Co zrobić, kiedy nasz kolega, przyjaciel, członek rodziny znalazł się w alkoholowych tarapatach?
"Tryby" nr 8/2012
Byłem wyautowanym społecznie menelem. Chodziłem po melinach, piłem jakieś czary. Nawet wtedy, gdy po 16 latach małżeństwa urodził mi się wyczekiwany syn. Dziś spłacam dług.
źródło: TRYBY
Piotr ma 63 lata. Przez 30 lat puszka piwa i kieliszek wódki były dla niego ważniejsze od rodziny, przyjaciół, prestiżowej pracy i wyznawanych wartości. Decyzję o leczeniu podjął 24 października 1996 r. Pięcioletni syn powiedział mu, że chce mieć normalną rodzinę. Szok. Odwyk. Terapia. Trzeźwienie. I świadomość, że rak picia pozostanie w nim do końca życia.
— Mój ojciec też był alkoholikiem. Jako dziecko widziałem pijany dom i przemoc, bo tata często bił moją mamę. Przyrzekałem sobie, jak wiele osób w podobnej sytuacji, że w moim życiu taka sytuacja nigdy się nie powtórzy, zresztą działałem w harcerstwie. Pilnowałem mamy, żeby nic jej się nie stało. Mimo to zacząłem pić. Pierwszy raz, gdy miałem 16 lat — opowiada Piotr, trzeźwiejący alkoholik, od (ilu?) terapeuta uzależnień i współwłaściciel ośrodka leczenia alkoholików TERRA w Grzebielinie koło Wrocławia.
Zaczęło się, oczywiście, niewinnie — od piwa, o którym niektórzy mówią z uśmieszkiem, że to nie alkohol. Niedługo potem Piotr pił już na harcerskich obozach i pozwolił sobie na „pierwsze duże, oficjalne picie” po balu maturalnym. — Wtedy pierwszy raz przyszedłem do domu bardzo pijany — wspomina. — A moi rodzice nie wyciągnęli z tego żadnych konsekwencji. Nawet mama nic nie powiedziała, choć wiem, że na pewno bardzo z tego powodu cierpiała.
Po skończeniu studiów Piotr pracował jako wychowawca i nauczyciel wf-u w szkole. Był szanowany i lubiany w lokalnym środowisku, udzielał się jako społecznik. Ożenił się w wieku 25 lat. Już wtedy alkohol był (nieuświadomionym) problemem. — Piłem ciągami i klinowałem, czyli kiedy byłem na tęgim kacu i miałem wyrzuty sumienia, piłem dalej, bo to przynosiło mi ulgę. Chodziłem taki skacowany i nieświeży do pracy. Dostawałem sygnały, że coś jest ze mną nie tak, ale to lekceważyłem. Zresztą, były lata 70. i przecież wtedy pili prawie wszyscy, takie było towarzystwo. Nie byłem typem awanturnika, wręcz przeciwnie, po procentach stawałem się duszą towarzystwa, opowiadałem świetne kawały, super tańczyłem. Ale klinowałem już na okrągło, miałem dwutygodniowe ciągi, a potem z trudem dochodziłem do siebie. Było poczucie winy, wyczerpanie fizyczne, składanie obietnic, a gdy wróciłem do jako takiej równowagi przychodziła myśl, że przecież nie jest ze mną aż tak źle...
źródło: fot. www.sxc.hu
Zaczęły się małżeńskie problemy. Piotr zostawił szkołę i otworzył sklep. Wytrzymał osiem miesięcy. A potem równia pochyła. — Spałem po melinach, piłem jakieś czary i na kredyt, robiłem długi. Gdy ktoś mi mówił: „Spójrz na siebie, co ty ze sobą robisz?”, obrażałem się i z dumą alkoholika odpowiadałem, że sam sobie poradzę. Byłem wyautowany społecznie. Nie stanąłem na wysokości zadania nawet wtedy, gdy po 16 latach małżeństwa moja żona zaszła w ciążę. Osiem miesięcy leżała na podtrzymaniu, bo dziecko było zagrożone, a ja włóczyłem się jak menel. Kiedy urodził się Jaś, nawet nie pojechałem po nich do szpitala, tylko wysłałem szwagra. Po wielu latach od tego wydarzenia żona wyznała mi, że miała nadzieję, że będzie wtedy zasłana różami, a była zalana łzami.
Wszystko zmieniło się, kiedy mały Jaś miał pięć lat. W domu wywiązała się karczemna awantura. Piotr postanowił zerwać z nałogiem pod wpływem swojego jedynego syna, który przedwcześnie dorosłym tonem powiedział mu, że marzy o trzeźwym, normalnym tacie.
Leczenie z choroby alkoholowej zbiegło się w czasie z informacją o nowotworze. Raka jelita udało się pokonać. Z rakiem picia walczy do dziś, bo alkoholikiem zostaje się na całe życie.
Po pięciu latach trzeźwego życia osoba uzależniona sama może zostać terapeutą. Taka była droga Piotra. Ukończył studium terapii uzależnień i socjoterapię. Założył pierwszy klub AA w powiecie. — Moja praca jest misją. Każdy uzależniony jest dla mnie wyzwaniem. Spłacam w ten sposób dług wobec ludzi, którzy mi kiedyśmy pomogli. Marzyłem, że jak wygram w totka, to otworzę ośrodek terapeutyczny. W totka nie wygrałem, ale trzy lata temu do mnie i mojej żony, która także zajmuje się pracą z osobami uzależnionymi, przyszli ludzie szukający wspólników. Wspólnie udało nam się stworzyć ośrodek, w którym inni wracają na właściwą drogę. Mamy dobre statystyki, bo połowa leczących się u nas pacjentów nie wraca do picia. Jestem teraz najszczęśliwszym facetem na świecie. Pan Bóg czuwał nade mną i Jemu to zawdzięczam. W odpowiednim momencie klepnął mnie w ramię i powiedział: „Facet, otrząśnij się”.
Opowiadanie Piotra to takie human story, jakie lubią dziennikarze, bo można je fajnie opisać. Ze łzami i nieoczekiwanym zwrotem akcji. Mimo to jego historia nie jest nadzwyczajna. Nie jest nawet trochę niezwykła, niestety. Bo swoje „piciorysy” ma w Polsce ponad milion obywateli — szacuje się, że aż tylu jest uzależnionych od alkoholu. Półtora miliona pije ryzykownie. Dodajmy do tego cierpienie osób współuzależnionych — małżonków, dzieci, rodziców, braci, przyjaciół. Prosty rachunek i widać jak na dłoni, że nie jest przesadnym stwierdzenie, że kilka milionów Polaków cierpi z powodu choroby alkoholowej. Z problemem tym zmaga się w swoich czterech ścianach co trzecia polska rodzina.
Na przykładzie historii Piotra widać jak na dłoni wszystkie fazy rozwoju uzależnienia od alkoholu i etapy zdrowienia z programem terapii (jeśli alkoholik zrozumie, że ma kłopot i zdecyduje się na leczenie).
Zaczyna się niewinnie. Picie sprawia przyjemność, wino jest czymś więcej niż po prostu napitkiem do obiadu. Procenty relaksują i odprężają jak nic innego, stają się lekarstwem na zmęczenie, stres, zmartwienia. Częste picie powoduje wzrost ochoty i tolerancji na alkohol. „Mocna głowa” to ważny sygnał ostrzegawczy, a nie powód do szpanu przed znajomymi.
Pierwszą fazą rozwoju uzależnienia, opisaną przez Pawła Kołakowskiego i Jerzego Drabika, jest tzw. „przerwa w życiorysie”. Już nie okazje znajdują nas, ale to my ich szukamy. Inicjujemy kolejki, spotykamy się z tymi, którym można coś postawić, unikamy towarzystwa niepijącego. Po wypiciu mamy dobry humor, czujemy ulgę, spada napięcie, ale zdarza się, że na imprezie urywa się film. Zaczynamy pić do lusterka, w ukryciu oraz na kaca.
Kolejną fazą jest klinowanie. Klin, czyli przyjęcie — najczęściej na kacu — kolejnej dawki alkoholu, przynosi ulgę. Nie trzeźwiejemy, ale dbamy o stały poziom alkoholu we krwi. Zaczynają się wyrzuty sumienia i „kac moralny”. Już teraz zaniedbujemy rodzinę i przyjaciół. Pojawiają się problemy w małżeństwie, nie przychodzimy do pracy. Odżywiamy się nieregularnie, zaniedbujemy wygląd zewnętrzny. My jednak nie widzimy problemu — napiliśmy się, bo przecież była okazja i nie można było odmówić. Nie reagujemy, kiedy otoczenie zwraca nam uwagę na nasze picie. Nie kojarzymy faktów, że zaburzenia popędu seksualnego oraz poczucie pustki i bezradności są efektem picia. By udowodnić całemu światu, że „przecież nie jestem pijakiem”, składamy deklaracje abstynencji. Nie pijemy, nawet przez dłuższy okres, by zamanifestować swoją „silną” wolę. Do czasu, kiedy wpadniemy w kolejny ciąg.
Stąd już tylko krok do utraty kontroli nad własnym życiem. Upijamy się w samotności, od rana, by zaleczyć „kaca giganta”. Spada tolerancja na alkohol — wcześniej butelka wódki nie robiła na nas wrażenia, teraz po dwóch piwach jesteśmy kompletnie pijani. Eksperymentujemy z „wynalazkami”, alkoholami niekonsumpcyjnymi. Całe życie podporządkowujemy piciu i by zdobyć pieniądze na alkohol zrobimy wszystko, włącznie z wyciągnięciem pieniędzy ze skarbonki swojego małego dziecka. Alkohol jest jedynym celem. Następuje całkowity rozpad więzi rodzinnej, degradacja zawodowa i społeczna. Pojawiają się psychozy alkoholowe, otępienie (wtórny analfabetyzm), padaczka. Alkohol zniszczył już mechanizmy kontrolne. Jesteśmy na dnie. Jeśli teraz nie zdecydujemy się na leczenie, picie doprowadzi nas do śmierci.
Rozpoznanie uzależnienia zaczyna się od detoksykacji organizmu i leczenia farmakologicznego. Podstawą jest uświadomienie alkoholikowi, że jest... alkoholikiem, bo to nie jest dla niego oczywiste. Ważne jest jego otwarcie się na informacje o chorobie i sposoby wychodzenia z nałogu, wypracowanie motywacji do zachowania abstynencji, a dalej uznanie swojej bezsilności wobec alkoholu i tworzenie planu zmiany swoich zachowań.
W trakcie terapii trzeźwiejący alkoholik zmienia koncepcję swojego życia i dba o rozwój osobisty, aż do pełnej akceptacji trzeźwości jako stanu ciała, umysłu i ducha.
Co zrobić, kiedy nasz kolega, przyjaciel, członek rodziny znalazł się w alkoholowych tarapatach? — Generalna zasada jest taka, że to osoba uzależniona sama musi podjąć decyzję o leczeniu — tłumaczy Piotr. — Oczywiście, będzie się wypierać, bagatelizować problem. pokazywać na innych, którzy piją więcej, gorzej, tłumaczyć, że była okazja itd... To tzw. mechanizm iluzji i zaprzeczeń. Warto wtedy powiedzieć: „Słuchaj, widzę, że masz problem, bo dużo pijesz. Masz tutaj adres i telefon do poradni, spotkaj się ze specjalistą. Wejdź w Internet, poczytaj o tym.” Jeśli dana osoba zdecyduje się np. na wizytę w poradni, to jest to dobry znak. Alkoholizm jest chorobą nieuleczalną, ale można z nią żyć i ją powstrzymać.
Czy trzy piwa dwa razy w tygodniu na imprezie studenckiej to już powód do niepokoju? — Są alkoholicy, którzy piją na wypłatę, inni weekendowo, ale można też być uzależnionym, a upijać się „tylko” raz na trzy miesiące. Z alkoholem jest jak z ogniem, nie można z nim igrać - przestrzega terapeuta.
Nikt nie jest zbyt mądry, zbyt piękny, zbyt bogaty, żeby nie wpaść w szklaną pułapkę. Na AA nigdy nie jest za wcześnie i nigdy nie jest za późno.
opr. ab/ab