Samospełniająca się przepowiednia to taka, która ma moc sprawczą, dzięki której dzieje się to, co ona zapowiada, a więc jest przyczyną tego, co ma się stać
Bardzo dobry przykład zastosowania samospełniającego się proroctwa w praktyce przedstawia pisarka Zofia Kossak-Szczucka (1990, s. 251) opisująca zachowanie żołnierzy Armii Czerwonej na Wołyniu w latach 1917—19:
„W głębi tych najnieszczęśliwszych, wpół obłąkanych potworów drzemały iskry człowieczeństwa, ostatnie resztki skołatanej, wypędzonej duszy. Jeżeli było odwołać się do tej iskry, stawali się na moment ludźmi (podkreślenie — TN). Jak by wdzięczni byli za to, że się do nich odezwało spokojnie, uprzejmie, a bez obawy, jak do zwykłych, normalnych ludzi, tak jak mówiono do nich niegdyś. Charakterystyczny był fakt, że najmniejszy objaw strachu albo prośba rozpętywały w nich niezwłocznie najgorsze instynkty. Jedno spojrzenie wystraszone, jeden gest trwogi, jedno błagalne zaklęcie: «nie róbcie nic złego» — były hasłem rozpoczęcia dzieła zniszczenia i zbrodni. Lęk ofiar rozdrażniał ich, jak złego psa ucieczka. Przeciwnie, spokój wpływał kojąco. Nie prowokacyjna odwaga i chłód, maskujący wstręt, ale dobrotliwie daleki, obojętny spokój działał na krasnoarmiejców jak morfina na szaleńca”. Autorka potrafiła więc dostrzec dobro w ludziach nieszanujących godności swojej własnej i innych osób. A traktowanie ich według tego spostrzeżenia (obrazu) powodowało u nich zmianę obrazu siebie, a więc: „stawali się na moment ludźmi” i zaczynali zachowywać się jak ludzie, zgodnie z nowym obrazem ich samych.
A gdy już mowa o tym, że złego psa rozdrażnia ucieczka, to samospełniająca się przepowiednia może działać również na zwierzęta, na co wskazuje następujący opis:
„Pewnego dnia, kilka lat temu, spacerowałam drogą, która okazała się prywatna i prowadziła do czyjegoś domu. Zauważyłam, że nie było żadnego zejścia z niej i że kilka dużych psów biegnie w moją stronę, szczekając głośno. Pomyślałam: «Ciekawe, czy mnie teraz ugryzą». Nie byłam w stanie stworzyć projekcji, że zrobiłyby to, więc nie było żadnego lęku. Podbiegły do mnie, zawarczały i odsłoniły kły, zatrzymały się i mnie obwąchały. Czekałam i obserwowałam, i zauważyłam, że jak na razie życie jest wspaniałe. I wtedy odprowadziły mnie do początku drogi. One były szczęśliwe, ja byłam szczęśliwa... To było wspaniałe spotkanie” (Byron, Mitchell 2011, s. 158). Brak lęku oraz projekcji, czyli przewidywania czy też obawy, że psy mogą ugryźć, sprawił, że przestały być agresywne.
Tę samą zasadę można zastosować podczas jazdy na rowerze, gdy zaczyna nas gonić pies: „Metody są dwie. Pierwsza polega po prostu na ucieczce. Na płaskiej drodze, na asfalcie, jeśli jedziemy na lekko (bez sakw) nie powinniśmy mieć większych problemów z odjechaniem. Nawet niedzielny rowerzysta po uzyskaniu dodatkowej porcji adrenaliny osiągnie prędkość ok. 30 km/h, przy której psy zostają z tyłu.
Gorsza sprawa jest, gdy przed nami jest akurat stromy podjazd, lub pies rozpoczyna rajd będąc przed nami. W takim wypadku bliskie spotkanie jest nieuniknione. Możemy zastosować drugą metodę, która wymaga z kolei stalowych nerwów.
Nasze doświadczenie mówi, że większość psów odpuszcza sobie atak, jeśli przestaniemy pedałować i zatrzymamy się. Dla pewności ten manewr warto wykonać szybko i na wszelki wypadek postawić rower w poprzek pomiędzy nami a czworonogiem — jako odgradzający płotek. W 90% psy tracą zainteresowanie naszymi łydkami i wracają do swoich zajęć. Po odczekaniu możemy wsiąść i spokojnie odjechać starając się nie hałasować” (http://wrower.pl/porady/rowerzysta-i-psy. html?ItemCountOnPage=50) — jeśli nie uciekamy przed psem, „traci on motywację” do gonienia nas.
Także św. Tomasz z Akwinu twierdzi, że: „nie gniewamy się, lecz raczej łagodniejemy wobec tych, którzy wyznają swe braki, żałują za nie i korzą się; dlatego nawet psy nie gryzą tych, którzy siadają” (Sth 1-2, 47, 4, 1). A zatem brak lęku uspokaja sytuację i usuwa zagrożenie. To twierdzenie mogę poprzeć własnym doświadczeniem. Pewnego razu szedłem brzegiem lasu i w odległości około kilkudziesięciu metrów zauważyłem dwóch mężczyzn z psem. Oni mnie na razie nie zauważyli, ale pies tak. Podbiegł i zaczął agresywnie szczekać. Ale gdy przykucnąłem, wyciągnąłem do niego rękę i zacząłem spokojnie przemawiać, przestał szczekać i zaczął machać ogonem. Po chwili mężczyźni odwołali psa i rozstaliśmy się w spokoju. Taka metoda raczej nie nadaje się do zastosowania w każdej sytuacji spotkania z agresywnym psem, ale na pewno warto ją mieć w repertuarze...
Wracając zaś do sytuacji z burzliwych czasów wojennych, to podobne wydarzenie, co Zofia Kossak, opisuje Maria z łubieńskich Górska (1997, s. 229), relacjonująca napady na dwory ziemiańskie na Kresach Polski podczas rewolucji październikowej
„W Osuchowie też była banda. Że Edzio Plater leży chory, żona jego wyszła do nich z zapytaniem, czego chcą. Odpowiedzieli: wódki. Ona im przedstawiła, że to własność rządowa, że jej ani oddać, ani sprzedać nie mogą, że każdy powinien cudzą własność szanować itd. «Widzicie sami — dodała — że obronić się wam nie mogę, jeżeli więc jesteście rozbójniki i złodzieje, to wyłamcie drzwi i bierzcie, co chcecie, ale że przekonana jestem o waszym rozumie i uczciwości, spokojna odchodzę». I poszła, a po chwili i cała banda się rozpierzchła”. W tym wypadku również o wszystkim zadecydował obraz siebie. Autorka przedstawiła uczestnikom bandy dwie możliwości: albo są rozbójnikami i złodziejami, albo ludźmi rozumnymi i uczciwymi. Przy czym dodała, że zalicza ich do tej drugiej kategorii, a oni dali się przekonać i swoim postępowaniem przyznali jej rację, to znaczy uznali samych siebie za uczciwych i zrezygnowali z rabunku.
Kolejny przykład to wydarzenia opisane przez żonę dyrektora ogrodu zoologicznego w Warszawie, z okresu powstania warszawskiego:
„Banda własowców wpadła do nas. (...) Czułam, że mam dokoła siebie stado szukających żeru zwierząt, że jeśli okażę niepokój, bodaj cień lęku, będę zgubiona. Jeden z nich, najstarszy rangą, zatrzymał się przy mnie. (...) Tuż w pobliżu, w koszykowej kolebce, spała moja córeczka. (...) Możliwie spokojnym i łagodnym gestem wskazałam napastnikowi niemowlę i ważąc sylaby jak najcenniejszy kruszec, usiłowałam każdemu z wymawianych powoli słów nadać siłę rozkazu:
— Nielzia! (nie wolno) Twaja mat'! (twoja matka) Twaja żena! Twaja siestra! Poniał? (zrozumiał) — i położyłam mu rękę na ramieniu. Zdumiał go mój ruch i zaskoczył. Dzikość, jak spłoszony lis do głębokiej nory, uciekła ze skośnych źrenic. Jakiś rozszalały żywioł w nim ucichł... jak pod magicznym zaklęciem... usta, przed chwilą skrzywione okrutnym grymasem, wygładzały się stopniowo niby zmięta tkanina pod gorącym żelazkiem... wsadził dłoń do tylnej kieszeni spodni (...). Wyciągnął rękę... podał mi garść zlepionych różowych landrynek (...). — Dla niewo wazmi! — powiedział wskazując z kolei dziecko. Serdecznie, z wdzięcznością podałam mu rękę” (Antonina Żabińska, wg: Ackerman 2009, s. 240—241).
Następny przykład to opis postępowania laureatki Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1991: „Moją bohaterką jest birmańska opozycjonistka Aung San Suu Kyi. Przewodziła studenckiemu protestowi na ulicach Rangunu. Wychodząc zza zakrętu stanęli w obliczu szeregu karabinów maszynowych. Błyskawicznie zauważyła, że żołnierze, z trzęsącymi się na spustach palcami, byli bardziej przestraszeni niż protestujący. Ale powiedziała studentom, aby usiedli. A sama skierowała się w stronę żołnierzy ze spokojem, z całkowitym brakiem strachu, podeszła do pierwszej wycelowanej lufy, położyła na niej rękę i obniżyła ją. Nikogo nie zabito. Oto, co może zrobić opanowanie strachu — nie tylko wtedy, gdy mamy do czynienia z pistoletami maszynowymi, ale jeśli spotkamy walkę na noże na ulicy” (S. Elworthy, Internet). Zauważmy, że to bardzo podobna sytuacja, jak opisana powyżej przez Zofię Kossak-Szczucką. W obu wypadkach brak lęku „wpływał kojąco” na żołnierzy. Jeżeli nie okazuję lęku, to daję drugiemu podświadomy komunikat: „jesteś dobry, nie zagrażasz mi”, co
— jeśli zabrzmi przekonywująco — może sprawić, że drugi poczuje się kimś dobrym, czyli wartościowym i wtedy nie musi się już dowartościowywać poprzez agresję.
Kobiety — bohaterki powyższych wydarzeń — nie studiowały psychologii, ale potrafiły wyczuć najwłaściwszy sposób postępowania, sugerujący pozytywny obraz siebie u napastników. Było to działanie jak najbardziej pedagogiczne, skoro: „wychowanie, jako wpływ z zewnątrz na wolność i wolną wolę, można pojąć nie jako przyczynowe oddziaływanie po prostu, lecz jako takie oddziaływanie, które polega na budzeniu zawartego w każdej osobie ludzkiej prawdziwego obrazu siebie. Nie jest to pokazywanie wzorca, którego nigdy przedtem się nie widziało, nie jest to «infuzja» tego wzorca, nie jest to przymuszanie do czegoś, co jest obce, lecz jest to próba wywołania przypomnienia samego siebie, próba ukazania niejako praobrazu samego siebie. Jeszcze inaczej mówiąc, wychowywanie jest próbą obudzenia obrazu, kim się naprawdę jest” (Judycki 2005, s. 60). We wszystkich tych przypadkach nastąpiło właśnie „budzenie prawdziwego obrazu siebie”, czego skutkiem była zmiana postępowania agresorów.
Następny przykład jest wzięty ze wspomnień autorki, która przesiedziała wiele lat w więzieniu, niesłusznie oskarżona o morderstwo: „Naczelnik Sorensen wierzył głęboko, że traktowanie więźnia jak człowieka sprawi, że będzie zachowywał się jak człowiek. Wymagał od kadry, żeby w odniesieniu do więźniarek używali słowa «panie» i nie mówili im per ty. Zachęcał więźniarki do dbałości o wygląd. Nie tolerował przeklinania i wulgarnych wrzasków. Podejmował próby resocjalizacji skazanych, jedyne, jakich byłam świadkiem w ciągu wielu lat spędzonych za kratami. Najwulgarniejsze kobiety zaczynały zachowywać się jak damy i były z tego dumne” (Jacobs 2009, s. 172). Widać więc jak na dłoni działanie samospełniającego się proroctwa: jeśli kogoś traktujesz jak człowieka, sprawiasz, że zaczyna zachowywać się jak człowiek. Jednak taka sytuacja w więzieniu nie trwała długo. Ponieważ naczelnik pozwolił autorce na telefoniczne rozmowy ze swoim narzeczonym, także siedzącym w więzieniu, „twardogłowi wykorzystali to jako pretekst do pozbycia się pana Sorensena. Po kilku miesiącach przeniesiono go do pracy w programie zatrudniania więźniów. Wraz z tym skończyła się era resocjalizacji więźniów w Broward. W kolejnych latach obserwowałam, jak «damy» zaczynają traktować się nawzajem jak «suki i dziwki», a strażnicy zaczynają znowu mówić do nich per ty” (tamże, s. 173). Jak z tego wynika, ten, kto będzie chciał tę metodę zastosować w praktyce, może mieć problemy ze strony współpracowników czy przełożonych. Niemniej jednak proroctwo jak najbardziej zadziałało, a gdy ustał pozytywny wpływ naczelnika, to i powróciły dawne poniżające zachowania, niezgodne z pozytywnym obrazem siebie.
A teraz przykłady z rzeczywistości szkolnej, najpierw negatywne. Pierwszy z nich opisuje, jak publiczne ośmieszenie ucznia sprawiło, że stał się agresywny: „Pamiętam taką sytuację w szkole. Końcówka komuny, apel, stoimy na baczność. Pamiętasz te worki na obuwie, które koniecznie trzeba było zmieniać? Mama ubrała mnie w jakieś czerwone kapcie, a w takich nie wolno było chodzić. Wystawili na środek mnie i jego. On był w takiej niewyględnej kurtce, nie miał teczki — książki przyciskał do siebie pod tą kurtką. Nasza wychowawczyni — okropna baba, prawie esesmanka — mówi z pogardą: «Spójrzcie na nich! Czy tak wyglądają uczniowie?». Odsłoniła tę jego podniszczoną kurtkę. Wypadły książki i pamiętam jak dziś — wypadło też autko, bez kółka. I ono zaczęło się kręcić. Pamiętam ryk tego całego apelu, ten obrzydliwy śmiech. Do tłumu nie można mieć pretensji, ale do kretynki nauczycielki — tak. Pamiętam, że zrobiło mi się strasznie przykro. Nawet teraz, opowiadając Ci to, czuję ścisk w gardle. Ten chłopak — na imię miał Artur — został bardzo poniżony. Później przez całą podstawówkę był strasznym rozbójem” (Kaczkowski, Internet). Brak szacunku do ucznia i publiczne ośmieszenie go sprawiły, że powstał u niego obraz siebie: „jestem zły”, a stąd logiczny — choć nieuświadomiony — wniosek: „będę zły; będę postępował tak, aby się mnie inni bali” — w sumie jest to próba dowartościowania siebie kosztem innych: frustracja powoduje agresję.
Natomiast drugi przykład to fragment wywiadu z Henrykiem Krzoskiem, nawróconym alkoholikiem:
„Marcin Jakimowicz: W podstawówce nauczyciel matematyki rzucił: «Krzosek, z ciebie już nic nie będzie». Naprawdę takie słowa rzutują na całe życie i skutecznie podcinają skrzydła?
Henryk Krzosek: To jedyne nazwisko nauczyciela z podstawówki, które pamiętam do dziś. Oj, zabolało mnie to i zraniło tak mocno, że nie poszedłem więcej do szkoły. Moja mama nie mogła nad tym zapanować, bo harowała od rana do wieczora. Ojciec pił. Pamiętam, że te słowa zabrzmiały o wiele mocniej: «Krzosek, z ciebie już nigdy nic nie będzie». Nigdy!
MJ: Wracały, gdy leżał Pan na pryczy w więzieniu albo starał się znaleźć nocleg na śmietnikach Hamburga?
HK: Wracały. Taką mamy naturę: pamiętamy rzeczy, które nas głęboko ranią. I nawet jeśli wydaje nam się, że zapomnieliśmy, to w pewnym momencie wychodzą na wierzch. Od chwili gdy usłyszałem: «nic z ciebie nie będzie», zacząłem udowadniać wszystkim wokoło, że to prawda. Staczałem się niezwykle szybko. Siedem lat spędziłem w więzieniach” (Jakimowicz 2014, s. 50). Jak widać, jedno zdanie wypowiedziane przez osobę posiadającą autorytet, może wpłynąć na całe życie człowieka.
Szkoła jednak może też być miejscem zupełnie przeciwnych zachowań. Sytuację pozytywną opisuje Josh McDowell, chrześcijański pisarz i ewangelizator. Jest to przykład ucznia, który wychowywał się w rozbitej rodzinie. „Kilka pierwszych lat w szkole było przepełnionych nieszczęściami. Wcześnie został określony jako trudne dziecko i zachowywał się zgodnie z tą etykietką. Potem pewnego roku, gdy rozpoczynał nową klasę, został powitany od drzwi przez bardzo mądrą nauczycielkę, która spojrzała mu prosto w oczy, zawołała po imieniu i powiedziała: «Słyszałam wiele o tobie. Lecz nie wierzę ani jednemu słowu!» Tego dnia dokonał się przełom w jego młodym życiu. Według jego własnego określenia «Ktoś w niego uwierzył!»” (McDowell 1991, s. 62—63). Wiara w ucznia drugiej osoby obdarzonej autorytetem sprawiła, że sam w siebie uwierzył.
Podobną metodę stosują pracownicy Stowarzyszenia Siemacha w Krakowie: „Wychowawcy w Siemasze nie koncentrują się na brakach swoich podopiecznych. Przeciwnie: starają się znaleźć ich pozytywy, rozbudzić pasje, zainteresowania. Jeśli przychodzi ktoś, kto się jąka, (...) nie pracujemy nad jąkaniem. Pytamy: «A umiesz śpiewać? To zaśpiewaj. Widzisz, jak śpiewasz, to się nie jąkasz». Śpiewać zawsze pragnął Kuba, uczeń drugiej klasy gimnazjum. Ale w szkole inne dzieci wciąż się z niego śmiały (...). Reagował na to dość agresywnie. Pewnego dnia przychodzi (...) poobijany jakiś (...) i w końcu wyznaje: «Jeden taki się ze mnie śmiał, więc dałem mu w mordę!» «Jak to w mordę'?» «No, normalnie — ręką». U Siemachy Kuba zaczął chodzić na zajęcia muzyczne. Opiekunowie odkryli, że ma przepiękny głos: samorodny talent. Nie tylko zresztą wokalny, ale i aktorski (...). Podczas pierwszego przedstawienia, zrealizowanego dla dzieci ze szkół podstawowych, skupiał na sobie uwagę całej widowni — opowiada Monika Steindel. I dodaje, że już od dawna nie obserwuje u Kuby agresywnych zachowań” (Choduń 2011, s. 7). Dostarczenie Kubie pozytywnego obrazu siebie sprawiło, że jego zachowanie zmieniło się na pozytywne.
Na koniec przykład z wychowania domowego, gdzie wystąpiło negatywne etykietowanie i związane z nim negatywne zachowanie. Przykład ten jest wzięty z biograficznej książki krakowskiej dziennikarki Katarzyny Nowak, opisującej życie swojej matki: „Przez wiele lat uważałam, że skoro matka mnie nie akceptuje, skoro twierdzi, że jestem «do niczego», no to będę taka, jaką mnie sobie wyobraża” (Nowak 2005, s. 265). Konsekwencją takiej postawy matki było wiele negatywnych zachowań córki.
|
Fragment pochodzi z książki: |
ISBN:
978-83-7720-358-3
wyd.: Wydawnictwo PETRUS 2016
Obecnie przejdę więc do przedstawienia opisów samospełniającego się proroctwa, sporządzonych przez studentów pedagogiki i psychologii na zaliczenie ćwiczeń z etyki zawodowej w Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego. Program studiów zakłada osiąganie wymaganych efektów kształcenia, wśród których występuje też opanowanie przez studentów takich kompetencji społecznych, jak „postępowanie zgodne z zasadami etyki”, czyli ukształtowanie postawy etycznej. Cel ten staram się osiągnąć poprzez podanie podczas wykładu podstaw teoretycznych — takich, jak powyżej — oraz zobowiązanie studentów do zastosowania samospełniającego się proroctwa wobec kogoś ze swojego otoczenia wraz z opisaniem efektów swojego „eksperymentu”. Chodzi o dostrzeganie dobra w drugich oraz próby pozytywnego wpływu na ich zachowanie. Załączam poniżej wybór najciekawszych — i brzmiących autentycznie — przedstawionych prac. Są one ułożone według nazwisk autorów, w porządku alfabetycznym w poszczególnych kategoriach.
Kategorie te dotyczą kolejno: pomocy w nauce, różnych sytuacji w sklepach i urzędach, sytuacji domowych (rodzinnych), zdarzających się w szkołach czy przedszkolach, następnie towarzyskich lub sąsiedzkich, z kolei sportowych i związanych z pracą zawodową lub podjęciem nauki. Na koniec przedstawię przykład działania niezbyt udanego; zamieszczam go ze względu na to, że autorka sama trafnie analizuje możliwe przyczyny niezadziałania proroctwa.
opr. ab/ab