Artykuł z tygodnika Znak 470 (7) 1994 z cyklu poświęconemu refleksji nad kanonem kultury. Ukazuje społeczne uwarunkowania rozumienia kanonu kultury.
Kanon kultury europejskiej? Trudno o mniej wdzięczny temat do dyskusji, albowiem każde z tych trzech słów jest pułapką, nierzadko zabijającą wszelką możliwość porozumienia.
Nawet słowo "kanon", które jest na pozór neutralne, przywodzi bowiem na myśl coś ustalonego i ogólnie przyjętego. Wystarczy jednak przyjrzeć się wielkiej wojnie o curriculum, jaka od lat toczy się w amerykańskich kampusach - gdzie feministki i aktywiści mniejszości etnicznych buntują się przeciwko zdominowaniu tradycji kulturalnej przez białych mężczyzn - by uświadomić sobie, jak straszliwe nieporozumienia i namiętności może budzić słowo "kanon". Owa wojna wygląda niekiedy na absurdalną i bywa po prostu śmieszna, gdyż zaiste trudno zaradzić temu, że w świetle dostępnych danych ani Homer, ani Szekspir, ani Goethe, ani nawet pomniejsi wielcy twórcy kultury nie byli ani kobietami, ani Murzynami. Niemniej jednak w wojnie tej chodzi, jak się zdaje, o coś ważnego. Oto obowiązujący aktualnie kanon kultury nie wszystkim musi wydawać się oczywisty i zasługujący na szacunek.
Sytuacja taka nie jest bynajmniej nowa czy wyjątkowa. O to samo chodziło przecież w przeszłości tym wszystkim, którzy sztuce elitarnej, dworskiej czy "pańskiej" przeciwstawiali ideał sztuki ludowej. O to samo chodziło i chodzi tym niezliczonym rzecznikom małych narodów, których dręczy to, że wszyscy wiedzą coś nie coś o Francuzach, Anglikach, Niemcach, Włochach czy Rosjanach, podczas gdy ich kultury znane są zagranicą jedynie nielicznym specjalistom, chociaż nikt prawie nie ośmiela się powiedzieć, że są gorsze. Nie brak zresztą także rzeczników narodów wielkich, którzy starają się o zmianę proporcji na korzyść własnego narodu lub o przywrócenie mu utraconej na korzyść innych hegemonii.
Krótko mówiąc, kanon kultury poddany jest nieustannie ciśnieniu grupowych ambicji i frustracji, wyrażających się w narodowych, klasowych i innych ideologiach, które w niejednakowym stopniu są skłonne uznać, że trwanie kultury zakłada istnienie wartości wspólnych i "wiecznych". Kanon kultury jest przeto nieuchronnie zmienny i wystawiony na ciągłą kontestację ze strony podmiotów społecznych, które z takich lub innych powodów czują się wobec niego obco. Kanon kultury jest koniecznie czyjś: pytanie o kanon jest ostatecznie pytaniem o wspólnotę, która go wytworzyła i uważa za własny.
Sporo kłopotów nastręcza również słowo "kultura". Mimo wysiłków antropologów, słowo to nie uzyskało nigdy sensu czysto opisowego, zachowując silny odcień pozytywnego wartościowania. Kulturę przeciwstawia się odruchowo barbarzyństwu, a pojęcie swoistej kultury barbarzyńców wydaje się wewnętrznie sprzeczne. W rezultacie, charakteryzując swoją kulturę, jesteśmy skłonni eksponować to, co w niej dobre i piękne, spychając w cień pytanie, jacy faktycznie byliśmy i jesteśmy. Wartości wyznawane spychają zazwyczaj w cień wartości praktykowane, ideały, głoszone przez elity - rzeczywistość dnia codziennego i jej realistyczne opisy. Rozpowszechnione jest mniemanie, iż opisanie własnej kultury musi mieć koniecznie wartość wychowawczą: ma służyć nie tyle zdefiniowaniu jej tożsamości, ile pokazaniu, czym mogłaby być, gdyby stosowała się do wzorów, jakie po upływie lat potrafimy z niej wypreparować. Inaczej mówiąc, pytanie główne dotyczy często nie tego, co różniło i różni daną kulturę od innych, ile tego, jakie jest jej wyobrażenie idealne. Każda kultura realna jest mieszaniną dobra i zła. Nasz obraz kultury powstaje w rezultacie selekcji i obyczajowej cenzury. Otóż nie jest wcale bezsporne, że tak być musi. Można bronić poglądu, że przedstawiając własną kulturę, powinniśmy mówić nie tylko o tym, co się nam podoba, lecz również o tym, czego się, być może, wstydzimy, co jednak stało się, niestety, jej niezbywalną częścią. Jakim właściwie prawem przyznajemy się do wszystkich wartości wzniosłych, które kojarzą się z naszą kulturą, wypierając się milcząco wszystkiego, co wydaje się nam brzydkie i naganne? Czy potworności naszej historii należą ze swej istoty do jakiegoś innego wymiaru niż to, o czym chcielibyśmy pamiętać? Podczas ostatniej wojny Tadeusz Kroński pisał rozprawę pod tytułem Faszyzm a tradycja europejska. To bardzo dobry temat. Jest przynajmniej kilka równie dobrych, które pozostały, w gruncie rzeczy, nieopracowane.
Nie chodzi mi, oczywiście, o kompromitowanie czy "demaskowanie" tej czy innej kultury, gdyż nigdy nie brakowało prób idących w tym kierunku, lecz o zrozumienie, iż każda kultura jest kłębowiskiem sprzeczności, a nie pomnikiem, wykutym z najszlachetniejszego kruszcu. Myślę tu zresztą nie tylko o okrucieństwach i zbrodniach, popełnianych w orbicie danej kultury i z poduszczenia idei, które od dawna są w niej stale obecne, lecz również o skądinąd niewinnej tandecie, jaką każda kultura produkuje i reprodukuje ku utrapieniu estetów i wychowawców. Niekiedy daje się powiedzieć, że tandeta napływa ze świata zewnętrznego (Europy, Ameryki czy Hong-Kongu), na ogół jednak ma ona solidne korzenie w kulturze lokalnej i znajduje w niej przyjazne środowisko. To wszystko jest kulturą i dlatego jej kanon obmyślony przez znawców ma się zazwyczaj nijak do rzeczywistej kultury zbiorowości, dla jakiej jest przeznaczony. Nie chcę powiedzieć, że tworzenie wyidealizowanych obrazów kultury jest błędem i stratą czasu. Dobrze jednak zdawać sobie sprawę, że ich status jest taki sam jak status wszelkich innych ideałów. Mogą one być bezcenne jako drogowskazy, ale nie starczają za opis miejsca, gdzie się znajdujemy.
Największy kłopot jest, rzecz jasna, z Europą. Pojęcie to wymyka się wszelkim ścisłym definicjom, które zostałyby przyjęte przez ogół zainteresowanych. W tej sprawie zgadzają się tylko geografowie, ale niewielki z tego pożytek, gdyż ich poglądy nie są miarodajne ani dla polityków, ani dla historyków, ani dla filozofów i badaczy kultury. Idea Europy od Atlantyku do Uralu, o jakiej mówił ongiś Charles de Gaulle, ma, być może, wielką przyszłość (co prawda, nic na razie na to nie wskazuje), ale nie odnosi się i nie odnosiła nigdy do żadnej realnej jedności kulturowej, politycznej czy ekonomicznej.
Europa jest zarazem mniejsza i większa niż wskazują na to mapy i atlasy. Mniejsza, gdyż niepodobna zaliczyć do niej bez zastrzeżeń krajów, których europejskość w znaczeniu innym niż geograficzne polegała głównie na tym, że takie lub inne elity chciały je od czasu do czasu europeizować, przyznając tym samym, że chodzi tylko o możliwość. Europa jest zarazem większa niż wynika to z geograficznej konwencji, gdyż, mając na uwadze typ kultury, niepodobna wyłączyć z niej tych krajów i kontynentów, których kultura byłaby nie do pomyślenia bez europejskich fundamentów i Europejczyków, w każdym pokoleniu zasilających szeregi jej twórców. Krajów, wywierających zresztą rosnący wpływ na kulturę europejską. Z tego powodu zręczniej jest na ogół mówić o kulturze nie europejskiej, lecz zachodniej.
Mniejsza wszakże o wybór takiego czy innego słowa. Problem jest poważniejszy. Chodzi o to, czy ma dziś sens jakiekolwiek definiowanie Europy w taki sposób, aby jej tożsamość zaznaczała się przez kontrast do Ameryki. Nie twierdzę, oczywiście, że różnice kulturowe między krajami zachodniej Europy a krajami zza Atlantyku ulegają zatarciu. Byłby to taki sam nonsens jak twierdzenie, że znika kulturowa odrębność Francji, Niemiec czy Włoch. Mimo postępów zjednoczenia nic takiego, na szczęście, się nie dzieje i prawdopodobnie dziać się nie będzie w przewidywalnej przyszłości. Chodzi mi o to, czy przeciętny wykształcony Europejczyk w stopniu większym niż przeciętny wykształcony Amerykanin uczestniczy w tym, co zwykliśmy nazywać kulturą europejską. Jak się zdaje, można w to wątpić.
Europejczycy lubią opowiadać anegdoty o prymitywizmie Amerykanów i narzekać, że pod wpływem tych ostatnich sami ulegają prymitywizacji. Celują w tym zwłaszcza Francuzi. Antyamerykanizm ten pełni rozmaite funkcje i miewa różne motywy, podejrzewam jednak, że jego źródłem najważniejszym jest beznadziejna tęsknota do czasów, kiedy geograficzna Europa (zachodnia) była pod każdym względem niekwestionowalnym środkiem świata. Pozbawiona dzisiaj niemal wszystkich swoich dawniejszych przewag, tym chętniej powołuje się na swą wyższość kulturalną nad młodszymi braćmi zza Oceanu, nie bacząc na to, że ta wyższość coraz częściej polega głównie na tym, iż zabytki wspólnej kultury ma na miejscu.
Kiedy o kulturze mowa, idea Europy zamkniętej od Zachodu w swych geograficznych granicach wydaje mi się przeto ideą anachroniczną. Niewiele daje się o niej powiedzieć bez cofania się głęboko w dzieje i sięgania do źródeł. Robiono to, jak wiadomo, wiele razy, niezmiennie bodaj wskazując, z jednej strony, śródziemnomorską starożytność pogańską, z drugiej natomiast - zachodnie w szczególności - chrześcijaństwo. Nie sądzę, iżbym miał na ten temat coś istotnego do dodania. Na ogół, zadowala mnie również to, co jestem w stanie znaleźć w bibliotekach na temat historycznych losów europejskiej kultury w ciągu pierwszych kilkunastu wieków jej istnienia, zwłaszcza zaś w czasach, gdy sens niemetaforyczny mogło mieć jeszcze określenie "społeczeństwo europejskie", którego Ortega y Gasset używa w swych Rozważaniach o Europie. Potem coraz bardziej zaczyna mi czegoś brakować, a mianowicie jasnej odpowiedzi na pytanie o sposób istnienia europejskiej kultury w warunkach braku takiego społeczeństwa i spadku jednoczącej siły Kościoła. Przez szereg stuleci doniosłą rolę grała świecka i kosmopolityczna république des lettres, ale i ona przecież doczekała się swego schyłku, przeżywając w XVIII wieku ostatni okres swej świetności. W XIX wieku nastał czas narodów i nacjonalizmów, w którym wynaleziono najgłupsze z pytań: "Kim jesteś najpierw - Europejczykiem czy też Francuzem, Niemcem, Polakiem itd." Takiej Europy nie przemyśleliśmy chyba w pełni i nie bardzo potrafiliśmy wyjaśnić, na czym polega jedność w różnorodności. Z tego między innymi powodu ludzie przedstawiający się jako Europejczycy tak łatwo zyskują opinię kosmopolitów. Sama zresztą idea Europy niewątpliwie uległa rozmyciu i niepokojąco często przybierała kształt frazesu.
Skutki widać doskonale dzisiaj, kiedy znowu zaczęła się dyskusja na ten temat. Jedni nawołują do śpiesznego powrotu do Europy, inni utrzymują, iż nigdy jej nie opuściliśmy, jeszcze inni, że nigdy w niej nie byliśmy; jeszcze zaś inni, że, tak czy inaczej, Europa to nic dobrego. Raz jeszcze okazuje się, że Europy niepodobna zdefiniować w taki sposób, by nie wydała się komuś czymś zupełnie innym, jeśli nie wręcz przeciwnym. Można się pocieszać jedynie tym, że do natury Europy należy, być może, to, że stanowi taką wspólnotę, gdzie jest nieskończenie wiele miejsca na różnice, sprzeczności i konflikty, które rozsadziłyby każdą inną wspólnotę czy kulturę. W Europie mieszczą się pierwiastki tak różne, że wiara w ich obecne lub przyszłe połączenie w związek, w którym ich odrębność by zniknęła, niezmiennie okazuje się iluzoryczna. Nie musi to znaczyć, iż sama idea Europy jest pozbawiona wszelkiego sensu. Wprost przeciwnie, im większe zróżnicowanie, tym większa potrzeba wartości wspólnych, bez których wcześniej czy później pojawia się widmo Jugosławii.
Gdzie znajduje się źródło tych wartości? Jest nim, oczywiście, wielkie dziedzictwo europejskiej kultury, którego znajomość sprawia, że w krajach należących od dawna do jej kręgu czujemy się bardziej w domu niż w reszcie świata i, nawet nie znając dobrze lokalnego języka, mamy poczucie, że obcujemy z rozpoznawalnymi i czytelnymi dla nas znakami. To dziedzictwo jest bez wątpienia bardzo ważne, trzeba jednak pamiętać co najmniej o dwóch rzeczach. Po pierwsze, jego znajomość jest z konieczności dość ograniczona, gdyż zakłada pewien stopień wykształcenia humanistycznego, które, jeśli nawet jest dzisiaj łatwiej dostępne niż przed wiekami, pozostaje przywilejem mniejszości. Nie chodzi mi przy tym koniecznie o wykształcenie bardzo głębokie i wszechstronne, które z natury rzeczy jest osiągalne tylko dla elit, lecz o najzwyklejszy elementarz, umożliwiający znajdowanie punktów oparcia poza własnym podwórkiem. Po drugie, najwspanialsze dziedzictwo nie jest, by tak rzec, samowystarczalne jako ostoja wspólnoty. Posiadanie wspólnych przodków, których się zna i czci, ułatwia zbliżenie, ale z pewnością nie jest jego warunkiem jedynym i wystarczającym. Niezbędne jest poczucie pokrewieństwa, zakorzenione we współczesnym doświadczeniu i przekonaniu, iż łączą nas nie tylko wspomnienia i pamiątki.
Nasuwa się tedy pytanie, czy dyskusja na temat kanonu kultury europejskiej nie powinna dotyczyć również współczesności lub nawet współczesności w pierwszym rzędzie. I tu zaczyna się kłopot, z którego w Europie Wschodniej nie w pełni zdawaliśmy sobie sprawę. Będąc długo braćmi odłączonymi, odkrywaliśmy na nowo Europę jako swego rodzaju oczywistość serca i rozumu - po prostu przez kontrast z tym, co nią najoczywiściej nie było. Hugh Seton-Watson zauważył bardzo trafnie, że nigdzie na świecie wiara w istnienie Europy jako realnej wspólnoty nie była tak rozpowszechniona jak właśnie w naszej części kontynentu. Potwierdzeniem tego istnienia była każda czysta wygódka na zachód od Łaby, każdy sklep, każdy sprawny telefon, każdy objaw porządku i sensu, których nam brakowało. Dziś nie jest to już takie proste. Europa nie przestała istnieć jako przedmiot zazdrości i aspiracji w sferze osiągnięć materialnych, ale czy jest czymś więcej dla większości, której nie interesują jej biblioteki i muzea? Nie jestem tego całkiem pewien.
Jeżeli tak nie jest, trudno byłoby się temu dziwić, albowiem ze współczesnej kultury europejskiej (lub zachodniej, jeśli kto woli) nie płynie żadne przesłanie jednoznaczne, dotyczące dobrego życia, poza tym jednym, które mówi o tym, że nie ma żadnego jednego sposobu i każdy musi szukać na własną rękę tego, co najbardziej mu odpowiada. Jest to, być może, najlepsza z możliwych filozofii, nie dla tych jednak, którzy przywykli szukać wzorów i rad, nie domyślając się nawet, że różnorodność jako taka może być dla kogoś wartością. Myśli się zwykle o kulturze jako o czymś względnie jednolitym i wewnętrznie zintegrowanym, a współczesna kultura europejska urąga takiemu wyobrażeniu. To wieża Babel, w której pomieszały się wszystkie języki, narzecza i gwary. Bywa to nieznośne nawet dla ludzi wychowanych w tamtej kulturze, a cóż dopiero dla ludzi z jej peryferii, dla których Europa długo była nadzieją i obietnicą prawdziwego ładu... Dziś, gdy nie jest już ona rzeczywistością z innej planety, której można łatwo przypisać wszelakie uroki, narzuca się pytanie, co mianowicie ma ona do zaoferowania poza swą wspaniałą tradycją oraz wysokim stopniem uznania dla różnorodności i wzajemnej tolerancji.
Można powiedzieć, że to bardzo mało. Ja myślę, że to dużo. Bez względu na swoje współczesne kryzysy i mielizny, kultura europejska, jakkolwiek wytyczymy jej granice, pozostaje obszarem, na którym dzieje się ciągle coś ważnego i otwarte są liczniejsze niż gdzie indziej możliwości tak materialne, jak duchowe. Wejście do takiego świata oznacza ryzyko, ale i szansę, jakiej nikt inny nie daje.
Zdaję sobie sprawę, jak nieskładny jest powyższy wywód. To swobodne wariacje na zadany temat, a nie uporządkowane odpowiedzi na zasadnicze pytania. Nie potrafię takich odpowiedzi udzielić. Być może, za krótko o tym myślałem. Być może, dłuższe myślenie też niewiele by pomogło. Najtrudniejsze są pytania, które w pierwszej chwili wydają się zupełnie proste. Kultura europejska? To przecież wiadomo! Jakieś obrazy, jakieś książki, jakieś symfonie, jakieś katedry, jakieś idee, jakieś prawa, jakieś miejsca itd. Dość łatwo to wyliczyć. Jak jednak zebrać wszystko w jednolitej formule?
JERZY SZACKI, ur. 1929, socjolog, historyk idei, profesor UW i PAN, ostatnio wydał Liberalizm po komunizmie (1994).