Fragmenty książki p.t. "Sprawiedliwość"
ISBN: 83-7318-628-X
wyd.: WAM 2006
Obecnie najbardziej podatne na krzywdę w naszym kraju są dzieci. W Stanach Zjednoczonych im mniej ma się lat, tym bardziej jest się biednym. Zaciągając dług wdzięczności wobec Children's Defense Fund, przekształcę trafną metaforę amerykańskiego „piątego dziecka” zastosowaną w Raporcie o jakości życia dzieci w Ameryce (The State of America's Children Yearbook 2000) do opisu aktualnego problemu „szóstego dziecka” — w Stanach Zjednoczonych jedno na sześcioro dzieci dorasta w ubóstwie.
Wyobraźcie sobie zamożną rodzinę z sześciorgiem dzieci. Pięcioro z nich otrzymuje trzy razy dziennie pożywny posiłek, śpi w ciepłych, wygodnych pokojach; szóste jest posyłane do szkoły głodne, śpi w zimnym pokoju, a nawet na ulicy lub w schronisku dla bezdomnych. Pięcioro ma zapewnione regularne badania okresowe, wszystkie profilaktyczne szczepienia, natychmiastową pomoc w wypadku choroby; szóste ciągle cierpi z powodu przewlekłych infekcji i chorób układu oddechowego. Pięciorgu mama lub tata czytają na dobranoc; szóste ogląda telewizję. Pięcioro uczęszcza do dobrych, bezpiecznych szkół wyposażonych w książki, pracownie, pomoce naukowe, posiadających wykwalifikowane kadry; szóste posyłane jest do szkoły mieszczącej się w niszczejących budynkach, gdzie łuszczą się sufity, wdychanie pyłu azbestowego grozi poważnymi powikłaniami zdrowotnymi, brakuje książek, a nauczycieli jest zbyt mało i mają niewystarczające kwalifikacje. Pięcioro korzysta z pozaszkolnych zajęć w zakresie sportu, muzyki i sztuki; wyjeżdża na obozy letnie; szóste spędza wolny czas na ulicy ze swoimi znajomymi lub po szkole wraca do pustego domu.
Każdy przyzna rację, że jest to rodzina dysfunkcjonalna. Czy oceniając jakość życia dzieci w Stanach Zjednoczonych nie powinniśmy tym samym słowem określić całego kraju?
Oto kilka innych ponurych faktów. Wśród uprzemysłowionych państw Stany Zjednoczone zajmują pierwsze miejsce pod względem rozwoju technologii militarnej, eksportu broni, wielkości produktu krajowego brutto, liczby milionerów i biliarderów, rozwoju technologii medycznych oraz wysokości wydatków na obronę; szesnaste pod względem jakości życia naszych najbiedniejszych dzieci, szesnaste pod względem wysiłków podejmowanych na rzecz likwidacji ubóstwa wśród dzieci, osiemnaste, jeśli chodzi o przepaść dzielącą dzieci bogate i biedne, dwudzieste drugie pod względem śmiertelności niemowląt, ostatnie, jeśli chodzi o ochronę naszych dzieci przed przemocą z użyciem broni. Nie dziwi mnie już, że — jak zauważyła parę lat temu w wywiadzie dla magazynu „Time” specjalistka do spraw dzieci Sylvia Hewlett — w Stanach Zjednoczonych są większe ulgi podatkowe z tytułu hodowli koni niż rodzenia dzieci.
Żeby nie pozostawać przy nagich statystykach oraz pokazać, co bieda robi z umysłem dziecka, pozwólcie, że przedstawię Piotrusia. Ma niski poziom żelaza w organizmie, co zmniejsza jego umiejętność rozwiązywania zadań, rozprasza jego uwagę oraz nie pozwala mu się skoncentrować. Jego rozwój został zahamowany, osiąga zatem gorsze niż inni wyniki z kilku testów badających zdolność uczenia się. Jego rodzina nieustannie musi się przeprowadzać, co zakłóca proces jego kształcenia, a momentami nawet zmusza go do rezygnacji z nauki. Chłód, wilgoć, pleśń, alergie są przyczyną chorób układu oddechowego, takich jak astma, a nawet uniemożliwiają regularne uczęszczanie do szkoły. Ciasnota panująca w domu i towarzyszący temu stres przeszkadzają w odrabianiu lekcji. W jego domu cieknie woda, łuszczy się farba, odpada tynk, grozi zatrucie ołowiem. Uczęszcza do jednej z najbiedniejszych szkół położonej w podupadłej części śródmieścia, osiąga gorsze wyniki w nauce niż jego koledzy ze szkoły na przedmieściach, która wyposażona jest w najnowszy sprzęt i zatrudnia najlepszych nauczycieli. Jego rodziców nie stać na to, by kupić mu pasjonujące książki i czasopisma, mapy, encyklopedie czy komputer. W domu czekają na niego różne obowiązki: opieka nad młodszym rodzeństwem, 20 godzin pracy w tygodniu, by pomóc rodzinie się wyżywić. Jeśli chciałby iść do college'u, nie będzie w stanie zapłacić sobie za naukę, nawet przy finansowym wsparciu ze strony szkoły3.
Poruszające wspomnienia Malachy'ego McCourta o tym, jak w ubóstwie dorastał w rodzinnym mieście Limerick w Irlandii, często nie są aż tak odległe od amerykańskich realiów:
Nie lubiłem ciągłej wilgoci. Nie lubiłem gdy zimą było zimno i mokro. Nie lubiłem wpatrywać się w sklepowe wystawy, pełne mięs słodyczy ciastek chleba, gdy oczy wychodziły mi na wierzch a szczęki aż bolały żeby wgryźć się w coś konkretnego. Nie lubiłem gdy gryzły mnie pchły obżerając się moją gorzką krwią. Nie lubiłem wszy i gnid, które miałem we włosach w tyłku pod pachami, w brwiach oraz w każdym szwie spodni i swetra, w których chodziłem. Nie lubiłem czyraków i krost na mojej podłej skórze, żeby nie wspomnieć parszywego świerzbu i grzybicy. Nie lubiłem kiepsko połatanych ubrań i zniszczonych butów, które wyśmiałby sam Van Gogh. Nie lubiłem zaschniętego gówna w moich spodniach, nie można bowiem było ich wyprać z powodu braku zamiennej pary. Nie lubiłem gdy wyśmiewały się ze mnie i szydziły wyższe klasy, które miały maślane bułeczki na podwieczorek i światło elektryczne w każdym pokoju. Nigdy nie lubiłem zapachu nowych, polakierowanych trumien sprowadzanych po to, by na zawsze zabrać naszych zmarłych4.
Problem ten ma istotny aspekt polityczny: za dziećmi nie stoją żadne grupy interesu ani wpływowe lobby w Kongresie. Lobbuje się na rzecz broni, zysku kapitałowego, tytoniu, ale nie na rzecz dzieci. Jakże zmieniłaby się sytuacja, gdyby każde z 16 milionów ubogich dzieci miało prawo głosu!
Głosząc kazania na temat ubóstwa, często opowiadam o jednym z moich marzeń. Wyobraźcie sobie, że każda rodzina posiadająca odpowiednią ilość ziemskich dóbr adoptuje jedno ubogie dziecko. Nie mam na myśli prawnej adopcji. Raczej nieustanny wysiłek, by zaspokoić jedną potrzebę jednego, konkretnego dziecka, o którym się wie i które się osobiście zna. Mógłby to być pożywny posiłek raz w tygodniu, ciepła kurtka, para Nike'ów, World Book Encyclopedia, grzejnik do ogrzewania wnętrz, odmalowanie złuszczonych powierzchni ścian, zaproszenie na rodzinny obiad, udzielenie informacji o programach kompensacyjnych5, ubezpieczeniach, dostępnych środkach pomocy lub po prostu pomocne ramię, na którym to dziecko mogłoby się wesprzeć. Przyznaję, wymaga to nie tylko wyobraźni, ale także odwagi. Jeśli realizacji tak wartościowego projektu podejmie się cała parafia, z pewnością ośmieli i zachęci do podobnej działalności pozostałych. Pomyślcie. Gdyby podobne marzenie zawładnęło umysłami innych, moglibyśmy zmienić oblicze tego kraju, znajdującego się obecnie na szesnastym miejscu wśród państw uprzemysłowionych pod względem wysiłków podejmowanych w celu wydobycia dzieci z nędzy. Skromne początki, jak lokalne organizacje habitatowskie6, mogą przynieść obfity plon niczym ewangeliczne ziarno gorczycy.
Ważnym obrońcą ubogich był Helder Pessoa Camera, brazylijski arcybiskup archidiecezji Olinda i Recife, który 7 sierpnia 1999 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat, zmarł na raka. W latach 1964-1985, jako gorący zwolennik reformy agrarnej i praw człowieka w zubożałej archidiecezji w północno-wschodniej Brazylii, sprowadził na siebie śmiertelne niebezpieczeństwo i naraził się na trwałą wrogość ze strony rządzącego krajem wojska. Gdy karmię ubogich — powiedział kiedyś — nazywają mnie świętym. Gdy pytam, dlaczego biedni nie mają co jeść, nazywają mnie komunistą.
Don Helder prowadził takie samo życie jak ubodzy, których kochał. Przez ostatnie 35 lat swojego życia mieszkał w jednym pokoju na tyłach kościoła w Olindzie. Za całe wyposażenie służyła mu umywalka, mała kuchenka, stół oraz podwieszony u sufitu hamak do spania. Bardziej niż jakakolwiek inna postać ówczesnego Kościoła latynoamerykańskiego był symbolem walki o prawa człowieka oraz polityczne, ekonomiczne i społeczne zaangażowania Kościoła na rzecz ubogich. Jego marzeniem był pokojowy proces przemian społecznych w Brazylii oraz zapewnienie ubogim udziału w decydowaniu o sprawach państwa.
Brazylia nie jest wyjątkiem. W przemówieniu wygłoszonym na Saint Joseph's University w Filadelfii (prawdopodobnie na początku 1997 roku), Xavier Gorstiage SJ, rektor Central American University of Managua w Nikaragui, stwierdził, że poziom życia w Ameryce Środkowej i Afryce jest obecnie niższy niż 500 lat temu. Uznał, iż największym dramatem naszej epoki, jest fakt, że 70% kobiet, mężczyzn i dzieci w Ameryce Środkowej żyje w ubóstwie, a 50% w nędzy i odsetek ten rośnie z roku na rok. Dramat ten jest dla nas ostrzeżeniem, że istnieje w naszej cywilizacji coś złego i głęboko niemoralnego.
opr. aw/aw