drapacze chmur, podobne sztucznym zębom. Warszawa robi się dzięki nim jeszcze brzydsza, bardziej bezosobowa. Jakby budowało ją złośliwe dziecko, rozrzucając na chybił trafił klocki z różnych kompletów. Ale może to kwieciste balkony, różnorodne auta, bardziej zadbane kobiety wtajemniczone w sekrety depilacji i sztuki fryzjerskiej, dzieci weselej ubrane, nowo wybudowany meczet parę kilometrów dalej i żydowska szkoła podstawowa w niedalekim sąsiedztwie, szkoła Wallenberga dla wszystkich dzieci, również tych na wózkach, ciężko i lekko chorych, podpowiada, że w ten soc-fundament coś się wlewa nowego.
Tym nowym jest różnorodność, która zaczyna nas otaczać i zaczyna istnieć w nas samych. W dawnych tysiąclatkach, szarych jak socjalizm - szarość powinna była być na fladze tego ustroju - dzieci nie mają już jednolitych fartuszków, nie noszą tarcz. Ileż pomysłowości wkładaliśmy w to, by tych tarcz nie przyszywać do rękawów płaszczów. Uczy się tu wedle własnych programów i z różnych podręczników. W wielkim kompleksie kościelnym, pracowicie budowanym przez całą dzielnicę, powstała całkiem awangardowa szkoła społeczna. Głosujemy już nie na jedną zjednoczoną, ale na wiele podzielonych partii. Telewizory dobierają rozmówców wedle różnic. Nie podobieństwa. Czasem osiąga to wręcz komiczne wymiary. Żydowi do pary dobiera się profesora antysemitę. Liberała napuszcza na faszystę "z ludzką twarzą". Oddzielamy się stylami życia, wakacjami, ubiorem. Ale, jak się okazuje, różnimy się i regionalnie. Kolejne wybory sygnalizują fakt zadziwiający socjologów. Polska nadal podzielona jest wedle granic zaborowych. Poszczególne krainy zdołały przechować przez nudę i przemoc komunizmu coś swojskiego. Inaczej głosuje się na ziemiach odzyskanych. Zorganizowane i świadome siebie społeczności powstały jedynie w miastach. Wsie są tam słabiej zintegrowane. Szok powojennej przeprowadzki milionów ludzi trwa nadal.
Na mapie pojawiają się nowe miasta. Nie budują ich opatrznościowi wodzowie czczeni na znaczkach pocztowych, ale sami ich mieszkańcy swoimi cnotami i wadami wpisują je do zbiorowej świadomości. W ten sposób jakby było nas więcej. Czasem wystarczy wyjechać trochę poza Warszawę, żeby zobaczyć coś więcej niż tylko oazy zadbania, troski. Ryneczek w Szczecinku wygląda całkiem przystojnie. Tak samo jest w Jaśle, Mławie, Pułtusku. Nawet nieliczne i dotąd podobno nie istniejące u nas, w kraju tak patriotycznie pojednanym, mniejszości etniczne, zaczynają mówić swoim głosem i same dla siebie szukają swoich korzeni.
Jesteśmy podzieleni poglądami na temat roli kobiet, antykoncepcji, stosunkiem do rynku, polityki. Rano w autobusach oddzielamy się światopoglądami. Za "Życiem" z kropką siedzi "Wyborcza" i "Super Expres". W kąciku rozłożyła się "Trybuna". W księgarni uniwersyteckiej obok paskudztw wydawanych przez wydawnictwo "Ojczyzna" są pisma katolików, żydów, protestantów, zawodowych ateuszy, masonów, gnostyków, postmodernistów, zwolenników New Age i przedsiębiorczych konserwatystów. Różne kluby wzywają na ważne spotkania. Często toczymy namiętne polityczne kłótnie, jakby kierowała nami jedynie rzetelna chęć poznania metafizycznej prawdy. W sporach jesteśmy bardzo pryncypialni i lubimy poruszać się tylko wokół kwestii wysoce moralnych. Za czy przeciw Peerelowi, za czy przeciw "Solidarności" to wybór, który wyklucza kompromis. Przecież chodzi tu w naszych opiniach o wartości podstawowe. Czasem wręcz o samego Pana Boga. Na szczęście, jak powiada ludowe porzekadło, gotuje się gorętsze, niż się podaje.
Zaczynamy się różnić i można tylko pytać, jak te różnice znosimy. Pluralizm jest znakiem firmowym świata liberalnego. Jest faktem, ale jeszcze bardziej wartością. Odmienności rodzą napięcia i stąd biorą się sesje, tytuły książek o podstawowym znaczeniu: czy umiemy się ładnie różnić, czy jesteśmy tolerancyjni. Filozof żądny ciekawych argumentów powiada: nie wiem, co by dla mnie mogła znaczyć tolerancja i jakie miałyby być jej wymagania. "Fronda" i podobne środowiska prawicy natchnienie odnajdują w Bierdiajewie i wieszczą nowe średniowiecze. Jedność jest dla nich wartością, wielość pachnie im siarką i relatywizmem. Socjologowie pracowicie zadają te same pytania: "czy zaprosiłby pan(i) do domu homoseksualistę, Żyda, Murzyna?". Wyniki badań nie są tajemnicą. Niejasne są tylko interpretacje. Mam jednak wrażenie, że na ogół coraz lepiej znosimy różnice. Choć wyjeżdżających z Warszawy w kierunku Wilgi i Puław żegna pięknie wykaligrafowany na wielkim zbiorniku po wodzie napis: "Żydzi do gazu". Również nasze płoty zaświadczają o pełnej wolności słowa.
W spory o znaczenie różnic wciąga się Kościół katolicki. Jesteśmy odmienni, co wywołuje dwie skrajne reakcje. Po jednej stronie występują w przebraniu liberałów i pluralistów autorzy, którzy w tonie moralizatorsko-inkwizycyjnym powiadają, że każdy, kto broni jakichś wartości, na przykład zakazu aborcji, jest fanatykiem i niemal zwolennikiem państwa teokratycznego. Wraca opisywany przez Karola Irzykowskiego terror bezideowości. Wynika z tego, że poglądy wolno nawet posiadać, ale nie wolno do nich przekonywać, bo każdy ma zdobyć się na swoje racje. Przeciw nim ruszają religijni (i zazwyczaj też narodowi) ideologowie, dla których różnice są dowodem słabości charakteru. Ci piszą książki zawsze ze słowem bitwa w tytule i poczucie moralnej słuszności pozwala im lekceważyć wszystkich dookoła. Na szczęście ludzie nie czytają przesadnie dużo książek i nie przejmują się argumentami ideologów. W końcu wszyscy na osiedlu mamy albo kablówki, albo anteny satelitarne. Jest co robić. Polacy (obok Włochów) zajmują pierwsze miejsce w ilości czasu poświęcanego oglądaniu telewizji.
Ale obok różnic, wielu barw, pięknych pism kobiecych wyłożonych na ladzie w kiosku są podziały głębokie, wydaje się, że nieprzekraczalne. Polska znów, tak chyba można powiedzieć, podzieliła się na klasy. Podzieliła się na tych, którzy ze zmian skorzystali, którzy potrafią na nich zyskać, rozumieją, lubią. Naprzeciw stoi obóz wobec zmian nieufny, bez wielkich nadziei na przyszłość, często utożsamiany z milczącą większością. Podział ma charakter w dużej mierze ekonomiczny. Ale wiąże się przede wszystkim z podziałem na wykształconych i tych, co edukację swoją zakończyli najwyżej na zawodówkach. Robotnicy i ich dzieci mają skromne możliwości kariery. Zresztą na egzaminach wstępnych na studia jakoś nie spotykam zbyt dużo dzieci spoza kręgu inteligenckiego. Dzielimy się wedle miejsc zamieszkania. Wieś czuje się skrzywdzona. Jej szanse awansu są mniejsze niż kilkanaście lat temu. Trzy czwarte młodzieży wiejskiej trafia do zawodówek, czyli nigdzie. Trzy czwarte miastowej młodzieży zdaje do liceów. Pokrzywdzeni czują się obywatele z małych miasteczek. Tam jest większe bezrobocie, trudniej o pracę. Zadowoleni skupiają się wokół wielkich miast. Jest jeszcze jedna linia podziału: wiek. Najgorzej ma się pokolenie po pięćdziesiątce, emeryci. Im trudniej odnaleźć się w nowym otoczeniu. Nie nadrobią straconych w szarym ustroju lat. Jest pewnie w nich mieszanina nostalgii i zawiści. Im takich możliwości nikt już nie da.
Podstawowe podziały w naszym kraju obracają się zasadniczo wokół pieniądza. Jak wokół pieniądza toczą się nasze rozmowy. Jak one decydują o urodzie życia. Ładna wielobarwność kosztuje. Pewien wybitny działacz "S" z roku 1981 powiedział mi: "wiesz, zawsze należy żyć godnie", i zaraz dodał: "nie sposób żyć godnie poniżej 6000 złotych miesięcznie". Staliśmy się krajem bardzo zapracowanym i dość zaradnym. Niemal każdy z moich znajomych założył jakąś firmę albo kupił akcje, albo gra w lotto. Na własną rękę szukamy drugiej pracy, fuch, kombinujemy. Bywamy zarazem biednawi i zamożni. Znam takich, którzy mieszkają w pięknych domach, a zarabiają gorzej od motorniczego. Sekretarka z pensją bezrobotnej właśnie remontuje i rozbudowuje swoją posiadłość. Robotnik na skromnej rencie kończy, jak mi opowiada, dobudowywać ganek. Pieniądz, szczególnie ten, który widać w czerwonych samochodach albo w pięknych willach, rodzi zawiść - jak wszędzie. Ta jednych pcha do zarabiania więcej. Ustawia w kolejkach wielkich supermarketów. Innych zamyka w bezsilności albo wręcz resentymencie. Dla nich zostaje spacer po willowych ulicach i zaglądanie przez szpary w wysokich płotach.
Szybkie i duże pieniądze lubią cień, który rzucają instytucje władzy. Dlatego nikt za bardzo nie wierzy, że wystarczy w życiu talent, energia i wiedza. Trzeba jeszcze, jak zgodnie uważa opinia publiczna, "zakombinować", zachachmęcić. Przede wszystkim znaleźć się w dobrym układzie. Polityka i pieniądz zrastają się i w przekonaniach ludzi, i w rzeczywistości. Korupcja i nepotyzm są uważane za istotę nowych czasów. Nowo mianowany wyższy urzędnik centralnej instytucji wzywa swą podwładną i oznajmia, że musi odejść. Ta pyta, czy są wobec niej jakieś zastrzeżenia. Żadnych. Jest tej instytucji podporą, bo jako jedyna zna obce języki. Ale wie pani, powiada działacz AWS, ja mam zobowiązania. Pewnie to samo mówili swoim podwładnym nowi szefowie z Peeselu i z SLD. To jest normalne. Jak tłumaczył mi jeden z prawicowych polityków, któremu zawsze wystawał z kieszeni zbyt duży pistolet: nomenklaturę komunistyczną może pokonać tylko wzbogacona elita wywodząca się z partii antykomunistycznych. Tylko siła, powiada ten realista, może postawić tamę innej sile. Nie bardzo tylko wiem, czym miałyby się różnić od siebie te nomenklatury. Chyba tylko innymi wspomnieniami.
Klasa polityczna nie tylko w opinii publicznej zajmuje miejsce uprzywilejowane, bo sporo jest ustaw, które rzeczywiście nadają tej klasie może nieco nadmierne uprawnienia. Zarówno ustawa o partiach politycznych, jak i tak zwana ustawa antykorupcyjna (z 21 VIII 1997) czasami wydają się jakby żartem lub pomyłką w druku. Na tyle bowiem nadużyć pozwalają i tyle wprowadzają niejasnych pojęć. Dla wielu osób te ustawy mogą być przykładem, jak psucie języka prawa idzie w parze z łamaniem zasady rządów prawa. Szara strefa prawa, gospodarki, języka okazuje się wbudowana w samą istotę naszego systemu politycznego. Władza generuje pieniądze jak spryt, jak ciężka praca. Tyle że między nami, mieszkańcami szarych bloków, a tymi z willi obok odległości wzrastają.
Liberałowie mówią nam, że to koszta transformacji, że rynek wszystko rozwiąże, że państwo jest zbyt opiekuńcze wobec swoich obywateli. Może i tak jest. Może tak wynika z kalkulacji, ale ubodzy ubożeją. Stanowią co najmniej jedną trzecią mieszkańców Polski. Słabsze ekonomicznie i kulturowo regiony tworzą odrębne mini-państwa. Idąc przez targ w Żyrardowie albo w Łapach, mam wrażenie, że to inny kraj. Oni słuchają innej muzyki. Oglądają bliżej nie znane mi pisma ilustrowane. Noszą dziwne skórzane kurtki. Lubią dresy. Używają języka tak ubogiego i tak dziwnego, że z trudem ich rozumiem. Pewnie nie głosują, a wszystkich polityków mają równo za złodziei. W mojej wsi samotni rolnicy zachlewają się i nie mają najmniejszego szacunku dla siebie samych.
Nie ufamy sobie. Sąsiadom mówimy dzień dobry zza krat. Nie wierzymy policjantom, bo i tak nas nie obronią na jasno oświetlonej ulicy, a kradzież samochodu kwitują krótko: nie ma pan szans, by go odzyskać. Armia ochroniarzy pilnuje sklepików, szkół, koszar, szpitali i dzielnic bogaczy. Nie wierzymy sobie. Nie znam badań nad nieufnością wobec polityków, instytucji władzy, bliźnich, ale mam wrażenie, że po roku 1989 nastał czas odspołecznienia. Za komuny, po części przymusowo, tłumy należały do związków młodzieżowych. Teraz jest to kilka procent. Organizacje niegdyś świetlane, jak NZS, nikogo już nie przyciągają. Pusto jest na zebraniach naukowych i zgromadzeniach publicznych. Dawne środowiska opozycyjne, które przetrwały czas represji, rozleciały się na wolności. Powiada się, że to brak czasu, zaganianie. Nie wiem, czy to brak czasu czy ideologia braku czasu. Nie potrafimy, nie chcemy się zebrać nawet wtedy, gdy oszustwa władz spółdzielni mieszkaniowej są jawne i wszyscy równo dostają po kieszeni. Tylko uparci przez lata dochodzą w sądach swojej straty. Nie ufamy politykom i nie ufamy językowi publicznemu. Jeżeli demokracji coś dzisiaj zagraża, to nie tyle fanatyzmy, radykałowie, teokraci, ale jawny cynizm, który deprawuje język mowy publicznej i odbiera nam możliwość rozmowy, wypowiedzenia swojego zdania. Cynizm okazał się wyjątkowo zaraźliwy. Bardziej niż AIDS. Niegdysiejsi męczennicy, natchnieni religijni ideologowie, bez wstydu i zakłopotania wyzbywają się moralnego prawa pouczania innych. W trosce o praworządność i europejskość używają tych samych chwytów i tej samej mowy co ich niegdysiejsi wrogowie.
Tocqueville zauważał na początku minionego stulecia: demokratyczny indywidualizm odsuwa nas od bliźnich. Zamyka w swoim domu. Czyni z innych wrogów, konkurentów czy po prostu obcych, którym nic nie chcemy zawdzięczać. Miał rację. Możemy zakładać gazety, powoływać stowarzyszenia, strajkować, pisać listy protestacyjne. Ale mimo to jesteśmy bezsilni. Nie umiemy się skrzyknąć. Socjologowie wymyślili fajny termin: kapitał społecznego zaufania. Jest to kapitał, który pozwala współdziałać, współpracować, dzielić się wiedzą, zyskiwać na doświadczeniu innych ludzi. Ten kapitał powstaje przez wiele lat. Przez małe rzeczy. Na razie jest z nim krucho. Nieufność i konkurencyjność, niektórzy by nawet powiedzieli: pazerność, wymagają przebicia. Najwięcej ogłasza się klubów wschodnich sztuk walki. Polacy zdobywają medale tylko w kick-boxingu i w zapasach. Po kolejnej bójce w szkole radzę synowi, by zapisał się na karate. Przecież musi spuścić manto swoim wrogom. Sąsiedzi wymienili pudle i ratlerki na wilczury i bulteriery. Zrobili się bardziej agresywni i bezwzględni w ocenie ludzi, jeżdżą brutalniej. Na drodze do mojego osiedla nikt nie przestrzega ograniczeń szybkości. Kierowcy zajeżdżają sobie drogę. Ale nie wolno na nich zatrąbić. Wtedy wzbiera w nich godność i gotowi są do walki. Pojawia się przemoc ohydnego słowa. Jeździ ona ze mną windą... słyszę ją w autobusie. To już norma. Kiedyś Mrożek pisał, że nie chce wrócić do Polski, bo tu panuje wielki cham. Mrożek wrócił, ale chyba zmienił poglądy. Bo kraj się nie zmienił.
Mimo to gremialnie jesteśmy za demokracją. Cenimy wolność słowa, rządy prawa. Uważamy wybory za prawo naturalne. Mamy poczucie, że coś od nas zależy, że możemy żyć wedle siebie i swoich, nawet błędnych (w opinii sąsiada) wyobrażeń. Rewolucja polityczna się dokonała i nie ma powodów, by nasz system polityczny miał być za lat kilka jakoś inny. Nasze prawa i nasze kłótnie polityczne stały się już czymś tak naturalnym, że z trudem można wyobrazić sobie, jak to było za socjalizmu. Jesteśmy czasem zmęczeni demokracją, ale na szczęście dla większości z nas demokracja jeszcze się nie zbanalizowała. W okresie pełnego okartkowania znalazłem się na chwilę w kapitalizmie. Przez jeden dzień dziwiłem się ludziom, którzy tak łatwo wydają pieniądze. Po tygodniu uważałem za oczywiste, że mogę przebierać i wybrzydzać w sklepie. To nasze życie było tak nienaturalne i tak idiotyczne, że nie miało żadnego uzasadnienia. Z perspektywy zachodniej było zupełnie nierealne. Tak samo stało się z dawnym reżimem. Miodowy miesiąc zadziwienia wolnością trwał króciutko. Od razu przeszliśmy do normalności.
Dominują masowa polityka, masowa prasa, masowa telewizja, masowe reklamy. Działają prawa wielkich liczb. Głos uczonego i głos bezrobotnego waży jednakowo w dniu wyborów. W masowym świecie dawna inteligencja spaceruje o kulach wokół stawu w Oborach. Ich dzieci są już profesjonalistami. Doskonale zarabiają. Są na szczycie społecznej hierarchii. Są fachowcami od komputerów, prawa podatkowego, marketingu, bankowości. Znają obce języki. Dla fachowców jest zawsze praca. Naukowcy pracują na trzech etatach. Wytrwali piszą artykuły i książki. Tłumaczą wiersze i traktaty naukowe. Zakładają kolejne miesięczniki, które mało kto czyta. Czują się jakoś osamotnieni, ale przestają być dawnymi inteligentami. Nie są już chyba uważani za rodzaj mniejszości narodowej. Stają się podobnymi do zachodnich kolegów tak zwanymi intellectuals. Chyba zrezygnowali z pouczania narodu i nie chcą być wychowawcami ludu. Termin to już taki staroświecki. Żyją problemami swoich profesji, kręgów wtajemniczeń. Z dawnego wzorca polskiego inteligenta pozostało im poczucie odrębności i lęk przed masami, klerem, nacjonalistami. Również niechęć do sloganów i patosu. Tych pism, środowisk, ośrodków jest tak wiele, że czasem wręcz nie wiedzą o swoim istnieniu. Proces atomizacji społecznej współistnieje z procesem atomizacji intelektualnej. Jeżeli powstaje coś nowego, jeśli rozlega się nowy głos, to brzmi oddzielnie. Kłócą się tylko politycy i ich ideologowie. W księgarniach najwięcej jest pism konserwatywnych. Nawet studenci pouczają mnie, że wolność musi mieć swoje granice i że my wszyscy jesteśmy z jednego Kościoła. Prawica jest dobrze słyszalna, ale nawet ich zaklinanie się na tradycję, uczone traktaty o potrzebie elit nie zmieniają jednego faktu: historia, nawet niedawna, oddala się, odrealnia i w wykonaniu abiturientów zamienia w martwe, podręcznikowe formuły. Znajomość niedawnych dziejów, jak twierdzi wielu, bynajmniej nie pomaga zrozumieć obecnej polityki. Odwrócenie się od przeszłości jest też odwróceniem od własnej przeszłości literackiej, intelektualnej. Dawne idiomy mówienia zdają się być martwe, pochodzić z innych epok. Romantyczny duch szczęśliwie się rozpłynął. Tak samo jak idiom awangardowości i postępowości. Młodzi poeci nie odnajdują swych nazwisk w konstytucji. Nie lubią słowa "my". W tym wszystkim bywamy postmodernistyczni. Może jest też tak, że dawne, jak to się mówi w slangu, metanarracje dożyły i u nas swego kresu. Może za nimi tęsknimy, ale bez żarliwości. Nie mogąc spotkać się, odnaleźć i posprzeczać w obrębie wspólnego języka, zamykamy się w swoich osobnościach.
Jesteśmy na wolności. Mamy w domu paszporty. Wypowiadamy odważne polityczne monologi. Głosujemy. Zakładamy firmy. Potem bankrutujemy. Chcemy wierzyć, że prawo nas ochroni. Traktatami, umowami, handlem, podróżami łączymy się z Zachodem. Sekretarz Episkopatu nazywa siebie liberałem. Czy jesteśmy jednak wolni? O tym nie dyskutujemy. Nie pytają nas o wolność socjologowie. Sąsiad od rana puszcza tę samą piosenkę Whitney Huston. Odsłaniamy zasłony. Niebo jest szare. Parking powoli pustoszeje.
PAWEŁ ŚPIEWAK, ur. 1951, historyk idei, publicysta, współpracownik "Res Publiki" i "Przeglądu Politycznego". Wydał: Gramsci, Ideologie i obywatele (1991).