Kapitan w spódnicy

Danuta Kobylińska-Walas to pierwsza kobieta kapitan żeglugi wielkiej w historii Polski - osoba legendarna, słynąca z poczucia humoru, szacunku do ludzi i uczciwości

Kapitan w spódnicy

Danuta Kobylińska-Walas to pierwsza kobieta kapitan żeglugi wielkiej w historii Polski. — Legendarna osoba, która słynie z ogromnego poczucia humoru, szacunku do ludzi i uczciwości — podkreślają marynarze. Nazywano ją „królową morza”, „kapitanem w spódnicy”, „pierwszą po Bogu” lub po prostu „Żabą” — ze względu na ulubiony styl pływania. Bardzo ceni Jana Pawła II. Jego portret kanonizacyjny, którego autorem jest fotograf współpracujący z „Niedzielą” Grzegorz Gałązka, znajduje się na honorowym miejscu w jej domu. Pani Danuta udzieliła wielu wywiadów dla najbardziej prestiżowych stacji telewizyjnych świata i najsłynniejszych gazet. Dzisiaj zdecydowała się na ekskluzywny wywiad dla tygodnika „Niedziela”. 
Z Danutą Kobylińską-Walas — kapitanem żeglugi wielkiej — rozmawia Krzysztof Tadej, dziennikarz TVP

KRZYSZTOF TADEJ: — Często podkreśla Pani, żeby koncentrować się na tym, co najważniejsze.

DANUTA KOBYLIŃSKA-WALAS: — Trzeba bardziej być niż mieć. Gdy teraz przyglądam się ludziom, to widzę, jak uganiają się za pieniędzmi. To wydaje się im najważniejsze. Nie dostrzegają, że tracą życie. To takie bezsensowne. Nieraz mówię: „Człowieku, opanuj się! Przecież do trumny nie zabierzesz karty do bankomatu! Zacznij się cieszyć życiem”.

— Pani tak właśnie robi od lat.

W czasie 40 lat pływania na morzu trudnych sytuacji było co niemiara. Przez 17 lat byłam kapitanem, co wiązało się z ogromną odpowiedzialnością i ciągłym podejmowaniem decyzji. Ale nigdy nie traciłam pogody ducha. Teraz też, choć z wiekiem przychodzi wiele ograniczeń. Mam 85 lat, jestem po nowotworze. Z dużym trudem udaje mi się zrobić parę kroków i wyjść na balkon w mieszkaniu. Pomimo tego nie poddaję się. Ciągle jest mi jeszcze dobrze na tym świecie i uważam, że każda chwila może być piękna.

— Jan Paweł II napisał kiedyś, że w podeszłym wieku można zachować zdumiewającą młodość i żywotność ducha.

To, jacy jesteśmy, zależy od nas. Można być przecież starym, mając 20 lat! Nieraz widzę młodych pogrążonych w depresji. Ale i ludzie starsi mogą być nie do życia. Gdy dzwonię do znajomych, to opowiadają o wszystkich chorobach świata, które ich dopadły, i lekach, które przyjmują. Stękają, jęczą, są zgorzkniali. Męczą tymi opowieściami mnie i swoich bliskich. A ja opowiadam im dowcipy. Każdego staram się podnieść na duchu. Nieraz kilka życzliwych słów albo proste zdanie: „Uśmiechnij się. Jutro będzie lepiej!” potrafią zmienić człowieka. 
A wracając do Jana Pawła II, to osobiście go poznałam i wyszła z tego niezła draka.

— To znaczy?

Trzy miesiące po wyborze kard. Wojtyły na papieża dopłynęliśmy do włoskiego portu w Civitavecchia z węglem. Znajome zakonnice zawiadomiły sekretarza Papieża, że jest we Włoszech Polka — kapitan statku z załogą. Dostaliśmy oficjalne zaproszenie na spotkanie z Ojcem Świętym. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Z drugiej strony były to czasy PRL-u — pełna komuna — i przewidywałam, że mogą wyniknąć z tego kłopoty, dlatego zadzwoniłam do naszej ambasady w Rzymie z informacją, że wybieramy się do Watykanu. Jak się okazało, ten telefon później nas uratował. 
Cała załoga chciała zobaczyć Papieża. Trzeba było urządzić losowanie, bo ktoś musiał zostać na statku. Pojechaliśmy na galowo, w pięknych mundurach. Posadzono nas w pierwszym rzędzie. Pojawił się Papież. Zaczął witać jakieś włoskie chóry i studentów z Hiszpanii. A potem mówił o nas. Podkreślił, że jest tu jedyna kobieta kapitan z marynarzami, i to z polskiego statku. Pojawiły nam się łzy w oczach. Jego spojrzenie i słowa to był miód na nasze serca! 
Zobaczyliśmy Papieża — cudownego, ciepłego, ale też z jakąś ogromną wewnętrzną siłą. Po spotkaniu podszedł do nas, porozmawiał z każdym, pogłaskał mnie po głowie. Czuliśmy się, jakby skrzydła wyrosły nam u ramion. Miałam wrażenie, że staliśmy się jacyś inni — lżejsi, wewnętrznie czyści, bardziej radośni. Gdy wróciliśmy na statek, pierwszy oficer spytał, czy nie boję się kłopotów po powrocie do Polski. Odpowiedziałam: „Teraz niczego się nie boję prócz Boga. Mogą mnie nawet zwolnić. Oni nawet nie są w stanie zrozumieć tego, co przeżyłam, i tego mi nikt już nie odbierze!”. O naszym spotkaniu z Ojcem Świętym wieczorem poinformowało Radio Wolna Europa. I się zaczęło. „Co ta Kobylińska sobie wyobraża?! Co ona zrobiła? To skandal!” — krzyczano w Komitecie Wojewódzkim PZPR w Szczecinie. Chciano mnie zniszczyć i czyniono to na różne sposoby. Tym bardziej że nigdy nie byłam dla partii osobą godną zaufania. Mój ojciec walczył w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 r., a wujkowie zginęli w Katyniu. Rodzice w czasie wojny pomagali Armii Krajowej i Szarym Szeregom, a do tego byliśmy ziemianami, których po wojnie wyrzucono z majątku. 
Ale w tych kłopotach pomogła mi nasza ambasada w Rzymie. Powiedzieli, że zostali oficjalnie poinformowani o spotkaniu z Papieżem i że była to świetna reklama Polski. Szczęśliwie jakoś cała ta sprawa rozeszła się po kościach. To jeden z przykładów, jak musiałam lawirować. Z jednej strony być sobą, a z drugiej — omijać rafy, które pojawiały się w związku z systemem panującym w Polsce.

— Inne Pani kłopoty wynikały z tego, że jest Pani kobietą...

Było wiele przykrych sytuacji. Gdy zostałam kapitanem, dostawałam telefony z inwektywami. Przed pierwszym rejsem kilka osób z załogi zgłosiło się do kadr. Powiedzieli, że ze mną nie popłyną.

— Dlaczego?

Uważali, że to uwłaczające, by „baba wydawała im rozkazy”. W kadrach trafili jednak na bardzo przyzwoitą panią Zosię Wierzchowską. Powiedziała, że nie ma nikogo na podmianę i muszą w ten jeden rejs popłynąć. Obiecała, że potem dostaną kogoś innego. Ale jak to w życiu — po rejsie wszystko się zmieniło. Osoby, które mnie najbardziej atakowały, znowu pobiegły do kadr, ale tym razem po to, by zawiadomić panią Zosię, że chcą ze mną pływać dalej.

— Ten pierwszy rejs nie był łatwy. Statkiem „Kopalnia Wujek” płynęła Pani na Kubę.

Przewoziliśmy dary PCK dla zrujnowanej przez cyklon i powodzie wyspy. Na pokładzie były też 24 autobusy dla mieszkańców Hawany. Na Atlantyku dopadł nas huragan. Statek niebezpiecznie przechylał się raz na prawą, raz na lewą stronę. Wszystko trzeszczało. Zaczął się sztorm, który był tak silny, że na przyrządach zabrakło skali. Wartość 12 stopni w skali Beauforta była znacznie przekroczona. Załoga była przerażona. Ja zresztą też. Naturalnie nie mogłam tego pokazać, żeby potem nie powiedzieli: „Baba zawaliła”. Kazałam ustawiać statek pod wiatr, wielokrotnie zmieniałam kurs, żeby przetrwać nawałnice. I modliłam się do Boga.

— W którymś momencie ktoś z załogi przybiegł do Pani.

Bolek, mój steward, błagał: „Niech pani coś robi! Toniemy! A ja mam maleńką córeczkę...”. Zobaczyłam, że nie ma ludzi ze stali i żelaza. Najbardziej twardzi marynarze wymiękli. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Krzyknęłam: „A co z pana za chłop! Trochę buja, a pan panikuje! Niech pan zjeżdża z mostku do swojej roboty i nie zawracaj pan głowy!”. Był zdumiony. Wrócił do załogi. Powiedział: „Chyba nie jest tak źle, bo stara jest dziwnie spokojna”. Napięcie opadło i jakoś przetrwaliśmy sztorm.

— W nawiązaniu do tej sytuacji marynarze napisali kiedyś o Pani wiersz.

Jeden z wersów brzmiał: „Niestraszne nam sztormy, niestraszne kiwanie, póki Żaba z nami, nic się nam nie stanie!”.

— Niemal w każdym porcie czekał na Panią tłum dziennikarzy. Każdy chciał porozmawiać z kobietą kapitanem.

Traktowałam to jako ważny obowiązek, bo reprezentowałam przecież Polskę. Czyniłam to najlepiej i najwspanialej, jak mogłam. Byłam najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, gdy pisano w artykułach z szacunkiem o Polsce. Do dzisiaj jestem bardzo czuła na tym punkcie. Jak czytam, że ktoś za granicą źle mówi o naszym kraju, to serce mi pęka.

— Ale raz dziennikarze Pani podpadli. W Japonii.

Dopływaliśmy do portu i na nabrzeżu zobaczyłam tłum dziennikarzy. Po zacumowaniu jedni wchodzili, drudzy wychodzili. Każdy pytał o to, jak trafiłam do marynarki, co ja tu robię, jak sobie radzę z załogą itd. Cierpliwie odpowiadałam. Trwało to bardzo długo, a mieliśmy tylko kilka godzin postoju. W którymś momencie zaczęłam się już nieco denerwować. Bardzo chciałam zejść na ląd i kupić buty — szpileczki, których, oczywiście, w Polsce nigdzie nie można było dostać. Zaoszczędziłam trochę pieniędzy na ten zakup, a tu ciągle odpowiadałam na pytania. Ale wreszcie ostatni dziennikarz opuścił pokład i z naszym przedstawicielem handlowym w Japonii ruszyliśmy szybko do sklepu. Wybrałam piękne czarne czółenka. Przymierzyłam, pasowały doskonale. Były śliczne. W największym pośpiechu wróciliśmy do portu i wypłynęłam na pełne morze. Wtedy postanowiłam jeszcze raz założyć buty. Ale okazało się, że jeden był dobry, a drugi o dwa numery za duży, bo ekspedientka, pakując w pośpiechu buty, pomyliła się! No, wtedy nerwy mi puściły. Lepiej, żebym nie cytowała tego, co wówczas inni usłyszeli!

— W marynarce rozmawia się nieraz dosyć brutalnie. Jak Pani sobie z tym radziła?

Zawsze chciałam zostać damą, ale też musiałam być skuteczna. Dlatego wymyślałam różne powiedzenia, żeby ominąć przekleństwa. Niektóre z nich stały się kultowe. Jak ktoś mnie zdenerwował, to mówiłam np.: „Idź już, bo zaraz cię kopnę w to, czego ja nie mam!”.

— Inna przygoda przydarzyła się Pani, gdy na statku urządzono wystawny obiad dla ważnych gości.

Staliśmy w porcie w Genui. Dostałam wiadomość, że należy przygotować uroczysty obiad na statku, bo przyjedzie bardzo ważna delegacja. Mieli być dyrektor z mojego przedsiębiorstwa, czyli Polskiej Żeglugi Morskiej, ktoś z ministerstwa i przedstawiciele odbiorców węgla z Włoch. Kilka minut przed przyjazdem tych osób zbiegłam do kuchni i jeszcze nie dowierzając swoim kucharzom, poprawiałam po swojemu udekorowanie potraw. W którymś momencie zadzwoniono z mostku, że na końcu nabrzeża widać nadjeżdżające samochody. Szybko pobiegłam do kabiny, żeby jeszcze poprawić włosy i umyć ręce. Niestety, steward, który sprzątał kabinę, źle odwrócił rączkę od prysznica i coś poprzestawiał. Jak odkręciłam wodę, prysznic zalał mi cały nowiutki biały mundur i fryzurę też!

— O rety!

Sytuacja jak z koszmarnego snu. Zastanawiałam się, co zrobić. Za kilka sekund delegacja miała podjechać pod statek. Nie było czasu na przebranie się. Wyglądałam, jakby ktoś mi wylał na głowę wiadro wody. Tak wyszłam przywitać gości. I muszę przyznać, że nigdy nie widziałam bardziej zaskoczonych ludzi. Bardzo ich przeprosiłam, powiedziałam, co się stało i od razu zaprosiłam na drinka. Dopiero potem pobiegłam się przebrać. Goście byli zadowoleni. Mówili: „Co za oszałamiający początek spotkania!”.

— Nigdy nie przejmowała się Pani trudnościami?

Nieraz pojawiają się, gdy osiąga się znaczący sukces. Plotki, pomówienia, obmowy... To mnie spotykało. Kiedy dostawałam premie za bezawaryjną pracę statku przez cały rok, to koledzy mówili o mnie złe słowa, np. że wystarczy być babą, by dostać premię. Bardzo to było krzywdzące, bo ciężko pracowałam na sukcesy. Takimi złośliwościami nigdy nie należy się przejmować, ale robić swoje.

— Pani mottem życiowym są słowa: „Kocham życie”?

Można tak powiedzieć. Choć mam też inne ważne motto: „Być zawsze człowiekiem”. Gdy ktoś ma władzę, gdy jest przełożonym, to łatwo może się odczłowieczyć. Sztuką jest nie zgnoić podwładnego, ale mu pomóc. Nieraz myślałam, gdy ktoś coś zawalił: „A co ja bym zrobiła w jego sytuacji?”. Z jednej strony byłam wymagająca, ale z drugiej — chwytałam za serce. Ważne jest, żeby rozmawiać i poznać problemy ludzi. Jak żona marynarza rodziła, to wcześniej dzwoniłam do niej i dodawałam otuchy. Jak na statku pojawiały się trudne sytuacje, to starałam się je załagodzić jakimś żartem. 
Teraz mam poczucie spełnienia i spokoju. W swoim życiu chyba nic bym nie zmieniła. Oprócz Konrada — mojego syna, który jest marynarzem, wnuczki Magdy i całej mojej wspaniałej rodziny, mam też dwie inne miłości — miłość do zawodu i miłość do ludzi. Jeśli się nie lubi tego, co się robi, to niewiele się osiągnie. Ja z natury kocham ludzi. Jest mi z tym dobrze i za to dziękuję Bogu.

 

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama