O kryzysach małżeńskich
Ojcze, na czym polega dobre małżeństwo?
Na tym, że człowiekowi udaje się stworzyć coś trwałego, czego nikt mu nie zabierze. W małżeństwie najważniejsza jest jedność. Najważniejsza jest ta chwila, kiedy mężczyzna staje się mężem, teraz jego nowe imię to „mąż swojej żony”, a kobieta — żoną, „żoną swojego męża”.
Czy to znaczy, że człowiek jako małżonek przestaje być sobą?
Nie, on ciągle jest sobą, tyle że związanym z drugim. To jest jego nowa tożsamość. Dlatego nie powinno się mówić: „mam żonę”, ale „jestem żonaty”. Lepiej powiedzieć, kim jestem, a nie co mam, bo to brzmi tak, jakbym posiadał jakąś rzecz, w tym przypadku żonę lub męża. Moja tożsamość jest określona przez to, że jestem z kimś w związku. Ja, jako Mirosław Pilśniak OP, nie „mam kapłaństwo”, tylko „jestem kapłanem”. Kapłaństwo to nie jakieś narzędzie, którym mogę się posługiwać, ale moja nowa tożsamość; stałem się kimś nowym.
Podobnie jest z małżonkami.
To nieodwracalna zmiana?
Na szczęście — tak.
A co wtedy, gdy Kościół orzeknie nieważność czyjegoś sakramentu małżeństwa?
Jeśli tak się stanie, to znaczy, że tego małżeństwa — w sensie sakramentu — nigdy nie było.
Ale jednocześnie wszystko, co zdarzyło się do momentu stwierdzenia nieważności, jest prawdziwe. Dzieci z takiego związku nie są z nieprawego łoża, a małżonkowie nie muszą się nagle wyspowiadać z szesnastu lat cudzołożenia, gdyż w swoim sumieniu byli przeświadczeni, że są małżeństwem.
Czy można jakoś doświadczać istnienia małżeńskiej jedności?
Jej nie trzeba doświadczać, to jest rzeczywistość duchowa, ona jest jak świadomość wiary. Czy odczuwamy jakoś specjalnie, że jesteśmy chrześcijanami? Nie, ale Bóg to widzi. Z małżeństwem jest tak samo: ono jest sakramentem, znakiem. I ten znak to dwie osoby, które — mimo iż niezależne — sposobem życia, odnoszeniem się do siebie, deklaracją na miłość, wierność i uczciwość potwierdzają jedność, choć jej nie dostrzegają. Św. Augustyn mówił: „On widzi ją, ona widzi jego. Miłości nie widać”. Ale ona istnieje. Małżeństwo to wielkie orędzie o tym, że człowiek jest w stanie stworzyć na ziemi coś trwałego, że jest w stanie zbudować prawdziwy związek, czyli oddać siebie drugiemu w darze na zawsze. To jest fantastyczne! Dlatego Kościół tak broni jego nierozerwalności.
Są jednak chwile, kiedy coś czujemy...
Francuski ilozof Jean Guiton, opisując przeżywanie czasu, twierdzi — i bardzo mi się to podoba — że istnieje po prostu czas, a także szczególny czas człowieka. Czas człowieka nie jest ciągły, nie płynie linearnie, ale składa się z odcinków, chwil, które następują po sobie. Niektóre są dla nas bardzo długie, ciągną się w nieskończoność, a inne — bardzo krótkie. Nasze życie nie jest ciągłą nieustającą falą miłości, która się przelewa, ale składa się właśnie z chwil, w których okazujemy drugiemu gesty miłości: teraz taki gest, a teraz taki. Wybieramy pomiędzy bardziej, a mniej czytelnym. I będą też chwile, w których intensywniej będziemy odbierać gesty miłości, które wykona ten drugi.
Dla wielu małżonków oznaką braku jedności jest pojawiający się kryzys
Osobiście, jestem zwolennikiem kryzysów...
Jak to?!
Kryzys jest wpisany w strukturę związku małżeńskiego. Pojawia się, ponieważ osoby zaangażowane w małżeństwo oczekują spełnienia w nim większości swoich pragnień: pięknej miłości i nieskończonej, absolutnej jedności z tym drugim. To pragnienie jest naturalne, wspomina o nim choćby Księga Rodzaju. Kiedy Adam widzi Ewę, wydaje okrzyk radości i mówi, że to jest kość z jego kości, a to znaczy tyle, że Ewa to ktoś, kto spełni wszystkie jego marzenia. Człowiek ma tak wielkie oczekiwania związane z małżonkiem, że nieustannie będzie doświadczał jakiegoś zawodu. Przyszła do mnie kiedyś pewna para. Po sześciu latach małżeństwa stwierdzili, że mimo iż naprawdę uczciwie pracowali nad swoją relacją i pielęgnowali dialog, jest coraz więcej obszarów, w których nie mogą się porozumieć. W końcu odkryli straszną dla siebie prawdę: będąc razem coraz bardziej się indywidualizują, a to uświadamia im, że nie są całkowitą jednością. Ale ja myślę, że to tak ma być. Ten ich niepokój jest właściwy, bo dobrze funkcjonujące małżeństwo to takie, które wie, że ma problem. Może być tak, że im małżonkowie mają większą świadomość, że ich związek jest niespełniony, tym jest on lepszy. Słabe małżeństwo może nie mieć kryzysów tylko dlatego, że funkcjonuje oddzielnie w różnych dziedzinach życia. Mają ileś tam rzeczy wspólnych, które pielęgnują i z których się cieszą, mają plany na wakacje itp., ale równocześnie duże obszary spraw, do których nie dopuszczają drugiej osoby. Dużą część życia przeżywają niezależnie od siebie, nawet w bliskiej sympatycznej zgodzie, ale nie tworzą jedności. Nie starają się zauważyć, że coś jest nie tak.
Ale w księgarni spotykamy mnóstwo poradników, typu: „Jak uciec od kryzysu”...
Kryzys to ból, więc pojawiają się nań różne recepty. Jeżeli w małżeństwie skoncentrujemy się
tylko na jego unikaniu, to być może jakiegoś bólu unikniemy. Ale jeżeli zależy nam na budowaniudobrej relacji, będziemy musieli przejść proces duchowego oczyszczania naszej miłości i wyzwalania się z egoizmu.
Człowiek w pewnym momencie wyczerpuje możliwości spotkania się z drugim, wyczerpuje wyrażane dotąd oznaki miłości i nie wie, jakie mają być nowe, czym je zastąpić. To jest trudny moment. Znam historię dwóch przyjaciół. Jeden z nich zajrzał przez przypadek do notatnika drugiego i jego wzrok padł na następujące słowa: „No tak, spotykamy się i rozmawiamy ze sobą o sporcie. Ciągle to samo... Myślę, że już nic nowego się nie wydarzy”. Kiedy przeczytał, że ich wspólna — jak mu się wydawało — pasja to dla jego przyjaciela nuda, załamał się. Zrozumiał, że coś się skończyło,wyczerpało. I to jest właśnie moment kryzysu. To bardzo bolesne doświadczenie, które oznacza, że powinniśmy zrobić coś nowego, pójść krok dalej. Jest to jednocześnie fascynujące.
Jeżeli ktoś nie budował więzi i był nastawiony tylko na unikanie kryzysu, to jego związek się rozpadnie, a większość poradników nie pokaże mu, jak budować relację.
A co pokaże?
Pokaże, co zrobić, żeby stracić jak najmniej, jak ją (czy jego) oszukać, żeby cię nie zostawił/a. Poradniki często opierają się na założeniu, że „masz wyjść na swoje”. A to jest manipulowanie drugim, tak aby zaspokoił twoje potrzeby. Tymczasem kryzys to nie tylko moja sprawa, ale nasza wspólna szansa.
Czyli kryzys jest czymś pozytywnym?
Tak. W pewnym sensie to Pan Bóg go dopuszcza, przypomina nam, że to, co zbudowaliśmy dotąd, to ciągle za mało. Można powiedzieć, że kryzys jest Jego darem.
Ojciec próbuje nas przekonać do czegoś, z czym tak naprawdę trudno się zgodzić. Słowo „kryzys” kojarzy się przecież bardzo negatywnie.
Sposób, w jaki traktujemy kryzys, jest bardzo podobny do tego, jak podchodzimy do kompromisu. W Europie można wyróżnić dwa podejścia do słowa „kompromis”. W części środkowowschodniej, czyli u nas, mówi się, że „idzie się na kompromis”, tzn. mamy na myśli przede wszystkim to, że rezygnujemy z czegoś, aby coś w zamian uzyskać. Natomiast w krajach anglosaskich „osiąga się” kompromis, czyli zdobywa się nowe porozumienie.
Podobnie jest z kryzysem. Bardzo łatwo utożsamić go z rozpadem, załamaniem więzi, a tymczasem on oznacza nowe wyzwanie, rzucone po to, by osiągnąć wyższą jakość; kolejny etap ma być lepszy niż dotychczasowy. Sytuacja zmusza nas wówczas do tego, by lepiej odpowiedzieć sobie na pytania: kim jesteśmy, co mamy stworzyć?
Tylko jak odróżnić kryzys od rozpadu więzi?
Z rozpadem więzi mamy do czynienia wtedy, kiedy przestajemy sobie okazywać miłość i nie próbujemy w żaden sposób tego zmienić. To nie jest przełamywanie się, tylko odejście od siebie, separacja. Znam pewne małżeństwo. Było im tak trudno ze sobą wytrzymać, że całkowicie rozdzielili swoje zajęcia. Na zmianę opiekowali się dziećmi, osobno jadali i sypiali, do kościoła też wychodzili pojedynczo, a nawet jeśli szli na tę samą Mszę, to ona szła pieszo, a on jechał na rowerze itd. Było im z tym w miarę dobrze, aż do momentu, kiedy dzieci zaczęły sprawiać mnóstwo problemów w szkole i w domu. One nie mogły dłużej wytrzymać tej sytuacji. Okazało się, że są o wiele bardziej wrażliwe niż rodzice. Wtedy małżonkowie postanowili coś z tym zrobić. Poszli na terapię. Po trzech latach udało im się dojść do tego, że do południa robią coś razem: sprzątają, rozmawiają, zajmują się dziećmi itp. Ich dotychczasowy stan był raczej rozpadem więzi niż kryzysem. W ciężkich momentach bardzo trudno rozpoznać, czy to kryzys, czy już rozpad. Tego dowiemy się dopiero po kryzysie. Jeżeli przetrwamy kryzys w sposób konstruktywny, to zobaczymy, że był on dla naszego rozwoju potrzebny. Jeśli mu się poddamy, może się okazać, że to porażka nie tylko naszego związku, ale każdego z nas.
Co nas nie złamie, to nas wzmocni?
Tak mówią niektórzy. Podobnie jest w przypadku naszej wiary: kryzys to taka noc wiary. Sposób, w jaki spotykam się z Panem Bogiem, okazuje się w pewnym momencie niewystarczający. Sam się tą relacją nudzę i myślę, że pewnie Pan Bóg też. Zrozumienie, że to, co miałem Mu do tej pory do zaproponowania już nie wystarczy, jest oczyszczającą ciemnością. Z czymś podobnym mamy do czynienia w relacji z drugim człowiekiem. Życie małżeńskie jest życiem duchowym, więc podlega tym samym procesom, co życie wiary.
To znaczy, że w obu dziedzinach są te same sposoby na wychodzenie z kryzysów?
O tym, jak postępować w takich trudnych momentach, mówią reguły życia duchowego. Pierwsza zaleca wierność. W momencie kryzysu należy starać się robić to samo, co wydawało się nam dobrem przed jego rozpoczęciem. Jeżeli uda się nam dodać coś nowego, ale dobrego, zróbmy to. Jeżeli coś się okaże niewystarczające, to możemy z tego zrezygnować, ale pod warunkiem, że w zamian zrobimy coś pozytywnego. Nie należy nagle przerywać praktyki, którą kiedyś uważało się za dobrą. Tak działa zasada wierności, dochowanie ślubów, a te składamy nie tylko człowiekowi, ale i Bogu. Druga reguła przestrzega, żeby w czasie kryzysu nie robić tego, co wcześniej uważało się za złe. Trzecia uczy, że w takich momentach lepiej nie podejmować ważnych życiowych decyzji. I w końcu ostatnia: nie rezygnować z czynienia dobra, nawet jeśli wydaje się nam niewystarczające i nie przyjmowane przez drugą stronę.
Odnośnie do reguł, o których mówił Ojciec, wielu małżonków modli się razem i uważa to za wielką wartość. Co mają robić w momentach kryzysu, modlić się dalej, tak samo?
Wtedy trudno jest się modlić. Doświadczam przecież drugiego jako intruza, a jego obecność jako agresję, nie mam w tym momencie do niego zaufania. Modlitwa do Pana Boga wymaga prawdy, a w obecności małżonka nie wypada mi powiedzieć:„Panie Boże, co ja mam z nim (nią) zrobić?”. A to byłaby wówczas prawda mojej modlitwy.
Co więc Ojciec radzi?
Myślę, że dobre jest wówczas pewne zobiektywizowanie formy modlitwy, np. poprzez wejście w modlitwę liturgiczną. Nie muszę używać słów, które brzmiałyby fałszywie przed Bogiem, choć i odmówienie Ojcze Nasz będzie trudne, bo wiąże się z powiedzeniem: „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Z całą pewnością kryzys to dobry moment na osobisty kontakt z Panem Bogiem. Ale to nie jest czas na ucieczkę w pseudoduchowość, np. cztery godziny dziennie modlitwy przy zaniedbywaniu obowiązków małżeńskich. Jeśli ktoś będzie szedł po pracy do kościoła i siedział tam do jedenastej w nocy, żeby tego drugiego nie spotkać, to taka modlitwa najprawdopodobniej mu nie pomoże. Trzeba uważać, żeby w kryzysie małżeńskim nie uciec w religijność, a to się zdarza.
A jak rozpoznać, czy jest to autentyczna, szczera modlitwa, czy może ucieczka od problemu?
Autentyczna modlitwa pomoże mi dobrze przetrwać kryzys, bo pomoże mi zobaczyć, że w gruncie rzeczy nikt mi nie obiecywał, że w życiu będzie lekko, tylko mnie się tak wydawało. Prawda jest owocem modlitwy. Miałem ostatnio podobny kryzys. Poczułem się bardzo nieuczciwie potraktowany przez niektórych braci ze wspólnoty, wyrzucony na jej margines. Nastawiłem się wewnętrznie, że będę czekał z podaniem ręki, dopóki ktoś nie wyjdzie mi naprzeciw. Z czasem zobaczyłem, że inni tej sytuacji tak nie przeżywają i nie wiedzą, że to dla mnie aż tak wiele znaczy. Zrozumiałem też, że mimo mojego poczucia krzywdy jestem zobowiązany do wyraźniejszych gestów życzliwości czy miłości. Jeszcze później zobaczyłem, że być może w zarzutach, które bracia formułowali przeciwko mnie, nie było wyłącznie złej woli, jak mi się na początku wydawało. To poznanie dała mi właśnie modlitwa. Jeśli jest ona prawdziwym kontaktem z Bogiem, to ożywia nasze sumienie. Dzięki niej lepiej jesteśmy w stanie ocenić, co mamy do zrobienia. Pan Bóg ożywia w nas wówczas pragnienie pojednania.
opr. aw/aw