Fałszywy kod

Recenzja: Dan Brown, "Kod Leonarda da Vinci", Warszawa 2004

Po zapoznaniu się z tym pośledniejszego gatunku bestsellerem, przypomniał mi się dowcip Janusza Korwin-Mikkego, że powszechna nauka czytania i pisania przyniosła wątpliwe owoce: ludzie czytają horoskopy, a piszą donosy. Otóż książka ta łączy jedno z drugim, sensacyjne głupstwa z oszczerstwami. Odpowiednio do tego jest więc przez umiejących czytać dość często kupowana... Oszczerstwa te są wymierzone w Kościół katolicki, a szczególnie w organizację Opus Dei, która w rzeczywistości stara się łączyć pogłębienie pobożności swoich członków z czynnym chrześcijaństwem w życiu zawodowym i społecznym.

Nonsens i obrażanie wiary chrześcijańskiej stale się w powieści przeplatają. Wystarczy powiedzieć, że główna bohaterka ma być potomkinią Jezusa i Marii Magdaleny! Kościół katolicki jawi się jako instytucja wroga prawdzie, od początku fałszująca przesłanie Jezusa. Pokazano go jako arenę działań zakłamanych, albo wręcz czynów zbrodniczych (popełnianych w imię usunięcia rzekomych materiałów dla katolicyzmu niewygodnych). Mętne skądinąd objaśnienie poszukiwanego przez bohaterów świętego Graala w kontekście żeńskiej seksualności budzi niesmak; okultystycznych spekulacji (zwanych głębokimi symbolami) jest zresztą więcej. Pogarda dla chrześcijaństwa demonstrowana w książce też przypomina postawę okultystów.

Autor stosuje przy tym pewien kamuflaż, powołując się na naukę. Nie warto by się tym zajmować, gdyby nie to, że niektórzy czytelnicy dają się na to nabierać. W pewnym momencie wymieniono np. rzekome dzieła naukowe, mówiące o Graalu — i jako najlepsze wskazano... dawniejszą tandetną powieść tegoż Browna (s. 323)! Gdy czasami przywoływane są kwestie fachowe, okazuje się, że autor jest dyletantem. Np. na s. 314 wymienia jako „najwcześniejsze pisma chrześcijańskie” zwoje znad Morza Martwego (czyli przedchrześcijańskie pisma żydowskie!), oraz apokryf gnostycki z IV w., zwany Ewangelią Filipa. Nie jest on napisany po aramejsku, jak podano, lecz po koptyjsku. Autor nie informuje naturalnie czytelników, że w pierwszych wiekach krążyło dziesiątki wtórnych, fałszywych Ewangelii, często zupełnie fantastycznych, sekciarskich albo w złym guście — takie antyczne odpowiedniki „Kodu”...

Nawet w kategoriach literatury sensacyjnej powieść wcale nie jest wybitna, gdyż mimo wartkiej i zawiłej akcji wyniku można się domyśleć, prawdopodobieństwo psychologiczne i fabularne jest żadne, a pokonywanie niebezpieczeństw i łamanie kolejnych szyfrów trwa zbyt długo. Gdyby nie ideologia, byłaby to produkcja seryjna.

Wydawcy polscy zdawali sobie niewątpliwie sprawę z charakteru książki i zapewne dlatego opublikowały ją firmy podrzędne, w których decyzji trudno dopatrzyć się innych motywów niż chęć zysku. Jako alibi dodano w wydaniu polskim posłowie pióra Z. Mikołejki, które stwierdza antykatolicką tendencyjność Browna, wyjaśnia, czym jest faktycznie Opus Dei, i wskazuje pewne błędy typu historycznego. Łagodzi to opakowaną w cukierek sensacji złośliwość książki. Bardzo wątpliwy wydźwięk moralny jednak pozostaje, na co polscy recenzenci często nie zwracali uwagi.

Już słyszę, jak rzecznicy laicyzmu uznają mnie za cenzora, a pięknoduchy łagodnie tłumaczą, że chodzi tylko o powieściową fikcję. Istotnie, jest to zupełna fikcja, ale wyobraźmy sobie, że wyszła polska powieść kryminalna, w której by opisano korupcję rozkwitłą w autentycznej organizacji o szlachetnych celach, np. w Polskiej Akcji Humanitarnej, mordowanie osób domyślających się prawdy, tuszowanie sprawy przez osobę stojącą na jej czele (u Browna prawdę ukryć chce przełożony Opus Dei). Czy posypałyby się pochwały „dobrej powieści sensacyjnej”?

Jest też aż nadto oczywiste, że gdyby ktoś opublikował baśń o Żydzie, czatującym na dzieci w celu przerobienia ich na macę, nikt by tego nie zbagatelizował, mówiąc, że to tylko bajka o walce dobra ze złem, a czarny charakter trzeba traktować umownie! Ze słusznym potępieniem spotkałoby się również wznawianie powieści hitlerowskich z Żydami jako oszustami, mordercami i gwałcicielami, choćby nawet jakiś docent opatrzył je posłowiem. Wiadomo bowiem, że taka „literatura” podżega do nienawiści. A gdyby Brown zamiast katolicyzmu i Opus Dei podstawił masonerię albo organizację homoseksualistów, nie mówiąc już o Żydach, reakcja na książkę byłaby całkiem inna.

Nie widać jednak powodu, by antykatolickie bzdury traktować odmiennie. Jeśli ktoś dostrzega i piętnuje zło antysemityzmu, czy inne publiczne oszczerstwa, natomiast zniesławianie chrześcijan uważa za dopuszczalne, albo też po prostu chwali w gazecie „Kod” Browna jako udaną powieść sensacyjną, daje dowód, że jego moralne oburzenie jest cokolwiek wybiórcze.

Znając dzieje chrześcijaństwa dostrzec można, że ważną częścią prześladowania chrześcijan było ich zniesławianie. Znaczna część bredni rozpowszechnianych na temat Żydów znana jest ze starożytnych źródeł pogańskich oczerniających chrześcijan. Psychologia i argumentacja antysemitów i antyklerykałów dzisiaj też jest uderzająco podobna (i Żydom, i księżom przypisuje się nadmierny wpływ na rządy, intrygi, bogactwo, występki seksualne).

Dyskryminacji i prześladowaniom towarzyszyły nieraz tego rodzaju uzasadnienia. Jeśli więc w świecie dzisiejszym podobne praktyki korzystają z tolerancji albo nawet poparcia mediów, jest to kolejna wskazówka, że agresywny laicyzm ma większe wpływy niż chrześcijaństwo. Jego przedstawiciele dla pozoru wołają „łapaj złodzieja”, strasząc państwem wyznaniowym. Tymczasem od rewolucji francuskiej chrześcijanie, a najbardziej katolicy, byli w Europie przedmiotem dyskryminacji i represji w stopniu bez porównania większym niż niewierzący. Propaganda ukryta w książkach takich jak „Kod” może pośrednio zachęcać do nowych szykan. Czy biurokracja europejska nie byłaby zdolna do uznania Opus Dei za niebezpieczną sektę, skoro we Francji już to uczyniła? Albo np. do dyskryminowania w imię neutralności szkolnictwa katolickiego czy studiów teologicznych, względnie do zwalczania mediów katolickich (czy wręcz Biblii) pod zarzutem nietolerancji? Obecne rozbudowane aparaty państwowe mogą łatwo stać się narzędziem ucisku. Niemożliwe? Ostrzeżenia przed konsekwencjami propagandy socjalistycznej, antysemickiej i nacjonalistycznej w początkach XX wieku też przeważnie uważano za panikarstwo.

A nawet jeśli te obawy są całkowicie niesłuszne, pozostaje w mocy przykazanie „nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu”. Pomówienia i oszczerstwa, niezależnie od szat, w jakie się stroją, powinny być nazywane po imieniu.

Źródło: „Więź” 2004 nr 7. Wykorzystane w naszym portalu za zgodą Autora.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama