Fragmenty książki "Zmagania z wewnętrznym aniołem" o pracy z osobami dotkniętymi chorobą psychiczną polegającej na poważnym potraktowaniu problemów religijnych pacjentów
|
Nancy Kehoe ZMAGANIA Z WEWNĘTRZNYM ANIOŁEM
|
|
Jadąc do ośrodka leczenia dziennego na pierwszą sesję grupową, wiedziałam, że moje spocone dłonie na kierownicy żółtego volkswagena garbusa nie są wyłącznie efektem upału i wilgotności powietrza: zżerała mnie trema. Sceptycy z zespołu czyhali, gotowi wkroczyć w momencie, gdy pierwszy klient zacznie snuć urojenia.
Rano klienci zostali poinformowani o tym, że powstanie nowa grupa, w której rozmowa będzie się koncentrować wokół kwestii religijnych, wszyscy zostali zaproszeni do wzięcia w niej udziału, jednak nie był on obowiązkowy.
Po drodze do centrum złapały mnie wszystkie czerwone światła. Czekając, uspokajałam się, że nie będę prowadzić dyskusji w grupie jako osoba duchowna, a w szczególności jako zakonnica, ale jako psycholog kliniczny, który akurat jest zakonnicą. Nie miałam pojęcia, co mnie czeka, kim będą uczestnicy ani jakie będą mieli wyobrażenia na temat grupy i mnie samej. Być może mieli złe doświadczenia z zakonnicami. Tego dnia rano uważnie wybrałam jasnożółtą bluzkę, żółtą spódnicę z niebieskim wzorem i proste kolczyki. Nie miałam na sobie żadnego krzyżyka ani innego symbolu oznaczającego moją przynależność religijną. Nie chciałam wyglądać jak „siostrzyczka” ani odpychać zbyt profesjonalnym wyglądem.
Do tego momentu, ponieważ nie pracowałam na stacjonarnym oddziale psychiatrycznym, miałam ograniczone doświadczenie z klientami cierpiącymi na poważne choroby psychiczne. Przypomniałam sobie przypadek z 1972 roku, kiedy brałam udział w programie edukacji religijnej w jednym ze szpitali państwowych. Wchodząc beztrosko na oddział, wyciągnęłam rękę do starszej kobiety siedzącej na krześle w świetlicy.
„Dzień dobry, jestem siostra Kehoe”.
W ułamku sekundy kobieta zamachnęła się, uderzając pięścią w moją szczękę, i powiedziała: „Nie życzę sobie, żeby jakaś pie...ona zakonnica do mnie gadała!”.
Dziesięć lat później, jadąc do innego szpitala, wiedziałam na pewno, że nie przedstawię się jako „siostra Kehoe”. Wjeżdżając na parking, zauważyłam kobietę koło pięćdziesiątki, drobnej budowy, która wychodziła z budynku ze zwieszoną głową i ramionami, najwyraźniej niosąc ciężki i niewidzialny bagaż depresji. Z niepokojem pomyślałam, że to pierwsza z klientek, które zrezygnowały z udziału w grupie. Miałam nadzieję, że nie zobaczę za moment szeregu ludzi opuszczających budynek.
Zaparkowałam samochód, wzięłam głęboki wdech, odmówiłam krótką modlitwę i wysiadłam. Zbliżając się do białego ładnego budynku, w którym mieścił się oddział, starałam się wyglądać na pewną siebie i zrelaksowaną. Z budynku wyszedł wyglądający młodo mężczyzna, który zapalił papierosa, zszedł ze schodów i zaczął przechadzać się w kółko, zupełnie nie zdając sobie sprawy z mojej obecności. Pomimo że odległość dzieląca parking od budynku była niewielka, spotkałam już dwie osoby całkowicie zanurzone w swoim świecie. Kiedy zastanawiałam się nad uczuciem bycia niemal niewidzialną, kobieta z mocno pomalowanymi oczami, długimi kolczykami, w jaskraworóżowej bluzce, spódnicy w kwiaty i sandałach wyszła z budynku i spytała mnie podniesionym głosem: „Kim ty właściwie jesteś?”.
„Na imię mam Nancy”. Starałam się być spokojna, ale głos mi zadrżał.
„A co tutaj robisz?”. Kobieta nie była nieuprzejma, tylko po prostu ciekawa.
„Mam poprowadzić grupę dla klientów”. Zdałam sobie sprawę z tego, że nie chciałam użyć określenia kwestie religijne do opisu grupy.
Ale moja rozmówczyni już o tym wiedziała.
„Ach, to ty jesteś tą, która ma robić coś z religią?”.
„No tak, chyba można to tak nazwać. Wybierasz się?”. Zapytałam z nadzieją w głosie.
„Zastanawiam się nad tym, ale najpierw muszę wypalić papierosa”.
Zapalając papierosa, odwróciła się do mnie tyłem i powiedziała: „Widzisz, noszę na szyi różaniec, czasem mi pomaga”.
„Mam nadzieję, że do nas dołączysz”. Starałam się być miła i zapewnić ją, że chcę, aby dołączyła do grupy.
„Zobaczymy”.
Wchodząc po schodach, a następnie idąc wąskim korytarzem, zastanawiałam się, czy kobieta z różańcem nie była pewna, czy chce przyjść, czy nie była pewna, czy ja chcę, żeby ona przyszła na spotkanie grupy.
Kiedy poprzednim razem byłam w tym ośrodku na konsultacji kilka tygodni temu, nie zwróciłam zbyt wielkiej uwagi na wystrój wnętrza i to, co mówił on o leczeniu psychiatrycznym, jakie się tutaj proponuje. Po prawej stronie znajdowała się kuchnia i jadalnia, w której kilku klientów razem z personelem sprzątało po obiedzie. Zorientowałam się, że przygotowanie lunchu, wspólny posiłek oraz sprzątanie po jedzeniu stanowiły integralną część programu leczenia. Słychać było brzęk naczyń; niektórzy klienci rozmawiali z pracownikami, inni wchodzili i wychodzili.
Po lewej stronie znajdowała się świetlica, w której odbywały się spotkania pacjentów. Na jednym końcu świetlicy znajdowało się pianino, dalej sofa, kilka krzeseł, szafka, doniczki z kwiatami i porozrzucane czasopisma. Wszystko to sprawiało, że pokój wyglądał na zagracony. Pomimo wyraźnych starań personelu, aby uczynić go wygodnym, wydawało się, że odzwierciedla on życie osób, które z niego korzystały: podobnie jak one pokój był zniszczony i zmęczony i sprawiał wrażenie, że pochodzi z drugiej ręki.
Sylwetki klientów oczekujących na spotkanie grupy związanej z tematami religijnymi sugerowały, że życie jest dla nich ciężarem, który z trudem dźwigają, a także to, że są przyzwyczajeni do spędzania wielu godzin na czekaniu. Czekaniu w kolejce po leki, czekaniu na zajęcia grupowe, czekaniu na przerwę na papierosa, czekaniu na lunch, czekaniu na autobus, pozbawieni wpływu na tak wiele spraw w ich życiu. Przy dobrej pogodzie mogli spędzać czas na zewnątrz. Jednak kiedy pogoda była niesprzyjająca, jedynym miejscem spotkań była świetlica lub jadalnia.
Wchodząc po schodach na górę, aby spotkać się z dyrektorką Clare, nadal miałam spocone dłonie. Kiedy starałam się psychicznie przygotować do spotkania z grupą, wiedziałam, że w tym przedsięwzięciu mogę zaufać Clare, która była świetnym specjalistą i doskonale znała klientów. Clare spotykała się z nimi wiele razy w ciągu tygodnia, prowadziła grupę dla mężczyzn, grupę dla kobiet, grupy terapii sztuką i grupy dla osób nadużywających substancji psychoaktywnych. To ja byłam tutaj nowa.
Razem zeszłyśmy po schodach. Kiedy weszłyśmy do sali i usiadły, do sześciu osób znajdujących się już w sali dołączyły dwie kolejne. Clare odezwała się pierwsza, mówiąc łagodnym głosem: „Cieszę się, że tutaj jesteście. Chcę wam przedstawić Nancy, która jest psychologiem i zakonnicą. Będziemy razem prowadzić tę grupę, którą nazwałyśmy «Duchowe wartości i przekonania»”. Wybrałyśmy taką nazwę, rezygnując z „Kwestii religijnych” w obawie, że odniesienie do religii może być problematyczne.
Clare mówiła dalej: „Osoby pracujące na oddziale i ja wiemy, że wielu z was rozmawia na tematy religijne i porusza kwestie wiary, jednak dotychczas w procesie leczenia nie odnosiliśmy się do tych problemów w żaden sposób. Dlatego Nancy zgodziła się poprowadzić ze mną taką grupę”.
Jej słowa brzmiały dla mnie surrealistycznie. Kiedy rozejrzałam się po pokoju i przyjrzałam ośmiu uczestnikom grupy, aż mnie zatkało, ponieważ ujrzałam mężczyzn i kobiety w wieku od trzydziestu do sześćdziesięciu pięciu lat, którzy przebywali w państwowych szpitalach psychiatrycznych przez wiele lat. Mój dziadek był hospitalizowany dwukrotnie z powodu depresji. Kiedy tak siedziałam, przeleciały mi przez głowę wspomnienia bolesnych wizyt u niego w szpitalu. Jednak obrazy te szybko ustąpiły, a ja skoncentrowałam się na bieżącej sytuacji. W postawie ciała starszych klientów widać było porażkę. Wyglądali tak, jakby życie z nimi wygrało. Młodsi klienci byli nieco bardziej ożywieni. Jeden z młodszych mężczyzn wydawał się prowadzić dialog z kimś niewidocznym dla pozostałych osób. Drżenie ciała i pusty wzrok zdradzają zwykle przyjmowanie leków psychiatrycznych, a w tej grupie było ich sporo. Wielu klientów miało nadwagę, skutek przyjmowania leków psychiatrycznych oraz lat kiepskiego żywienia w instytucjach, w których ich leczono.
Dotarło do mnie, że nie byłam jedyną osobą, która podjęła dzisiaj ryzyko. Przychodząc na spotkanie grupy, ci mężczyźni i kobiety ryzykowali, że podejmą rozmowę na temat swoich poglądów religijnych, które mogły zostać nazwane urojeniami i doprowadzić do podania większych dawek leków. Byłam dla nich zupełnie obca i chciałam, aby mówili przy mnie o tym, w co wierzą, chociaż dla wielu z nich temat ten mógł być bardziej przerażający niż rozmowa o seksie albo braniu narkotyków czy piciu alkoholu.
Kiedy witałam się z grupą, starałam się, aby mój głos brzmiał spokojnie. Powiedziałam, że cieszę się, iż tutaj jestem i będę miała możliwość spotykać się z grupą co tydzień. Poprosiłam, żeby członkowie grupy przedstawili się i powiedzieli, z jakiej tradycji religijnej się wywodzą, tak abyśmy mogli się trochę poznać; zaznaczyłam również, że jeżeli ktoś nie jest związany z żadną tradycją religijną, to nic nie szkodzi.
Jeden z młodych mężczyzn, który siedział w pobliżu klimatyzatora, zapytał głośno: „Czy możemy wyłączyć klimatyzację? Nie słyszę cię”.
Po ożywionej dyskusji zdecydowaliśmy, że klimatyzacja pozostanie włączona. Dwie osoby, które wcześniej paliły papierosy, dołączyły do nas.
Clare powiedziała: „Alex i Jane, ważne, żebyście byli w sali, gdy spotkanie grupy się rozpoczyna, tak więc następnym razem musicie szybciej wypalić papierosa”.
Kobieta o imieniu Betty zwróciła się do mnie: „Jesteś zakonnicą. Nie wyglądasz jak zakonnica. Dlaczego nie wyglądasz jak zakonnica?”.
Czułam się wystawiona na próbę. Starając się, by nie brzmiało to obronnie, odparłam: „W dzisiejszych czasach większość zakonnic nie nosi habitów”.
Na to włączyła się Charlotte, mówiąc: „W zeszłym tygodniu widziałam zakonnicę, która wyglądała jak zakonnica. Niektóre zakonnice nadal wyglądają jak zakonnice”.
Zastanawiałam się, czy jej zdaniem powinnam wyglądać jak zakonnica.
„To prawda”, odpowiedziałam. „Niektóre zakonnice noszą habity, ale większość tego nie robi”.
Sheila rzuciła: „Nie przyszłabym na spotkanie tej grupy, gdybyś nosiła habit. W szkole nienawidziłam zakonnic. Były wobec mnie złośliwe”.
Z pewną ulgą stwierdziłam, że miałam jedną osobę po swojej stronie. Nie wiedziałam jednak, jak czuły się Charlotte i Betty. Powiedziałam więc: „Dlatego właśnie chciałyśmy poprowadzić taką grupę, żeby każdy miał możliwość porozmawiania o swoich doświadczeniach z religią”.
Miałam nadzieję, że nie spędzimy całego spotkania, rozmawiając o złych doświadczeniach z zakonnicami w rodzaju: „Siostra Beatrice Marie ciągnęła mnie za uszy w trzeciej klasie”. Zachowałam jednak tę uwagę dla siebie i zaproponowałam, żebyśmy podzielili się tym, z jakiej tradycji religijnej się wywodzimy.
Charlotte powiedziała: „Jestem katoliczką, modlę się, ale nie wiem, czy Bóg słyszy moje modlitwy, ponieważ jestem chora psychicznie”.
Następny odezwał się Roger: „Ja należę do Kościoła zielonoświątkowego.
Chodzę do Kościoła zielonoświątkowego. Liczę na to, że uzdrowi mnie Duch Święty”.
Susan stwierdziła: „Byłam katoliczką, jednak złoszczę się na Boga, bo miałam raka i jestem chora psychicznie. To nie fair, jedna choroba wystarczy. Dlatego nie chcę rozmawiać z Bogiem”.
Z wyraźną irytacją odezwała się Betty: „Czy będziemy cały czas rozmawiać o katolikach? Jestem żydówką. Nie chcę, żebyśmy cały czas rozmawiali o katolikach. Chcecie zrobić z nas wszystkich katolików?”. Betty nie wiedziała, że dorastając w żydowskim środowisku w Chicago, przestrzegałam tradycji żydowskiej. Na swój sposób każdego roku obchodzę Dni Pokuty pomiędzy Rosz Haszana i Jom Kippur i świętuję Paschę z żydowskimi przyjaciółmi. Podczas Chanuki zapalam świece. Na kolanach rozpoczynam i kończę każdy dzień słowami „Baruch ata Adonai” i mam na drzwiach mezuzę. Mój dziadek należał do Kościoła episkopalnego. Moja własna wielowyznaniowa historia była tu dzisiaj ze mną.
Starałam się uspokoić Betty: „Nie Betty, nie będziemy rozmawiać wyłącznie o katolikach. I nie zamierzam nikogo do niczego przekonywać. Chodzi nam wyłącznie o to, żeby każdy mógł powiedzieć o tym, w co wierzy, i zobaczyć, czy ta grupa może mu w czymś pomóc. Suzan stwierdziła, że jest zła na Boga. To jest ten rodzaj spraw, o których możemy rozmawiać. Czy ktoś z was rozmawiał kiedykolwiek o swoich przekonaniach religijnych z terapeutą?”.
„Chyba żartujesz”, powiedziała Netta z niedowierzaniem. „To niebezpieczne. Wszyscy ci doktorzy pomyśleliby, że zwariowaliśmy. Kwestie swojej wiary zostawiam dla siebie”.
Donald wyjaśnił: „Obecnie jestem luteraninem, ale wcześniej byłem katolikiem, a następnie przeszedłem do Zboru Bożego. Nie jestem chory psychicznie. Po prostu mam stresujące życie. Studiowałem teologię, ale musiałem zrezygnować z powodu stresu”.
Donald był tym mężczyzną, który próbował nawrócić swoją żydowską terapeutkę. Z niepokojem zastanawiałam się, czy teraz, kiedy zyskał forum do głoszenia swoich przekonań, nie będzie starał się nawrócić całej grupy. Stwierdziłam jednak, że może okazać się pomocny.
Clare zapytała: „A co z tobą, Hilda?”.
„Ja nie jestem nikim”, odpowiedziała Hilda.
„Czy kiedykolwiek należałaś do jakiegoś wyznania?”.
„Jako dziecko chodziłam do jakiegoś kościoła, ale było to dla mnie bez znaczenia”.
Na to włączyła się Roberta: „Nie wierzę w Boga, ale wierzę, że trzeba w coś wierzyć. Ja wierzę. Wiara jest jak latarnia. Piszę poezję.
Przyniosę kilka moich wierszy”.
„To wspaniale”, odparłam. „Z przyjemnością ich posłucham”. Wyjaśniłam jeszcze grupie zasady naszych spotkań i Clare zakończyła sesję, ale Jane dodała jeszcze ostatnie zdanie: „To jest super”. Podejrzewałam, że pierwszego dnia każdy zachowywał się najlepiej, jak umiał. Odpowiedzi były krótkie i bezpieczne, przekazujące tylko najbardziej ogólne informacje, z wyjątkiem Susan, która cierpiała na raka, i Betty, która niepokoiła się planem spotkań. Miałam poczucie, że grupa mnie sprawdzała i badała, czy będę bronić Boga albo czy uważam, że można mieć do Boga pretensje — temat, który powracał wielokrotnie w ostatnich latach. Sprawdzali, czy naprawdę będę neutralna.
Kiedy rozpoczynałam prowadzenie grupy, miałam cichą nadzieję, że osoby biorące w niej udział odkryją łagodniejszego Boga, a nie tego złego, którego się bali. W początkowych latach mojego życia religijnego Bóg, którego spotykałam, wydawał mi się wymagający i surowy.
Ja również poszukiwałam łagodniejszego Boga, chociaż w niewielkim stopniu zdawałam sobie z tego sprawę.
W miarę jak kolejni uczestnicy zajęć prezentowali swoją przynależność religijną, coraz wyraźniej było widać, że grupa ma potencjał do prowadzenia ożywionej dyskusji, a także, że mogą w niej powstawać napięcia; w grupie mieliśmy osoby wyznania rzymsko-katolickiego, judaistycznego, zielonoświątkowego, metodystów, luteranów, a więc dużą różnorodność; choroba psychiczna była jedynym wspólnym mianownikiem.
Kiedy zakończyło się spotkanie, obydwie z Clare odetchnęłyśmy głęboko. Nasza grupa dyskusyjna rozwijała się dosyć naturalnie, chociaż nasze pierwsze podejście wyglądało tak, jakby ktoś starał się prowadzić orkiestrę, w której każdy instrument gra według innych nut.
Dopiero z czasem miałam się dowiedzieć, że taka sytuacja będzie się powtarzać dosyć często.
W swoim dzienniku napisałam tego wieczoru tylko tyle: „Dzisiaj na oddziale dziennym rozpoczęłam pracę z grupą «Duchowe wartości i przekonania»". Nie miałam wtedy oczywiście szklanej kuli, która mogłaby mi ukazać znaczenie tego dnia i jego następstwa.
Po pierwszym spotkaniu dołączyło do nas kilkoro nowych uczestników, niektórzy zrezygnowali. W ciągu kilku lat stali uczestnicy stworzyli jądro grupy, wokół którego gromadziły się osoby, pojawiające się i znikające z powodu hospitalizacji, odejścia z programu leczenia lub wyboru innej grupy w ramach programu*. W początkowej fazie wprowadziłam zasadę, zgodnie z którą rozpoczynałam zajęcia, pytając uczestników, o czym myślą w danym dniu. Zauważyłam jednak, że w wypowiedziach zaczął pobrzmiewać ton spowiedzi. Uczestnicy zaczęli mówić o tym, że nie byli w kościele albo że mieli romans i czuli się winni. Wypowiedzi nieraz zaczynały się słowami: „Siostro, wybacz mi...”. Niektórzy mówili o przebieraniu w wyznaniach i zastanawiali się, czy to było w porządku. Sprawdzali, jakie sprawy są wystarczająco koszerne, by można o nich mówić zakonnicy.
* Prowadziłam w sumie cztery grupy. Dla uproszczenia odnoszę się tylko do jednej, chociaż materiały do książki pochodzą z zajęć wszystkich czterech grup.
opr. aw/aw