Teksty modlitw w różnych trudnych sytuacjach życiowych
O Boże, jak ciężko jest nie mieć racji...
I zgodzić się na to po prostu, nie szukając dla siebie usprawiedliwienia. Nie próbując uciec przed ciężarem czegoś, co się stało. Nie próbując obciążyć nim dwóch lub trzech innych osób.
Czy też Społeczeństwa, Przypadku albo pecha.
Nie szukać stu ważnych powodów, stu tłumaczeń..., aby dowieść innym — a przede wszystkim sobie — że to rzeczy nie mają racji, że świat jest źle urządzony.
Jak trudno zgodzić się, że nie ma się racji...
Nie wpadać we wściekłość, że się pogrążamy, używając absurdalnych argumentów. Nie chcieć za wszelką cenę być nieomylnym, nieskazitelnym, jakim jeszcze?
Panie, uwolnij mnie od strachu przed błędem, jaki popełniłem. Czy będzie to pomyłka w pracy, błąd w obliczeniach, ciężki upadek moralny czy też rozbita u sąsiada fliza.
Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie (Mt 5, 37).
Aby tak żyć, Panie, trzeba być mężczyzną. Mężczyzną, a nie smarkaczem o stężałej twarzy, którego trzyma w kleszczach zły strach.
Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce (1 Kor 13, 11).
Panie, abym umiał zgodzić się na dobroczynną ranę zadaną mi przez to, co Prawdziwe, wybaw mnie ode mnie samego.
Panie, jak oni mnie wszyscy męczą. Jak męczą mnie ci, których mi dałeś za braci.
Moi bracia... Czasem wcale nie są zabawni. A w dodatku, przede wszystkim, są inni. I to jest najgorsze.
Inni, wszyscy są inni, każdy z nich narzuca mi coś szczególnego, co mnie krępuje, deprymuje lub rani.
Każdy z nich zmusza mnie, żebym coś uznał.
A wcale niełatwo jest uznać, że inni istnieją inaczej.
Każdy z nich zmusza mnie, żebym coś zrozumiał. Nie zawsze mam na to ochotę, Panie. To męczące.
Każdy z nich mnie zmusza, żebym coś polubił. Żebym to przyjął takie, jakie jest. Nawet jeśli ja uważam, że to trudne, denerwujące, dziwaczne.
Jakie to męczące, Panie, kochać swoich braci.
Tak bardzo mam czasem ochotę zamknąć się w wąskim kręgu małej grupy przyjaciół, których świetnie rozumiem, tak dobrze znam, których obecność rodzi zawsze takie samo miłe ciepło, taki sam bezpieczny — miałem powiedzieć: komfortowy — spokój.
Ale wszyscy inni, Panie! Ileż mnie kosztuje, żeby z nimi przestawać.
Panie, obym się nigdy nie zamykał na innych. Obym nigdy nie mówił: „Nie rozumiem was”, nie odwracał się na pięcie i odchodził do mojego uporządkowanego świata, w którym nie ma dla nich miejsca.
Żebym nigdy nie przypinał im etykietek jak karteczek z objaśnieniami w muzeum: „Ten to jest taki”. Żebym ich nie klasyfikował.
Pomóż mi raczej odnaleźć w twarzy każdego z nich zatarte rysy dziecka, którym był.
Dopiero wtedy, Panie, „zrozumiem”.
Dzisiaj, Panie, nic mi się nie układa. Złożyło się wszystko naraz: tę pracę, która tak mi odpowiadała, dostał ktoś inny. Liczyłem w związku z nią na poparcie X..., a on zachorował. Musiał zachorować akurat dzisiaj. W dodatku ta migrena. Tylko tego mi brakowało. No i jeszcze przemokłem: do autobusu oczywiście nie dało się wsiąść.
A więc jestem niesamowicie zły. Modlić się do Ciebie... Boję się, że nagadam głupstw, jak kiedy byłem dzieckiem i padało w wolny od lekcji dzień. Akurat w wolny dzień. Jedyny dzień, kiedy nie chciałem deszczu.
Co za absurd: parę godzin temu, gdy dowiedziałem się, że X... jest chory — akurat dzisiaj — opanowała mnie ta sama bezsilna wściekłość zawiedzionego dziecka. Muszę Cię prosić o przebaczenie.
W gruncie rzeczy rozumuję jak smarkacz. W moim wieku!... Ale to prawda: przypisuję Ci złe intencje... Nieprzychylne zamiary. Tobie, mój Boże.
Wyobrażam sobie, że znam Twoje myśli tak jak myśli moich przełożonych — jeśli rzeczywiście je znam, prawdę mówiąc. Wystarczająco trudno jest przeniknąć myśli tych, z którymi żyje się od dziesięciu lat!
W takie pechowe dni bardzo łatwo staję się niesprawiedliwy, Panie.
Muszę znaleźć jakąś ofiarę, kogoś, komu mógłbym mieć za złe. Dojdzie do tego, że będę zastanawiał się, co takiego mogłem Ci zrobić, że wszystko tak się nie układa.
Jakbyś Ty miewał zachcianki czy kaprysy tak jak ja!
Tak, Panie, nic mi się dzisiaj nie udało. To nie była moja wina, o, na pewno nie! A więc... już byłem gotów pomyśleć, że Twoja i że świat jest źle urządzony.
Ciągle ten nieuleczalny nawyk przerabiania wszechświata na swoją modłę...
Światłem ciała jest oko. Jeśli więc twoje oko jest zdrowe... (Mt 6, 22).
Panie, chciałbym zasłużyć na łaskę widzenia świata takim, jaki jest. Nawet jeśli straciłem jakąś wspaniałą okazję, która się prędko nie powtórzy. Nawet jeśli głowa boli mnie akurat wtedy, kiedy miałem załatwiać ważną sprawę. Nawet jeśli przemokłem, bo autobusy były przepełnione. Panie, chciałbym zasłużyć na łaskę prawdy.
I poczucia humoru...
Teraz wiem, Panie, że przyszłość mam już za sobą. Moja sytuacja nigdy nie będzie lepsza, wiem to od wczoraj. Zbyt wielu rzeczy trzeba mi było, żeby odnieść sukces: być znanym, mieć rekomendacje... Zadowoliłem się tym, żeby być uczciwym.
No więc, oczywiście...
Wyznaję, Panie, że czuję trochę wstręt, kiedy widzę tych wszystkich młodych, którzy przepychają się przede mną. Tych młodych i tę ich łapczywość. Im się uda. Jeśli chodzi o mnie, teraz, to sprawa załatwiona. Wyżej już się nie zdołam wspiąć.
Zacząłem ich nienawidzić, tych młodych, którzy przemykają mi przed nosem. Och! Oczywiście, że nic mi nie zrobili. Ale cóż, mają szczęście... A to wystarczy, żebym miał im za złe. Gdzie byli w czasie tych trudnych lat? Spokojnie kończyli studia, zdawali egzaminy konkursowe... A ja w tym czasie...
To od początku było oszustwo. A w każdym razie kusi mnie, żeby tak myśleć.
Dlaczego więc mierzyłem tak wysoko? To jeszcze jeden skutek mojej wyobraźni. Kiedy jest się młodym, tak bardzo wierzy się w przyszłość... Dozwolona jest każda nadzieja. Wszystko ma się potoczyć jak najlepiej. „Dlatego, że to ja...”
Później dostrzegamy, że inni też są tutaj. O, na przykład ten... Ależ on sobie radzi: od razu, już w punkcie wyjścia osiągnął stanowisko, do którego ja doszedłem na samym końcu.
On od niego zaczyna. Ma szczęście.
Więc, Panie, chciałem prosić, żebyś mi pomógł. Pomógł starzeć się z większym spokojem. Z większą godnością. Starzeć się bez goryczy. To takie smutne — zgorzkniały „stary”...
Niczego mi nie obiecywano. Nic mi się nie należało. Właśnie to muszę sobie powtarzać. Kiedy wchodzi się w życie, tak łatwo jest wierzyć, że wszystko nam się należy: teraźniejszość, przyszłość, awanse... Potem, w miarę upływu lat, widać, że to były tylko marzenia. Jak w powieści.
To łaska móc to dostrzec. Łaska, za którą muszę Ci podziękować. Tylu ludzi obciąża Cię odpowiedzialnością za to, że nie zrealizowali swoich marzeń...
Panie, obym nigdy nie uważał, że to Ty odpowiadasz za moje marzenia. Tak naprawdę, czy Ty zrobiłeś tak zwaną „świetną karierę”?
Jeszcze wczoraj o tej porze byliśmy razem. Teraz jest trudniej. Trudniej niż w momencie rozstania.
Dziś wieczór jest mi bardzo źle, Panie, i jestem bardzo samotny. Ból budzi się powoli, jakby przestawała działać narkoza. Wiedziałem, że tak będzie.
W pierwszej chwili trudno zdać sobie z tego sprawę. Dopiero potem, jak miną dwadzieścia cztery godziny.
Nie wiem, co innego będę mógł powiedzieć Ci, Panie, oprócz tego, że czuję ból.
Wczoraj o tej porze...
W miarę jak zbliżał się moment rozstania, czułem, że najtrudniejsze będzie żyć dalej nazajutrz, po upływie doby.
Żyć dalej, Panie, kiedy już zupełnie nie mam na to ochoty ani nie odczuwam radości. Teraz wszystko mi jedno. Na korytarzu w pociągu mówiłem sobie, że odtąd nic już nie będzie w stanie mnie zranić ani sprawić, żebym cierpiał.
Pragnąłem gorąco nigdy już z nikim się nie wiązać, żeby się nie męczyć. Powiedziałem sobie: „Gdyby to mogło być już ostatni raz...”
O Panie, gdyby rzeczy i ludzie mogli utracić zdolność przywiązywania mnie do siebie!
Skoro w końcu zawsze muszę je porzucić... Skoro nic nie może trwać. Skoro naprawdę nic nie jest wieczne.
Ponieważ ta ostatnia obecność została mi odebrana, mówiłem sobie, że w gruncie rzeczy nadeszła pora, bym uwolnił się od możliwości kochania.
A teraz zastanawiam się, Panie, czy miałem rację, rozumując w ten sposób.
Zamknąć się na innych, żeby nie narazić się któregoś dnia na cierpienie... To byłoby oczywiście jakieś „wyjście”. Niezbyt zresztą oryginalne, stare jak pogańska Mądrość, jak bunt serca wobec zamętu wywołanego czyjąś nieobecnością.
Ale jest w tym zbyt dużo urazy, zbyt dużo bólu, żeby miało ono być prawdziwe i czyste, i proste jak Twoja Ewangelia.
Zresztą lepiej, żebym dziś wieczór popracował, jakoś się rozerwał. I spróbował spać. Jutro zobaczymy.
Reeser-Lager, Steyerberg 1943
Minęły trzy dni, od kiedy tu jesteśmy. Myślę, że długo będę musiał przyzwyczajać się do tego wszystkiego. Do tych drutów, posterunków strażniczych, głów w hełmach, absurdalnej pracy, a przede wszystkim do tej zbieraniny ludzi.
Mój Boże, dopiero trzy dni. A gdyby to miało trwać miesiące, może lata...
Straciłem wszystko, nawet nazwisko. Wczoraj wieczorem w magazynie „oni” nazwali mnie numerem. Jestem 5432.
Nigdy tak naprawdę nie wiedziałem, co to znaczy być jeńcem. Wolność wydawała mi się czymś tak naturalnym... Nagle poczułem się bliski tym z Twojego Kościoła, których ludzie z Kartaginy czy Rzymu wysyłali do kopalń albo na galery. Panie, jestem trochę jednym z nich.
Bez tej chwały, bo oni, jeśli cierpieli, to dla Ciebie.
Ze mną jest inaczej. Jestem tutaj „z powodu okoliczności”. Bo potrzeba było ludzi, bo moje nazwisko figurowało na jakiejś liście.
Wszystko jest anonimowe w całej tej sprawie. Wszystko. Nie znam twarzy niemieckiego biurokraty, który podpisał nakaz zatrzymania mnie; nie znam powodów, dla których „oni” umieścili mnie tutaj, a nie gdzie indziej. Nie wiem też, jak się to wszystko skończy.
Panie, najbardziej obrzydliwa jest ta anonimowość. Z dnia na dzień stałem się przedmiotem. Przedmiotem zaledwie trochę bardziej doskonałym od miotły. Narzędziem, którego „oni” potrzebują do obsługi jakiejś maszyny. Bo tak się składa, że „oni” jeszcze nie mogą obejść się bez ludzi, żeby działały te ich maszyny. Numer 5432 przydzielony jest do 28.
Wiesz, Panie, że boję się wielu rzeczy. Ale najbardziej obawiam się, żebym nie przyzwyczaił się do tego, żebym nie stracił tu mojego nazwiska, mojej duszy.
Boję się, żebym nie przeklął mojego pokonanego kraju i „ich” kraju zwycięskiego. Żebym się nie mścił, później, kiedy „oni” przegrają.
Panie, przebacz mi. Dziś wieczór nie potrafię szczerze powiedzieć Ojcze nasz.
Pamięci Paulette
Wracam ze szpitala. Pielęgniarka nie dała mi żadnej nadziei. Teraz to może się już stać w każdej chwili.
Panie, nie rozumiem. I wiem, że nie można nic zrozumieć, tak zresztą jak nic zrobić.
Można już tylko tam być i modlić się, jak tylko potrafię. Wszedłem do jej pokoju, tak jak co wieczór od ośmiu dni. Dzisiaj mnie nie poznała. Po raz pierwszy.
Wydawało się, że jest bardzo daleko. Daleko ode mnie, od szpitala, od wszystkiego.
Szesnaście lat...
Patrzyłem na jej rzeczy leżące na krześle, buty ustawione obok łóżka, jakby... Patrzyłem na wszystkie te rzeczy, których już nie włoży.
Panie, odpowiedz mi, co takiego zrobiła, żeby tak cierpieć i umrzeć w szesnastym roku życia?
To straszne pytanie dopadło mnie nagle, nieubłaganie, i zwróciłem się do Ciebie prawie z wyrzutem.
A potem zdałem sobie sprawę, jaka by to była bzdura. Jakby takie rzeczy — śmierć szesnastoletniej dziewczyny — dało się rozważać w ścisłym języku matematyki...
Jakbym miał nadzieję, że da się tu rozumować jak kiedyś w liceum, kiedy szukałem rozwiązania zadań z pociągami czy kranami...
Cóż więc wiem, mój Boże, o ludzkiej tragedii, o życiu, o śmierci, ja, który nie mam jeszcze czterdziestu lat?
Cóż wiem o tajemnicy tej dziewczyny, Twojej dla niej miłości?
Cóż więc wiem oprócz tego, że tu jesteś?
Panie, wstając dziś rano, powiedziałem sobie, że będzie tak samo jak w inne dni.
I rzeczywiście, było tak samo.
Pojechałem tym samym metrem jak co dzień, przeczytałem takie same obłudne rozważania w prasie na temat nie zmieniającej się sytuacji międzynarodowej.
Wszedłem po tych samych nijakich schodach i na biurku zastałem takie same dokumenty do przejrzenia — dokumenty, które nie zmieniają się od teraz już blisko dziesięciu lat.
Dziewczyna w centrali była ta sama, tak jak kierownik działu personalnego. Miny mieli takie jak co dzień, jak każdego dnia, kiedy nie oczekuje się niczego specjalnie nowego.
W południe zjadłem to samo co zwykle w poniedziałek.
Potem wróciłem do biura i pracowałem do szóstej.
Przed chwilą przyszedłem do domu i powiedziałem sobie, że jutro będę musiał znowu robić to samo.
Panie, jestem tym wszystkim zmęczony.
Marzyłem o czymś innym. Marzyłem, że kiedyś będę prowadził życie aktywne, ruchliwe, pełne wrażeń i niespodzianek.
To były marzenia. Ale jednak ciężko jest otrząsnąć się z marzeń.
Nigdy nie będę niczym innym, niż jestem.
O, wiem dobrze, że inni byliby zupełnie zadowoleni w mojej sytaucji.
Na pewno. Ale to w niczym mi nie pomaga.
Panie, pozwól mi w ten wieczór wyrazić to moje znużenie, to pragnienie ucieczki. Komu to powiem, jeśli nie Tobie?
Nikt by nie zrozumiał. Powiedzieliby: „Na cóż on się skarży?” I mieliby w pewnym sensie rację. To przecież całkiem normalne: mężczyzna, który wykonuje swoją pracę.
No wiec powiem o tym tylko Tobie.
Nie proszę Cię, żebyś coś zmieniał. Nie. Nie potrzeba zmieniać mojego życia. To mnie trzeba zmienić.
Panie, pomóż mi mniej przyglądać się sobie samemu.
Pomóż mi zobaczyć, że są też inni ludzie, inni niż ja. Którym codziennie też przydarza się to samo.
Panie, wychodząc w tłumie z dworca, miałem ochotę uciec.
Uciec przed ludźmi i przed Tobą. To zresztą wychodzi na jedno.
No więc po co dałeś mi więcej wiedzy, więcej obowiązków i odpowiedzialności niż innym?
Byłbym o tyle szczęśliwszy, żyjąc tak jak inni ludzie! Był czas, kiedy nie wiedziałem tego, co wiem, i nie byłem aż tak obciążony.
Mogłem mieć taki spokój. Po co mi było szukać tak daleko?
Czasem zastanawiam się, czy nie chciałem za dobrze... Iść ciągle do przodu, dążyć do tej doskonałości, o której myślałem niejasno wtedy, kiedy nie wiedziałem jeszcze, co ze sobą niesie. Cóż za przyszłość, mój Boże!
Panie, widziałem tłum, który wychodził z tego dworca, w światłach miasta. Przez moment chciałem się w nim zagubić.
Ale zagubić się dosłownie. Stać się tym poczciwym mężczyzną, który wychodzi ze swojego biura, tym grubym tatusiem, od którego z pewnością tyle nie wymagasz, czy urzędnikiem z okienka.
Stać się kimkolwiek — to obojętne — i zanurzyć się w bezimiennym tłumie, który nie wie tego, co ja, i nie szuka dziury w całym.
Powinność...
Panie, być może jest to część tej powinności — to pragnienie ucieczki, bezgłośnego odejścia w jakieś spokojne miejsce, miejsce bez listów, bez kłopotów, przykładu, jaki należy dawać, bez modlitwy, bez...
Tak, być może. Pewnego wieczoru dobrze to powiedziałeś, Panie: „Ojcze mój, jeśli to możliwe, niech Mnie ominie ten kielich!” (Mt 26, 39).
Och, oczywiście, to, co Ciebie czekało, było nieskończenie trudniejsze. Nie będę się z Tobą porównywać. Ale jednak uspokaja mnie, że poprosiłeś o to, zanim powiedziałeś: „Wszakże nie jak Ja chcę, ale jak Ty”.
Panie, naprawdę wszystko jest nie tak, jak sobie wyobrażałem.
Ludzie Twojego Kościoła dręczą mnie i rozczarowują. Wiele razy zastanawiałem się, czy nie powinienem ich opuścić i ułożyć się z Tobą sam.
Są pełni wad, jak inni, i to mnie rani i gorszy. Szczególnie wtedy, gdy zajmują pozycję obrońców uciśnionych.
A pewność siebie niektórych... Ta nieznośna pewność ludzi, którzy zawsze mają rację. Słuchając ich czasem, można by powiedzieć, że Ty ręczysz za każde ich słowo. Nawet kiedy mówią o rzeczach, na których się nie znają.
Chciałbym, żeby byli bardziej święci. Żeby byli skromniejsi, już to by wystarczyło.
Żeby Ci powiedzieć już wszystko: zdarza się, że mnie drażnią. O mało co doszedłbym do wniosku, że byłeś bardzo nieostrożny mówiąc im: „Kto was słucha, Mnie słucha [...]” (Łk 10, 16).
A jednak — nie. Nie mogę odłączyć się od całości pod pretekstem, że łatwiej Cię znajdę.
Chcę zostać pomiędzy Twoimi, tu, gdzie Ty jesteś.
W końcu Ty musisz nas znosić, ich i mnie.
Muszę sprawić, żeby udało mi się ich pokochać. Miłością dobrowolną.
Och, nie miłością sentymentalną. Tak nie. Nie potrafiłbym. A zresztą nie tego ode mnie żądasz.
To, czego chcesz, to czystość woli przezwyciężająca niechęć.
Panie, chciałbym Ci to przyrzec — że będę usiłował ich kochać. Z Twoją łaską.
Spraw, żebym lepiej zrozumiał to, co zresztą jest takie proste — że oni są ludźmi. Ludźmi zupełnie takimi samymi jak ja, nie są ani lepsi, ani gorsi.
Kogo wybrałbyś, żeby objawić się ludziom wszystkich czasów, jeśli nie ludzi? Ludzi swojego czasu. Ludzi takich jak inni, ze wszystkimi niebezpieczeństwami, jakie to niesie i które wziąłeś od wieków na siebie.
Czego się więc spodziewałem? Że będą doskonali? Co w takim razie wiedziałem o historii i naturze ludzkiej, o tym, czym jest Odkupienie, wtedy gdy marzyłem o Kościele, w którym nie ma problemów, ludzkich ambicji i błędów...
Zbudowałem w sobie Kościół moich marzeń... Brakowało mu tylko tego, żeby był ludzki. Brakowało mu tylko, żeby istniał. Czy Twój Kościół jest odpowiedzialny za moje marzenia? Czy ciąży na nim mój optymizm?
Panie, spraw, żebym nie uciekał już od kondycji człowieka.
Daj mi też inne spojrzenie, głębsze i bardziej proste, które pozwoli mi lepiej zobaczyć jakiś ślad światła albo czystej piękności, nieoczekiwany przebłysk, na który trzeba zasłużyć.
Panie, strzeż mnie przed optymizmem, tak jak przed pesymizmem. Spraw, bym był sprawiedliwy, co jest czymś zupełnie innym — i o tyle trudniejszym.
[...] radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać (J 16, 22).
Panie, kiedyś, dawniej, chciałem, by moi pracownicy byli moimi przyjaciółmi.
Chciałem ich nigdy nie karać ani nie napominać. Myślałem nawet, że przy odrobinie szczęścia mógłbym nie mówić im nieprzyjemnych rzeczy...
Myślałem, że aby to osiągnąć, wystarczy „umieć się do tego zabrać”, i jak bardzo byłem pewien, że umiem...
Zapomniałem tylko, co to jest ludzka natura. Moja i ich.
Naprawdę są ludzie, z których nic nie da się zrobić. Kiedy mi to dawniej mówiono, uśmiechałem się... „Ależ to pesymizm! Ja to wszystko zmienię...”
Nic nie zmieniłem. Naprawdę są tacy ludzie, z których absolutnie nic się nie da wydusić. Ludzie, z którymi trudno się żyje mimo najlepszych chęci. Pamiętasz, Panie:
O, plemię niewierne i przewrotne! Jak długo jeszcze będę u was i będę was znosił? (Łk 9, 41)
Panie, pierwszą rzeczą, jakiej muszę się od Ciebie nauczyć, jest zaakceptowanie ich takimi, jakimi są.
Brać ich takimi, jakimi są: fundamentalny akt prawdziwej miłości.
Uznać, że nie ma w nich nic pociągającego — to najdelikatniejsze, co można powiedzieć — a poczuwać się mimo to do odpowiedzialności za ich szczęście.
Uznać, że brak im inteligencji i polotu — tak jest rzeczywiście — a mimo to nie odmawiać im szacunku.
Uznać, że zawsze uważają się za pokrzywdzonych, zawsze okazują brak zaufania, nawet jeśli zrobiłem wszystko, co mogłem, żeby być sprawiedliwym.
Nigdy nie mówić sobie, że „oni” nie zasługują na aż tyle.
Panie, chciałem, aby mnie kochano... Albo raczej — chciałem uwodzić.
Grać rolę „szefa uwielbianego przez swoich podwładnych”...
To była literatura. Kiepska literatura.
Panie, najpierw przebacz mi, że chciałem uwodzić. A potem pomóż mi po prostu pracować dla nich.
Panie, po co mam znowu myśleć dziś wieczór o tym wszystkim? Moja rodzina z dawnych czasów, nasze wzajemne pretensje i ta definitywna separacja... To stara historia.
Tyle już lat minęło, od kiedy się rozstaliśmy, tyle lat, od kiedy odszedłem, żeby nigdy nie wrócić.
Pragnienie, żeby znowu razem zamieszkać, teraz już umarło, z jednej i z drugiej strony. Przepaść jest zbyt głęboka, żeby dzięki czyjejś dobrej woli dało się ją zasypać.
Kiedy rozstanie następuje po jakimś nieporozumieniu, po gwałtownej scenie, jest jeszcze jakaś nadzieja.
My rozstaliśmy się w milczeniu.
Nie było awantur. Miłość umarła. Oni i ja położyliśmy kres jej powolnej agonii.
Agonii trwającej dwadzieścia lat, spowodowanej naszą nieuleczalną głupotą, ich i moją.
Dwadzieścia lat prawie niezauważalnych drobnych konfliktów, wszystkich drobnych nieporozumień — och! to było nic, ale nic, które zabija miłość.
Panie, jest za późno. Za bardzo się już oddaliliśmy. I przyzwyczailiśmy się do tego, że nie chcemy się już nigdy widzieć.
Każde działanie obudziłoby znowu nasze cierpienia. Nie da się niczego cofnąć: trzeba było wcześniej zdać sobie z tego sprawę. Wcześniej, kiedy nie było jeszcze za późno, żeby kochać.
Jest tak czasem, wiesz to, Panie, że miłość wymaga ciszy, czekania w ciszy i pokoju.
Trzeba czekać, aż Ty wszystko naprawisz. Później, dużo później i z pewnością nie na tym świecie, gdzie, choć przebaczamy sobie na odległość, wszystko nas dzieli, i to na zawsze.
Ludzie powinni wystrzegać się nienawiści. Nawet na miłość nie starcza nam przecież czasu! (Maxence van der Meersch)
Ale daj, Panie, tak im, jak i mnie, rozróżniać rezygnację i obojętność.
Żebyśmy umieli dźwigać, jedni i drudzy, ze spokojnym męstwem, aż do końca, żal, że za mało kochaliśmy.
Panie, zrobiłem właśnie rachunki. Teraz, przed Tobą, spróbuję odnaleźć trochę pokoju i ciszy. I także trochę godności.
Tej godności, którą zżera mi dwadzieścia lat żmudnych obliczeń, „żeby związać koniec z końcem”.
Tego spokoju, którego za każdym razem pozbawia mnie strach, że w tym miesiącu „nie dam rady”.
Tego spokoju, który tak trudno zachować, gdy widzi się, jak głodowa pensja topnieje pomimo najskromniej zaplanowanych wydatków.
Panie, to właściwie nie nędzy tak się boję. W gruncie rzeczy zawsze jakoś tam będę żyć, lepiej czy gorzej.
Boję się upadku. Prawdziwego.
Że będę myśleć tylko o pieniądzach, właśnie dlatego, że ich nie mam.
Że będę bez przerwy przeprowadzać łatwe porównania z innymi, z tymi, którzy te pieniądze zarabiają. I będę to robić setki razy dziennie, przed wszystkimi wystawami i stoiskami.
Panie, boję się też zazdrości. Tego, że powiem jak tylu innych z niedobrym uśmiechem: „Oni to mają szczęście...”
Że będę nienawidzić.
I przy tym wszystkim, Panie, odkryłem, że jestem skąpy. Tego wstrętnego małego odkrycia, dokonanego dziś rano, nie mogę zapomnieć.
Dlatego mówię Ci o tym wszystkim. Żeby Cię prosić o łaskę prawdziwej godności.
Panie, jaka tu przygnębiająca atmosfera. Ale nie to jest najgorsze. Najgorsze jest nieznane. I właśnie to zbija mnie z tropu.
Więc boję się. To wszystko.
Karetka, nosze, winda, to wszystko szybko przesuwa mi się przed oczami... Miałem ochotę im powiedzieć: „Ależ nie, to pomyłka, to wszystko nie dla mnie, no jak to? To nie może być dla mnie...”
A jednak to właśnie dla mnie. To i z pewnością jeszcze wiele innych rzeczy.
Bardzo chciałbym wiedzieć, Panie, chciałbym wiedzieć na pewno.
Przed chwilą przyszedł młody człowiek w zielonej bluzie i fartuchu. Twarz chłopca, ale ruchy pewne, wygląd kogoś bardzo precyzyjnego, prawie surowego. I doskonale anonimowego. Nie wiem właściwie, co mi odpowiedział. Bąknął coś jakby: „W porządku, zobaczymy...”, z zainteresowaniem, i odchodząc powiedział coś pielęgniarce, nie wiem co.
W każdym razie nie wiem więcej, niż wiedziałem.
I to właśnie tego nie chcę. Tego się boję. Że nie wiem.
Nie wiedzieć ani co mi naprawdę jest, ani co takiego „oni” będą mi robić, ani czy długo mnie tu zatrzymają, ani nic.
Być zależnym. Nauczyć się, że jestem zależny od wszelkiego rodzaju rzeczy i ludzi.
Jest taka łaska, o którą chciałem Cię prosić. Pokoju? Tak, bardzo go potrzebuję.
Ale jeszcze coś więcej. Potrzebuję czegoś więcej, bo nie wiem, jak to wszystko się skończy. Chciałbym Cię prosić o cnotę najważniejszą dla chorego... Żebym umiał być wesoły.
Panie, właściwie powiedziałem, że nie chcę się modlić dziś wieczór.
Za bardzo się boję: wolę nie ryzykować, że usłyszę Twój głos.
Trzeba by się raz jeszcze postarać, ciągle się starać. A ja nie chcę dziś wieczór.
Nie dziś wieczór, naprawdę.
Ten długi szereg dni, kiedy nie dzieje się nic nowego i które mnie tak nużą... Te wszystkie dni, które mijają, a ja nie wiem, czy zrobiłem jakieś postępy, czy jestem choć trochę lepszy.
Jest ciemno, niedługo będzie nowy dzień. Kiedy się obudzę — jeśli uda mi się zasnąć — wiem, że będę taki sam. Ani lepszy, ani gorszy, stojący u progu takiego samego dnia, który trzeba przeżyć, takich samych okazji do czynienia dobra, których nie wykorzystam, jak zwykle.
A jednak ile to razy prosiłem Cię o doskonałość: „Bądźcie doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec niebieski...”
Nie udało mi się.
A teraz, z wiekiem, zastanawiam się, czy kiedykolwiek mi się uda. I czy warto tak się starać.
Zastanawiam się, Panie, czy szukałem tej doskonałości w wystarczająco czysty sposób. Ach! Chciałem się nią przyozdobić, upiększyć... Być dla innych — i dla siebie samego — jakby świętym...
Muszę z tego zrezygnować. I przyjąć w końcu i po prostu, że jestem tym, kim jestem.
Tak naprawdę, Panie, może to właśnie nazywasz „stawać się jak dzieci”. Zgodzić się na siebie z taką prostotą serca, jak Ty zgodziłeś się na nas, wszystkich, takich, jacy jesteśmy.
Zaakceptować to, że jesteśmy po prostu z tych, dla których przyszedłeś: grzesznikami, dla których Twoja Ewangelia jest tak dobra.
Jeszcze lepsza niż się to mówi.
Muszę Ci wyznać, że dawniej niepokoiło mnie trochę Twoje wyraźne upodobanie do grzeszników. To, że otwarcie wolałeś wszystko, co upada, wszystko, co „nie jest wiele warte”.
O mało co, Panie, zacząłbym bronić faryzeuszy. Znalazłbym nawet argumenty.
Teraz jest inaczej.
To właśnie tych innych rozumiem, tych wszystkich, o których mówi Ewangelia. Biednych zwykłych ludzi, którzy wiedzą, że nie są niczym specjalnym. Niewątpliwie zaczynam rozumieć... że ja też jestem jednym z nich.
I że to dla nas przyszedłeś.
Ale dziś wieczór nie żądaj ode mnie zbyt wiele, Panie.
Panie, nigdy bym go o to nie podejrzewał. Gdyby to chodziło o kogoś innego, zmartwiłoby mnie to oczywiście. Ale ponieważ w grę wchodzi on, czuję się zraniony. Po tym wszystkim, co dla niego zrobiłem...
W pierwszym odruchu oburzyłem się. Muszę Cię nawet przeprosić, Panie, za coś, co nie zgadza się z moim poczuciem honoru.
Kiedy zobaczyłem, jak on się zachowuje w stosunku do mnie, pomyślałem: „Nie przepuszczę mu, jak się nadarzy okazja. To go nauczy...”
Tak naprawdę, czego „to go nauczy”?
To ja muszę się jeszcze wiele nauczyć. Nauczyć się, że ludzie są, jacy są. Powiedziano o Tobie, że wiedziałeś, „co w człowieku się kryje” (J 2, 25).
A jednak wcale nie odwróciłeś się od nich. Przepraszam: od nas. Nie wzbudzaliśmy w Tobie odrazy.
Muszę się jeszcze wiele nauczyć.
Nauczyć się, że nie wszyscy mogą być wdzięczni. Nie zawsze z własnej winy. W każdym razie nie z Twojej.
Nauczyć się... Czego jeszcze?
Możliwe, że najtrudniejszego. Nauczyć się kochać ich mimo wszystko, pragnąć ich dobra, nawet jeśli płatają mi figle, nagle zmieniają stanowisko, jak ten człowiek, i posłużywszy się mną, udają, że mnie nie znają.
Panie, uważam się za kogoś znającego życie, a nie wiem nic o tych sprawach! Nie wiem, że zapomina się o wyświadczonych przysługach... Szczególnie o niektórych.
Aha, jeszcze jedno, Panie... Ale to najtrudniej powiedzieć.
Tego ranka, kiedy dowiedziałem się, że ten człowiek mnie, powiedzmy, zapomniał, byłem bliski porównania się z Tobą, Tobą cierpiącym i zdradzonym.
Panie, spraw też, poza wszystkim, żebym miał poczucie śmieszności.
Panie, to było ciężkie doświadczenie. Od wczoraj jestem wściekły. Kiedy zobaczyłem listę tych, którzy zdali...
Jakie to absurdalne: od wczoraj nawet nie modliłem się do Ciebie. Byłem całkiem wyprowadzony z równowagi. Musiałem obciążyć kogoś za to odpowiedzialnością. Dostało się kolejno każdemu...
Profesorowie — nie zrozumieli mnie i byli niesprawiedliwi...
Koledzy — zdali, a to znaczy, że mieli szczęście.
Pytania — wydały mi się łatwe, a w jednej chwili stały się idiotyczne.
Rodzice — mogli mnie byli zrozumieć, a nie wymagać...
Ty również, Panie — na pewno powinieneś był...
Proszę Cię więc o przebaczenie, bo zachowałem się okropnie, jak rozpieszczone dziecko.
Muszę Cię też prosić o wiele rzeczy.
Najpierw chciałbym poznać lepiej siebie. Umieć zmierzyć swoje siły we wszystkich dziedzinach.
Przed egzaminem byłem taki pewny siebie... No — myślałem — to w końcu pierwszy raz bym czegoś nie zdał!
Wracając po przeczytaniu wyników, czułem, że jestem skończony. Żałosny facet, który nie jest w stanie zrobić studiów...
W każdym razie była to tylko pycha. Widzę to teraz wyraźniej.
Nie mam jeszcze odwagi podziękować Ci, Panie, za łaskę, która towarzyszy tym ciężkim chwilom.
Nie, jeszcze nie. To zbyt świeże.
Ale teraz pomóż mi wykorzystać to ciężkie doświadczenie... Żebym poznał siebie, bez niechęci, ale i bez ufania sobie ślepo.
Spraw, żebym potrafił oceniać siebie rzeczowo i precyzyjnie.
Właśnie bez niechęci i bez złości zawiedzionego smarkacza.
Również bez tragizowania. Żebym był poważny.
Bez fałszywej ironii. To nic dobrego.
Bez odgrywania roli pozbawionego złudzeń czterdziestoletniego mężczyzny. To śmieszne... dla czterdziestoletnich mężczyzn. I myślę, że mają trochę racji.
O Panie, naucz mnie powoli prostoty.
Ta odpowiedź nie nadchodzi. Powinienem już mieć ten list. Tym razem już nie mogę wysiedzieć na miejscu.
Panie, jestem zmęczony czekaniem.
Ciągle czekać. Czekać na list, czekać na rezultat jakichś starań, czekać, żeby wyzdrowieć z najdrobniejszej dolegliwości, czekać, żeby przyjechał autobus.
Czekać... na wszystko.
Po raz setny przychodzę prosić Cię, Panie, o łaskę cierpliwości.
Ale na to również muszę poczekać... Wyobrażałem sobie, że cierpliwość można zdobyć, jak inne rzeczy, z dnia na dzień...
Przynajmniej w tym idealnym świecie, który tak pięknie potrafię budować z różnych kawałków. Świecie, w którym czas nigdy nie staje w miejscu.
O Panie, chciałbym pojąć choć trochę sens przyrody, sens jej rytmu.
Pogodzić się z tym, że żniwa potrzebują słońca.
Pogodzić się, że ludzie potrzebują snu.
I że odpowiedzi wymagają namysłu i odczekania.
Pogodzić się, że trzeba dziewięciu miesięcy, aby dziecko przyszło na świat.
I niekiedy dziesięciu lub dwudziestu lat, żeby napisać książkę.
Jak bardzo chciałbym — już! — skończyć pisać.
Pogodzić się bez narzekania, które niczego nie zmienia, z trybem, jaki narzuca natura rzeczy.
Na koniec zgodzić się na to, by żyć w tym, co Ty stworzyłeś, a nie w tym, co ja. Nic nie stracę na tej zamianie.
O Panie, spraw, żebym pokochał to monotonne, ale pełne sensu mijanie dni i pór roku, to nie kończące się dojrzewanie owoców i słów...
Spraw, żebym umiał czekać na cierpliwość.
Panie, to pora mojej modlitwy. Odmówię ją dziś wieczór przy biurku, pod lampą, obok ostatniego poprawionego wypracowania. Ostatniego na dziś wieczór. Jutro zaczynam od nowa.
Już znowu widzę tę moją klasę, czterdzieści szalonych głów, które muszę nauczyć rzeczy tak naprawdę wcale nie prostych... a jeśli nawet!
Widzę tego chłopaka, tę czarną owcę, który kolejny raz zapomni odrobić zadania, i będę miał ochotę go spoliczkować.
Albo ten... — denerwuje mnie, bo kręci się przez całą lekcję i na pewno wyrzucę go za drzwi.
Czy tamten..., który pojmuje wszystko z opóźnieniem, jeśli w ogóle pojmuje cokolwiek.
Nawet o tych „dobrych” nie chce mi się myśleć dziś wieczór. Czuję ich tutaj wszystkich, kręcących się, męczących, wymagających, nie pozostawiających mi minuty wytchnienia, niezależnie od tego, czy pracują, czy nic nie robią.
Dziś wieczór nie mogę Ci ofiarować, Panie, nic mądrego. Mam tylko napięte nerwy, zły humor, zdarte gardło.
I jestem bliski załamania, a nie chcę się z tym pogodzić.
Bo jutro będę musiał być gotowy i spokojnie, nie podnosząc głosu, powiedzieć: „Proszę, bądźcie trochę ciszej... Wejdźcie”.
Jak co rano od dwudziestu lat.
Jutro... O, chciałbym odnaleźć trochę mojego dawnego entuzjazmu, mojej trochę naiwnej dumy z pierwszych lat.
Chciałbym, Panie, mieć dla „nich” każdego ranka spokojny głos, ogoloną brodę, wypoczęty umysł.
Chciałbym brać ich takimi, jakimi są, takimi, jakim ja sam byłem w ich wieku.
Chciałbym dla nich pracować, nie oczekując nic w zamian. Oni nie są po to, żeby przynosić mi satysfakcję. Ciągle o tym zapominam; muszę to jeszcze przemyśleć, bo to ważne.
Ale nie dzisiaj wieczorem, Panie. Dziś wieczór muszę się przespać. Dla nich.
Panie, dziś wieczór wszystko jest nie tak. Nie spodziewałem się tego po sobie.
A myślałem, że już się od tego uwolniłem... No więc — nie. Nie mogę nic zrobić, naprawdę. I tym razem mam już wielką ochotę poddać się.
Jeśli do tego mają prowadzić moje usiłowania... Bo przecież znasz je, Panie.
No więc wolę zrezygnować od razu.
Najbardziej boli mnie w gruncie rzeczy... to, że muszę odstąpić od wysokiego wyobrażenia o sobie, do jakiego stopniowo doszedłem.
Muszę to wyznać, Panie: najbardziej ciąży mi zraniona miłość własna.
Wiem, że to niedobrze. Ale wolę szczerze Ci to powiedzieć. Bez ogródek.
Mój żal nie jest czysty.
Tak, żałuję mojej winy, to oczywiste.
Ale najbardziej żal mi... mnie samego. Tego mnie, którego, jak sądziłem, udało mi się przemienić. Tego mnie, który w końcu zaczął przynosić mi zaszczyt.
Myślę, że to trochę tak jak z Seneką, który co wieczór odwiedzał swoją piękną duszę i zachwycał się, znajdując ją w porządku.
Przepraszam, Panie, że kochałem siebie bardziej niż Ciebie. Że stawiałem Cię na drugim miejscu, nawet wtedy, gdy czułem skruchę.
Spraw, żebym mógł nieść moją winę, bo ją wlokę. Spraw, żebym zaakceptował siebie jako grzesznika, z odwagą, pod Twoim spojrzeniem, i żebym nie dąsał się już jak rozzłoszczone dziecko.
Przebacz mi, Panie, proszę Cię o to. Moją winę, oczywiście.
Ale też... moją zranioną dumę.
Panie, dziękuję, że dałeś mi zrozumieć, iż jestem jak inni ludzie — „przewrotni i wiarołomni”...
Panie, jak ciężko nie zaznać nigdy chwili spokoju.
Nie móc przedsięwziąć niczego, czego niepokój nie zamieniłby w męczarnię.
I nie móc nic na to poradzić. Albo prawie nic...
„Musisz kierować się rozsądkiem...” Mówiono mi to sto razy. Gdybym mógł...
Panie, w braku czegoś lepszego ofiarowuję Ci moje obawy i moją udrękę.
Trzykrotnie przepisywane listy, w których zawsze czegoś jeszcze brakuje...
Obłędny strach przed telegramem, kiedy ci, których kocham, wyjeżdżają gdzieś samochodem...
Dziesięć razy sprawdzany kurek od gazu i kontrolowane co wieczór drzwi wejściowe...
Lęk, „żeby to nie było nic poważnego”, kiedy boli mnie głowa...
I kłopoty dnia, który minął, oglądane po sto razy z każdej strony, kiedy zgaszę światło.
Panie, żebym zrobił chociaż tyle, ile mogę, aby wyjść z tego przygnębiającego świata moich obsesji i majaków.
Strzeż mnie od tych cieni, sto razy bardziej niepokojących niż prawdziwe niebezpieczeństwo.
Trzeba mi odwagi, Panie.
Aby oprzeć się tej okropnej potrzebie przerabiania dziesięć razy tego, co od samego początku jest dobrze zrobione, o czym wiem...
Aby nie wertować encyklopedii zdrowia przy każdej najmniejszej migrenie...
Potrzebuję Twojej pomocy, Panie.
Aby zdobywać dzień po dniu moją wolność.
Aby z kleszczy moich koszmarów wyrywać drobne zwycięstwa.
Gdy śpię, potrzebuję słyszeć, jak mówisz: „To Ja jestem, nie bójcie się!” (J 6, 20)
Modlić się do Ciebie, Panie... Nie, chciałbym tylko spać pod Twoim wejrzeniem. Dziś wieczór tak będzie lepiej.
Spróbować już nie myśleć, nie ruszać się. Przynajmniej w ten sposób oddam się Tobie; nie będę już próbował wiercić się w Twych rękach, bez przerwy wiercić się jak nerwowe dziecko.
Moje troski dziś wieczór są zbyt ciężkie, bym mógł je dalej nieść. Jest za późno. Trzeba spać.
Muszę jeszcze napisać te listy... Nie. Jutro.
Panie, naucz mnie odpoczywać.
Naucz mnie pozostawiać rzeczy nie dokończone, nie próbować załatwić przed zaśnięciem wszystkich spraw.
Tak jakby dało się wszystko załatwić!...
Naucz mnie godzić się z tym, że jestem zmęczony, bez niechęci, złości, bez przeklinania tego absurdalnego faktu, że mój organizm wymaga snu.
Naucz mnie składać papiery, nie wyrzucając sobie, że powinienem był się urodzić „wołem roboczym”, nadczłowiekiem czy nie wiem czym jeszcze.
Naucz mnie kończyć dzień. W przeciwnym razie nie będę umiał umrzeć.
Bo jeszcze zostanie po mnie praca do zrobienia...
Naucz mnie pogodzić się z tym, że... nie jestem Tobą...
Panie, jestem zmęczony tymi ciągłymi chorobami, tymi wyczerpującymi i śmiesznymi niedomaganiami i tym zmęczeniem, choć nie robię nic ciężkiego.
Jestem zmęczony tymi stale nie przewidzianymi przeszkodami, które powodują, że mówi się o mnie: „On to zawsze jest nie w formie...”
Tak, ciągle coś mi dolega.
Och, nic poważnego, nic, co sprawiłoby, że inni patrzyliby na mnie z trochę zalęknionym szacunkiem, jaki ma się zwykle w takich wypadkach... Kiedy sobie mówimy: „To mogło się zdarzyć mnie...”
Nawet nie. To, co mi jest, to błahostki. Drobnostki, które nikogo nie niepokoją: a to jakaś migrena, a to jakaś grypa; potem wątroba, następnie coś innego. Po prostu drobiazgi.
Ale to trwa nieprzerwanie. I zaczynam tracić cierpliwość.
Łapię się na tym, że marzę czasem o życiu człowieka silnego, życiu bez chorób...
O pięknym życiu w pełni sił, kiedy wstawałbym co rano wypoczęty, świeży, gotów z uśmiechem przeprowadzać swoje plany...
Piękne, wyśnione życie...
A potem dochodzę do tego, że zazdroszczę innym. Tym, którzy „mają się dobrze”. Uważam, że to niesprawiedliwe — ich odprężone twarze, świeża cera, spożywane bez obawy posiłki...
I ten uśmiech, z jakim mnie pytają: „No, co tam dziś znowu się dzieje?...”, i ta mina ludzi, którzy nigdy tego nie zaznali.
Przebacz mi, Panie, że byłem niesprawiedliwy. Wiem dobrze, że to nie tylko moja wina. Ale jednak miałem im to za złe. To absurdalne.
Pozwól mi, Panie, zrozumieć, że... oni mnie nie rozumieją.
Daj mi również siłę, która jest taka cenna, gdy nie ma się na nic ochoty.
Siłę, żebym sobie nie „folgował”, jak to się mówi. Siłę, żebym był w porządku mimo wszystko.
Panie, spraw, żebym te moje małe, nie kończące się nieszczęścia znosił z klasą.
Pamięci przyjaciela
Po co ją więc spotkałem, Panie, jeśli miała odejść do kogoś innego?
Po co taka wielka namiętność, miłość, która na pewno jest czymś, co we mnie najlepsze, jeśli w efekcie ktoś inny miał zamknąć za nią drzwi swojego domu?...
I wziąć jej ciało i duszę, i stworzyć ją powtórnie na swój obraz i podobieństwo?...
Żyłem sobie spokojnie, nie oczekując nic specjalnego. Niczego nie chciałem. Po co mi więc było budzić się do życia, jeśli miałem się dowiedzieć, że to i tak nie dla mnie?
Nie miałem nic. Teraz mam jej nieobecność, która tkwi we mnie w dzień i w nocy.
I bardziej niż nieobecność — przeszywającą świadomość tego, co wyobrażam sobie jako „ich” szczęście.
Panie, Boże mój, oddal ode mnie tę mroczną nienawiść, zwierzęcą nienawiść samca pozbawionego swoich praw, wściekłość pierwotnego człowieka, który gotów jest zabić. Myśli się czasem o takich śmiesznych rzeczach...
Panie, oddal gorycz i to dziwne upodobanie do samoudręczenia, które nachodzi mnie czasem, kiedy zapada noc i mogę już tylko w kółko myśleć o moim nieszczęściu i smutku tamtych przeżyć.
Zabierz też te drogie wspomnienia, wspomnienia, które przywołuje nagle nazwa jakiejś ulicy, jakiś zapach czy słowa piosenki...
Panie, wyrwij mnie z rozpaczy, niebezpiecznej chęci, która czasem mnie nachodzi, żeby niczego się już nie spodziewać... I z przeświadczenia, że moje życie skończyło się wcześniej, niż sądziłem.
Bo w takie wieczory...
Kiedyś inaczej wyobrażałem sobie rozpacz. Jak burzę, tak — jak nawałnicę.
Otóż ona jest prosta, dziwnie prosta, pociągająca jak pustka, jak woda.
Przerażająca, a równocześnie fascynująca jak śmierć.
Panie, zanim będzie za późno, chciałbym coś zrobić i zwrócić się ku innym.
Ku tym wszystkim, których spotkam.
Zapytać o ich nieszczęście, ich również.
Poprosić ich, żeby pozwolili się poznać, pomóc sobie, żeby pozwolili się pokochać.
Wyleczyć się z mojego nieszczęścia, dzieląc ich nieszczęście.
Pomóc im dzięki temu, czego się nauczyłem, zapytać ich o to, czego jeszcze nie wiem.
Mój ratunek i mój obowiązek... Inni.
Ta wędrówka w ciemnościach, o mój Boże, jest taka nużąca. Iść nic nie widząc — tak można przez jakiś czas. Ale gdy to trwa długo...
Czyż i wy chcecie odejść? (J 6, 67)
Rozumiem, Panie, tych, do których to mówiłeś. I tych, którym słowa Twojego przesłania wydawały się za trudne. Niektórzy woleli odejść.
Czasem mam ochotę zrobić to samo.
Chciałbym, żeby wszystko było jasne, wykazane, uporządkowane. Żeby nie było już tej krawędzi ciemności, która pozbawia mnie ochoty do wędrowania ku Twojemu światłu.
W gruncie rzeczy to, czego bym chciał, to porzucenie kondycji człowieka.
Bo tak naprawdę, uwzględniając wszystko, umyka mi nie tylko sens Twojego przesłania.
Bo co wiem o sprawach zwanych ludzkimi, co wiem o tajemniczych prawach rządzących światem, o zagadkach życia?
Cóż wiem o tłumach, które mnie otaczają, o sercu moich przyjaciół?
Cóż wiem o sobie samym, o mojej własnej twarzy, o ukrytych pobudkach tylu decyzji podejmowanych, jak mi się wydaje, „w dobrej wierze”?
A oburzam się, że już teraz nie dałeś mi oczu zdolnych oglądać Cię twarzą w twarz...
Czy skoro nie widzę Cię, Panie, uznam, że winien jest temu nadmiar Twojego światła?
Czy gdybym znał Cię tak, jak znam rzeczy, byłbyś moim Bogiem?
Panie, obym nigdy nie sądził, że ciemność wiary jest karą, jaką na mnie zsyłasz.
Szykaną, której każesz mi doświadczać.
Czy to Twoja wina, że jesteś ponad wszystkim?
O Panie, o mój Boże, czy będę Ci czynił wyrzuty, że wyprowadziłeś mnie z nocy, z tej nocy, w której nie wiedziałem jeszcze, czym jest pragnienie Ciebie?...
Panie, wiem, że nie jestem wiele wart w tym świecie.
Nie skończyłem studiów, próbowałem wszystkich zawodów, a przynajmniej tych, które nie wymagają „żadnej specjalnej wiedzy”. W żadnej pracy nie udaje mi się zostać dłużej niż pół roku.
Ludzie mówią o mnie: „To nieudacznik!”
W pewnym sensie to prawda. I już nie wiem nawet, czy gdy byłem jeszcze młody, mierzyłem za wysoko czy za nisko.
To smutne być nieudacznikiem. Kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, jest już zawsze za późno.
Przedtem mnie to nie bolało. Teraz z tego powodu cierpię. To przyszło powoli, wraz z wiekiem. I wiem, że z pewnością jest za późno, abym kiedykolwiek stał się kimś innym niż nieudacznikiem.
Nie wiedziałem, że życie toczy się tak szybko.
Zwłaszcza że nie jest łatwo wspiąć się z powrotem. Inni nie traktują już takich jak ja poważnie. Wszystko skończone: dla nich jestem byle kim, człowiekiem przegranym. Utwierdzają mnie definitywnie w tym przekonaniu.
Przychodzi taka chwila, kiedy nie da się już żyć jakoś lepiej.
Panie, z pewnością jest już za późno, żeby udało mi się zrobić z moim życiem coś mądrego.
Muszę się z tym pogodzić, bez rozgoryczenia, po prostu. Nie oskarżając o to Społeczeństwa, Rządu, moich rodziców i w ogóle Innych... To byłoby zbyt łatwe.
A jednak chciałbym, Panie, móc jeszcze jakoś się pozbierać. Nie zgadzać się zbyt prędko na to, że zawsze już będę tylko piątym kołem u wozu.
Nie specjalizować się już ze spokojem w tej mojej szczególnej zdolności nienadawania się do niczego.
Chciałbym, Panie, nadawać się jeszcze do czegoś. Nawet wiedząc, że teraz jest już bardzo późno.
Panie, najwyższy czas, żebym przestała marzyć. To niczemu nie służy i sprawia mi zbyt wielki ból.
Byłoby lepiej, gdybym pogodziła się — odważnie, z prostotą i wdziękiem — z tym, że jestem... mój Boże, tak: że jestem „panną”.
Panie, wiesz, jak bardzo cierpiałam... w niektóre wieczory, sama, zupełnie sama, bez innego oparcia niż praca i jakichś kilkoro przyjaciół.
Wiesz, że czasem uważałam Cię za niesprawiedliwego, zanim zrozumiałam, że nie mam prawa do niczego.
Czy to Twoja wina, że kiedyś marzyłam o innym życiu? Czy marzenia dają prawo do posiadania tego, o czym się marzy?
Nie, nie trzeba już przywoływać tego, co „mogło być”. Nie trzeba już marzyć.
Trzeba nauczyć się nowego życia. Mojego. Zachować godność i prostotę, przydać się innym.
Oddal, Panie, śmieszne „nadzieje”, plany, których nie da się zrealizować, złość i urazę.
Zrezygnowane westchnienia i „rekompensaty”.
Pozwól, bym była dla innych pomocą, a nie przeszkodą.
Żebym była przyjaciółką, prostą i dobrą, która umie nie zazdrościć innym szczęścia i nie mówić bezustannie o swoich zawiedzionych nadziejach.
Żebym była oparciem, a nie wyrzutem.
Panie, spraw też, żebym nie uważała się za ofiarę... Ofiarę czego?
Żebym nie uważała swojego życia za heroiczne, skoro żyję zwyczajnie, z dnia na dzień, tak samo jak inni, choć trochę inaczej, i czasem udaje mi się komuś pomóc.
Bez wyrafinowanej ucieczki w poświęcenie.
Nie. Niech wszystko we mnie będzie proste, pokorne i pełne spokoju.
Będzie to, jeśli zechcesz, Panie, mój sposób „bycia jak inni”.
Panie, jestem akurat dość młody, aby móc rozumieć, że mam jeszcze drogę do przebycia.
I jestem akurat wystarczająco stary, żeby wiedzieć, iż czeka mnie jeszcze wiele bolesnych chwil, wiele godzin, kiedy trzeba będzie cierpieć i starzeć się. Czekając na moment odejścia.
Niech to nigdy nie stanie się przyczyną mojego upadku, niepokoju czy zgorszenia.
Żebym nigdy nie zwracał się do Ciebie z oburzeniem, obciążając Cię odpowiedzialnością.
Żebym, nie odgrywając roli niewinnie cierpiącego, brał rzeczy takimi, jakimi są — a nie jakimi chciałbym, żeby były.
Żebym nigdy nie zaczął myśleć o sobie jak o ofierze Twego gniewu. Co by to była za duma, w dodatku jaki byłbym śmieszny!
A jeśli wspomnienie Twojej Męki da mi jakąś siłę, żebym nie ośmielił się nigdy porównywać z Tobą. Nawet przez moment.
Żeby inni nigdy nie czuli się zobowiązani do wyrzutów sumienia wobec mnie z tego powodu, że wcale nie są nieszczęśliwi.
Żebym nigdy nie zamykał się w swoim cierpieniu jak w ostoi, lubując się w gorzkim zadowoleniu człowieka opuszczonego.
Żebym zatroszczył się raczej o to, co powinienem zrobić, żeby odzyskać spokój i dawać sobie radę.
Żebym umiał czekać, Panie, na Twoje przyjście.
O mój Boże, gdybym mógł uciec, uciec nie wiem gdzie.
Wszystko jedno.
Uciec...
Jak te lekkie nasionka, które unosi wiatr. Wyrwać się z przymusów, ograniczeń, ze wszystkiego, co mnie łamie.
I każe mi rezygnować z tego, co kochałem.
O Panie, znowu wraca do mnie pragnienie niezależności.
Pragnienie, którego doświadczałem w wieku piętnastu lat, a teraz sądziłem, że już wygasło.
Upodobanie do szalonych eskapad i bezkresnych horyzontów. Chcę być panem samego siebie i nie słuchać nikogo.
I powiedzieć sobie jak tylu innych: „Co mnie to w końcu obchodzi?
Nie ma już prawa, bo ja nie chcę, żeby było”.
Ale nie mam już piętnastu lat, wiem. I chciałbym prosić Cię o łaskę, która pomogłaby mi zrozumieć, jak próżne są marzenia i jak poważne życie.
Pomyśleć o obecności innych i zadaniach, jakie mam przed sobą.
O Panie, daj mi prostotę, realizm, jasność patrzenia i prawą wolę, bo to wszystko przyda mi się, skoro chcę porzucić kondycję człowieka.
I pójść za przeznaczeniem utkanym z moich marzeń.
W takie dni strzeż mnie, Panie, przed jakimś nowym szaleństwem. Było ich już wystarczająco dużo.
Przypomnij mi, ile dobrego należy jeszcze zrobić, ilu ludziom trzeba pomóc, a ilu nieść pokój.
Jeżeli przez moment będę się złościć, przebacz mi, Boże, bo wiesz, że zrobię tylko to, co Ty zechcesz.
Jezus powiedział im:
Pewien człowiek miał dwóch synów. Zwrócił się do pierwszego i rzekł: „Dziecko, idź dzisiaj i pracuj w winnicy!” Ten odpowiedział: „Idę, panie!”, lecz nie poszedł. Zwrócił się do drugiego i to samo powiedział. Ten odparł: „Nie chcę”. Później jednak opamiętał się i poszedł. Któryż z tych dwóch spełnił wolę ojca? (Mt 21, 28—31)
Nie wiedziałem o tym, Panie, kiedy byłem dzieckiem.
Nie wiedziałem, że można być zmęczonym, zmęczonym samym sobą. I mówić sobie, że zmarnowało się życie.
Miałem już różne pokusy. Ta jest chyba najsilniejsza.
Ach! Chcieć lepszego zdrowia, bardziej błyskotliwego umysłu, mniej wątłego ciała, lepszego wykształcenia...
Innej sytuacji i tego wielkiego kredytu, który zdają się mieć niektórzy...
Odkrywać u innych sto szans, które mnie by się przydały, i sto ułatwień, których nigdy nie miałem...
Wiedzieć, że najwyższy czas żyć, a za późno, żeby snuć mrzonki.
Wiedzieć, że niemożliwe nigdy nie nastąpi.
Wiedzieć to, o Boże, to już jest światło.
I oto przychodzi ono stąd, skąd nie oczekiwałem niczego.
Marzenia skończone. Zostaje mi życie — prawdziwe, takie, które mam kochać.
Moje życie takie, jakie jest, i moje słabe zdrowie, i moja marna kariera.
I wszystko pozostałe, czego nie chciałem.
To wszystko, Panie, chciałbym zaakceptować.
I zaakceptować siebie samego, choć jestem taki żałosny.
Nie zastanawiać się już, co „mogło być”.
I znaleźć szczęście w robieniu tego, co potrafię.
Panie, ten człowiek przebrał miarę. Mimo to nadal muszę z nim pracować. Dziś wieczór o mało co nie posłałem go do wszystkich diabłów.
Ileż razy próbowałem znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia z nim! Ile razy mam robić „pierwszy krok”? Nic tu już nie poradzę.
Nigdy bym nie uwierzył, że Twoje przykazanie, Twoje ulubione przykazanie, jest aż tak trudne. Kochać tego człowieka... Kochać go „jak siebie samego”. Ależ, Panie, wszystko mnie od niego odstręcza... Wszystko. Jego pospolita twarz, jego umysł, który jest mi tak obcy, jak tylko może być. Mam wrażenie, jakby odpychała mnie nawet jego dusza, kiedy próbuję zrobić krok w jego stronę.
Kochać go... To coś, o czym na pewno sam nigdy bym nie pomyślał. Muszę Ci wyznać, że często marzyłem o świecie, w którym by jego... nie było.
Tymczasem jednak on istnieje. I mam go kochać.
A najtrudniejsze jest to, że Ty, Panie, nie chciałbyś, abym obdarzał go miłością na zamówienie, miłością anonimową, nakazaną. Kochać go... „dla Twojej miłości”... Jest taki sposób rozumienia tego, jakiego nie chcesz. To byłoby najgorsze.
Ty chcesz, by moje szukanie i oczekiwanie doprowadziło mnie do uświadomienia sobie, że w gruncie rzeczy mam tego człowieka kochać dla niego samego. Dlatego że to on i że tylko on jeden na świecie jest tym człowiekiem. Twoim dzieckiem.
Prawdę mówiąc, pamiętam, jak któregoś dnia... Tak, możliwe, że byłem wtedy na dobrej drodze... Tego dnia pomyślałem sobie, że on też miał matkę i był kochany. Że jakieś oczy szukały jego oczu, a on się nie odwrócił. Że wzbudził być może jakąś wielką, prostą miłość lub wielkie oddanie.
Ktoś na tej ziemi poczuł może nagle, że on jest jedyny na świecie, że jego życie jest bardzo cenne, że należy spieszyć się kochać go.
Tamtego dnia nie zastanawiałem się dłużej nad tą myślą: to, żeby jego ktoś miał kochać, wydawało mi się takie śmieszne... A jednak!
Wrócę do tego, przyrzekam. Może w ten sposób zrozumiem, w jaki sposób on może być moim „bratem”.
Tymczasem, Panie, co do jutrzejszego dnia — spraw, żebym mógł go znosić. I gdybym mógł, ja także, zrozumieć go...
Dla T. L.
Bardzo długo wierzyłem, Panie, że być wolnym to móc robić, co się chce. To, co przyjdzie mi do głowy lub zakiełkuje w sercu. Największe szaleństwa.
Wiesz, że chciałem skosztować wszystkich owoców, niekoniecznie najlepszych. Tych przede wszystkim.
Chciałem wszystko poznać i wszystkiego spróbować na tym świecie.
Miałem ochotę wszystko przeżyć. Odstręczała mnie myśl, że mógłbym dokonywać jakichś wyborów. Miałbym umrzeć, nie wyczerpawszy wszystkiego, co oferuje mi życie w wieku dwudziestu lat?
Wierzyłem w to, Panie, bardzo długo. Czasem łapię się na tym, że dalej tak myślę. I męczę się, że nie mogę brać wszystkiego.
Więc chciałbym, Panie, żebyś nauczył mnie prawdziwej wolności.
Żebym wreszcie rozpoznał prawdziwy sens mojego życia. Dlatego muszę znów nauczyć się patrzeć jak dziecko.
Muszę zobaczyć w głębi siebie samego to coś czystego, co mówi mi o Tobie.
Coś nieskalanego, pomimo absurdalnych wyborów, jakich dokonywałem.
Chciałbym odnaleźć w głębi mojej przeszłości — tym zamęcie, w którym nie było radości — wieczne Oblicze, które oglądało moje życie.
Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem (Rdz 28, 16).
Być wolnym, Panie, teraz to wiem, to chcieć.
Chcieć tego, czego chcesz Ty, kochać to, co Ty kochasz. A kiedy trzeba dokonać wyboru, brać po prostu to, co Ty byś wybrał.
Być wolnym, Panie, to próbować rozpoznać Twoje myśli o moim życiu, Twoje plany i Twój sposób patrzenia.
I kształtować moje rysy według rysów Twojego Oblicza, Wiecznego Oblicza, którego obraz jest we mnie.
O Panie, w obliczu tego szalonego świata, świata ludzi, którzy nie opamiętają się, dopóki się wzajemnie nie wyniszczą, ogarnia mnie załamanie.
Wobec tych narodów, które upodobały sobie w nienawiści, grabieżach, gwałtach i masakrach, jestem na krawędzi rozpaczy.
I mam ochotę zwątpić w człowieka, zwątpić w życie, zwątpić... — O Panie, co zamierzałem powiedzieć?
Chciałbym wykrzyczeć swoją pogardę dla tego świata, ale nie, nie powinienem.
Nie, przeciwstawię się tej rozpaczy i nie ucieknę.
Nie zamknę się w wieży z kości słoniowej, z dala od ludzi, z dala od szaleńców, uciekając myślami z tego niemożliwego świata.
Chcę pozostać w jego centrum, w centrum tego świata, który prowadzi wojny. Chcę pozostać na swoim miejscu.
Wiem, że nie jestem nikim ważnym. Co może zdziałać pośród chaosu światełko sumienia, słabe światełko, które zostanie pochłonięte przez noc?
A mimo to, Boże, muszę wypełnić to, do czego jestem stworzony.
[...] cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę (J 12, 27).
[...] na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie (J 18, 37).
Muszę świadczyć.
Mówić — i pokazywać — ludziom, że istnieje coś innego niż noc, coś innego niż wycie ze strachu, bzdurne jazgotanie, mowy podżegaczy i agresja.
Coś innego niż tony żelastwa wyrzucane w przestworza i wysadzane mosty, które trzeba będzie odbudowywać. Przez dziesięć lat.
Coś innego niż bezdenna głupota atakujących — w sposób naukowy — hord.
Coś innego niż pieniądze i ideologia.
Świadczyć o Twojej, Boże, obecności w świecie i objawiać ludziom, mimo wszystko i za wszelką cenę, inny sens życia.
O Panie, minęło już wiele czasu, od kiedy ugodził mnie ostatni cios. Przyszedł po tylu innych.
Nie mam już nic do stracenia. Albo niewiele. Może zyskam pokój?
Chciałbym, żeby przyszedł powoli jak sen.
O Panie, spraw, żebym nigdy nie zamęczał innych moimi troskami.
Co ich w końcu obchodzą moje nieszczęścia? Spraw, by nie oburzało mnie, że są obojętni na to, co mnie złamało. To normalne: jak mogliby to zrozumieć?
Spraw, aby nie wydawało mi się dziwne, że na świecie dalej świeci słońce i kwitną kwiaty po tym, czego ja doświadczyłem. I że są zgodne rodziny, wierne sobie małżeństwa, szczęśliwa miłość. I dzieci, które żyją.
Spraw, żebym nie narzucał się innym z moim nieszczęściem.
O Panie, daj, żebym nie rozpamiętywał przeszłości i nie chciał przeżywać bolesnych godzin minionego życia...
Żebym nie przywoływał bezustannie tych ukochanych twarzy, utraconych uśmiechów i tego całego szczęścia, które trwało tylko przez pewien czas.
Spraw, żebym nie analizował moich nieszczęść.
O Panie, ocal mnie też przed mroczną radością rozpaczy.
Obym nigdy nie był jak ten stary złamany Szekspirowski król, który przyzywał burzę i wiatr, i wszystkie nieszczęścia, jakich można doświadczyć w życiu.
Moje cierpienie nie jest żadnym powodem do chwały.
Spraw, żebym nie szczycił się moimi nieszczęściami.
Panie, uczyń mnie spokojnym i oderwanym od wszystkiego, ale nie obojętnym.
Żebym był hojny i dobry, mądry doświadczeniem cierpienia, gotowy dawać innym to, czego sam nie miałem.
Nie mam nic. Na czym mogłoby mi jeszcze zależeć? A jednak chciałbym, żeby radość każdego człowieka odbijała się jakby echem w moim uspokojonym sercu.
Zamiast cierpieć bez żadnej korzyści dla kogokolwiek i pogłębiać jeszcze w ten sposób smutek świata, chciałbym, by w zamian za ból, jakiego doświadczyłem, dana mi była moc rozumienia innych w samej głębi ich istoty, tam, gdzie są sobą i czekają na miłość.
Chciałbym, by moje nieszczęścia mogły się komuś przydać.
Powiedzcie:
OJCZE NASZ, KTÓRYŚ JEST W NIEBIE, ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TWOJE; PRZYJDŹ KRÓLESTWO TWOJE; BĄDŹ WOLA TWOJA JAKO W NIEBIE, TAK I NA ZIEMI. CHLEBA NASZEGO POWSZEDNIEGO DAJ NAM DZISIAJ; I ODPUŚĆ NAM NASZE WINY, JAKO I MY ODPUSZCZAMY NASZYM WINOWAJCOM; I NIE WÓDŹ NAS NA POKUSZENIE, ALE NAS ZBAW ODE ZŁEGO. AMEN.
Są takie teksty, do których ciągle się powraca, bo zawierają w sobie jakąś pociechę, prostą, szczerą i pomocną.
Chcę tu zaproponować Czytelnikowi kilka takich szczególnych tekstów, które można ciągle na nowo odczytywać w każdym okresie życia, czerpiąc z pokoju i światła, jakie w sobie zawierają. To kilka wersetów z Księgi Hioba, parę psalmów, niektóre stronice Ewangelii i listy apostolskie — „pocieszenie, jakie niesie Pismo”. Będą tu również inne teksty, znalezione tu i tam w niezmierzonej spuściźnie ludzkości.
Te słowa będą dla Was oparciem. Tak zróżnicowane pod względem cywilizacji i okresu, z których pochodzą, czy też intencji, w jakiej zostały napisane, przypomną Wam, że ludzie żyjący przed nami też cierpieli, że nie wolno nigdy rozpaczać, zawsze trzeba umieć czekać, a czasem uśmiechnąć się.
P. G.
Hiob, „człowiek sprawiedliwy i prawy”, został boleśnie ugodzony. Oto skarży się:
Wreszcie Hiob otworzył usta i przeklinał swój dzień. Hiob zabrał głos i tak mówił: „Niech przepadnie dzień mego urodzenia i noc, gdy powiedziano: »Poczęty mężczyzna«. Niech dzień ten zamieni się w ciemność, niech nie dba o niego Bóg w górze. Niechaj nie świeci mu światło, niechaj pochłoną go mrok i ciemności. Niechaj się chmurą zasępi, niech targnie się nań nawałnica. [...] Dlaczego nie umarłem po wyjściu z łona, nie wyszedłem z wnętrzności, by skonać? Po cóż mnie przyjęły kolana a piersi podały mi pokarm? [...] Po co się daje życie strapionym, istnienie złamanym na duchu, co śmierci czekają na próżno, szukają jej bardziej niż skarbu w roli [...]” (Hi 3, 1—21).
Ale Bóg we wspaniałej mowie oświeca Hioba, pokazując mu, że zło, które wydaje mu się niegodziwe, nie jest karą, lecz częścią — jak wiele innych rzeczy — tajemnic, których człowiek nie może pojąć:
I z wichru Pan odpowiedział Hiobowi tymi słowami: „Któż tu zaciemnić chce zamiar słowami nierozumnymi? Przepasz no biodra jak mocarz! Będę cię pytał — pouczysz Mnie. Gdzieś był, gdy zakładałem ziemię? Powiedz, jeżeli znasz mądrość. Kto wybadał jej przestworza? Wiesz, kto ją sznurem wymierzył? Na czym się słupy wspierają? Kto założył jej kamień węgielny ku uciesze porannych gwiazd, ku radości wszystkich synów Bożych?” (Hi 38, 1—7) A Hiob odpowiedział Panu: „Jam mały, cóż Ci odpowiem?” (Hi 40, 3—4) „Wiem, że Ty wszystko możesz, co zamyślasz, potrafisz uczynić. Kto przesłania zamiar nierozumnie? O rzeczach wzniosłych mówiłem. To zbyt cudowne. Ja nie rozumiem. [...] Dotąd Cię znałem ze słyszenia, obecnie ujrzałem Cię wzrokiem, stąd odwołuję, co powiedziałem, kajam się w prochu i w popiele” (Hi 42, 2—6).
Psalmy zawsze były księgą duchowych pocieszeń dla tych, którzy przeżywali trudne, bolesne chwile. Wiele psalmów zostało zresztą napisanych pod wpływem doświadczenia zbiorowych lub osobistych nieszczęść.
Nie karć mnie, Panie, w swym gniewie i nie karz w swej zapalczywości. Zmiłuj się nade mną, Panie, bom słaby; ulecz mnie, Panie, bo kości moje strwożone i duszę moją ogarnia wielka trwoga [...]. Zmęczyłem się moim jękiem, płaczem obmywam co noc moje łoże, posłanie moje skrapiam łzami. Od smutku oko moje mgłą zachodzi, starzeję się z powodu wszystkich mych wrogów (Ps 6). Jak długo, Panie, całkiem o mnie nie będziesz pamiętał? Dokąd kryć będziesz przede mną oblicze? Dokąd w mej duszy będę przeżywał wahania, a w moim sercu codzienną zgryzotę? Jak długo mój wróg nade mnie będzie się wynosił? Spojrzyj, wysłuchaj, Panie, mój Boże! Oświeć moje oczy, bym nie zasnął w śmierci, by mój wróg nie mówił: „Zwyciężyłem go”, niech się nie cieszą moi przeciwnicy, gdy się zachwieję. Ja zaś zaufałem Twemu miłosierdziu; niech się cieszy me serce z Twojej pomocy, chcę śpiewać Panu, który obdarzył mnie dobrem (Ps 13 [12]). Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę. Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę [...] (Ps 23 [22]). Panie, do Ciebie się uciekam, niech nigdy nie doznam zawodu; wybaw mnie w Twojej sprawiedliwości! Skłoń ku mnie ucho, pośpiesz, aby mnie ocalić. Bądź dla mnie skałą mocną, warownią, aby mnie ocalić. Ty bowiem jesteś dla mnie skałą i twierdzą [...]. Zmiłuj się nade mną, Panie, bo jestem w ucisku, od smutku słabnie me oko, a także moja siła i wnętrzności. [...] Ja zaś pokładam ufność w Tobie, Panie, mówię: „Ty jesteś moim Bogiem”. W Twoim ręku są moje losy: wyrwij mnie z ręki mych wrogów i prześladowców! Niech zajaśnieje Twoje oblicze nad Twym sługą: wybaw mnie w swej łaskawości! (Ps 31 [30]). Jak łania pragnie wody ze strumieni, tak dusza moja pragnie Ciebie, Boże! Dusza moja pragnie Boga, Boga żywego: kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże? Łzy stały się dla mnie chlebem we dnie i w nocy, gdy mówią mi co dzień: „Gdzie jest Twój Bóg?” [...] Czemu jesteś zgnębiona, moja duszo, i czemu jęczysz we mnie? Ufaj Bogu, bo jeszcze Go będę wysławiać: Zbawienie mego oblicza [...] (Ps 42 [41]). Wybaw mnie, Boże, bo woda mi sięga po szyję. Ugrzązłem w mule topieli i nie mam nigdzie oparcia, trafiłem na wodną głębinę i nurt wody mnie porywa. Zmęczyłem się krzykiem i ochrypło mi gardło, osłabły moje oczy, gdy czekam na Boga mojego (Ps 69 [68]). Z głębokości wołam do Ciebie, Panie, o Panie, słuchaj głosu mego! Nakłoń swoich uszu ku głośnemu błaganiu mojemu! Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi? Ale Ty udzielasz przebaczenia, aby Cię otaczano bojaźnią. W Panu pokładam nadzieję, nadzieję żywi moja dusza [...]. Dusza moja oczekuje Pana bardziej niż strażnicy świtu [...]. U Pana bowiem jest łaskawość i obfite u Niego odkupienie. On odkupi Izraela ze wszystkich jego grzechów (Ps 130 [129]).
Potem wziął Dwunastu i powiedział do nich: „Oto idziemy do Jerozolimy i spełni się wszystko, co napisali prorocy o Synu Człowieczym. Zostanie wydany w ręce pogan, będzie wyszydzony, zelżony i opluty; ubiczują Go i zabiją, a trzeciego dnia zmartwychwstanie”. Oni jednak nic z tego nie zrozumieli. Rzecz ta była zakryta przed nimi i nie pojmowali tego, o czym była mowa (Łk 18, 31—34).
„Teraz dusza moja doznała lęku i cóż mam powiedzieć? Ojcze, wybaw Mnie od tej godziny. Nie, właśnie dlatego przyszedłem na tę godzinę. Ojcze, wsław Twoje imię!” (J 12, 27—28)
„Jeszcze chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie”. Wówczas niektórzy z Jego uczniów mówili między sobą: „Co to znaczy, co nam mówi: »Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie«; oraz »Idę do Ojca«?” Powiedzieli więc: „Co znaczy ta chwila, o której mówi? Nie rozumiemy tego, co mówi”. Jezus poznał, że chcieli Go pytać, i rzekł do nich: „Pytacie się jeden drugiego o to, że powiedziałem: »Chwila, a nie będziecie Mnie widzieć, i znowu chwila, a ujrzycie Mnie?« Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Wy będziecie płakać i zawodzić, a świat się będzie weselił. Wy będziecie się smucić, ale smutek wasz zamieni się w radość. Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat. Także i wy teraz doznajecie smutku. Znowu jednak was zobaczę, i rozraduje się serce wasze, a radości waszej nikt wam nie zdoła odebrać” (J 16, 16—22).
A kiedy przyszli do ogrodu zwanego Getsemani, rzekł Jezus do swoich uczniów: „Usiądźcie tutaj, Ja tymczasem będę się modlił”. Wziął z sobą Piotra, Jakuba i Jana i począł drżeć, i odczuwać trwogę. I rzekł do nich: „Smutna jest moja dusza aż do śmierci; zostańcie tu i czuwajcie!” I odszedłszy nieco dalej, upadł na ziemię i modlił się, żeby — jeżeli to możliwe — ominęła Go ta godzina. I mówił: „Abba, Ojcze, dla Ciebie wszystko jest możliwe, zabierz ten kielich ode Mnie! Lecz nie to, co Ja chcę, ale to, co Ty [niech się stanie]!”
Potem wrócił i zastał ich śpiących. Rzekł do Piotra: „Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe”. Odszedł znowu i modlił się, powtarzajac te same słowa. Gdy wrócił, zastał ich śpiących, gdyż oczy ich były snem zmorzone, i nie wiedzieli, co Mu odpowiedzieć.
Gdy przyszedł po raz trzeci, rzekł do nich: „Śpicie dalej i odpoczywacie? Dosyć! Przyszła godzina, oto Syn Człowieczy będzie wydany w ręce grzeszników. Wstańcie, chodźmy, oto zbliża się mój zdrajca” (Mk 14, 32—42).
Od godziny szóstej mrok ogarnął całą ziemię, aż do godziny dziewiątej. Około godziny dziewiątej Jezus zawołał donośnym głosem: „Eli, Eli, lema sabachthani?”, to znaczy: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” [...] raz jeszcze zawołał donośnym głosem i wyzionął ducha (Mt 27, 45—50).
[...] Syn Człowieczy przyszedł szukać i zbawić to, co zginęło (Łk 19, 10).
Dostąpiwszy więc usprawiedliwienia przez wiarę, zachowajmy pokój z Bogiem przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, dzięki któremu uzyskaliśmy przez wiarę dostęp do tej łaski, w której trwamy i chlubimy się nadzieją chwały Bożej. Ale nie tylko to, lecz chlubimy się także z ucisków, wiedząc, że ucisk wyrabia wytrwałość, a wytrwałość — wypróbowaną cnotę, wypróbowana cnota zaś — nadzieję. A nadzieja zawieść nie może, ponieważ miłość Boża rozlana jest w sercach naszych przez Ducha Świętego, który został nam dany (Rz 5, 1—5).
Sądzę bowiem, że cierpień teraźniejszych nie można stawiać na równi z chwałą, która ma się w nas objawić. Bo stworzenie z upragnieniem oczekuje objawienia się synów Bożych. Stworzenie bowiem zostało poddane marności — nie z własnej chęci, ale ze względu na Tego, który je poddał — w nadziei, że również i ono zostanie wyzwolone z niewoli zepsucia, by uczestniczyć w wolności i chwale dzieci Bożych. Wiemy przecież, że całe stworzenie aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia.
Lecz nie tylko ono, ale i my sami, którzy już posiadamy pierwsze dary Ducha, i my również całą istotą swoją wzdychamy, oczekując [...] odkupienia naszego ciała. [...]
Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według [Jego] zamiaru (Rz 8, 18—28).
Zewsząd znosimy cierpienia, lecz nie poddajemy się zwątpieniu; żyjemy w niedostatku, lecz nie rozpaczamy; znosimy prześladowania, lecz nie czujemy się osamotnieni, obalają nas na ziemię, lecz nie giniemy. Nosimy nieustannie w ciele naszym konanie Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym ciele. Ciągle bowiem jesteśmy wydawani na śmierć z powodu Jezusa, aby życie Jezusa objawiło się w naszym śmiertelnym ciele (2 Kor 4, 8—11).
To dążenie niech was ożywia; ono też było w Chrystusie Jezusie. On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej (Flp 2, 5—8).
Zaprawdę godne to i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie, Panie, Ojcze Święty, wszechmogący, wieczny Boże, przez Chrystusa, Pana naszego.
W Nim zabłysła nadzieja chwalebnego zmartwychwstania i choć zasmuca nas nieunikniona konieczność śmierci, znajdujemy pociechę w obietnicy przyszłej nieśmiertelności. Albowiem życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy, i gdy rozpadnie się dom doczesnej pielgrzymki, znajdą przygotowane w niebie wieczne mieszkanie.
Dlatego z Aniołami i Archaniołami oraz ze wszystkimi chórami niebios głosimy Twoją chwałę, razem z nimi wołając: Święty, Święty, Święty Pan Bóg [...]1
Prosimy Cię, Panie, oczyść duszę Twojego sługi z grzechów, tak aby wraz ze Świętymi i wszystkimi, których wybrałeś, cieszyła się chwałą zbawienia. Przez Chrystusa, Pana naszego, który żyje i króluje z Tobą w jedności Ducha Świętego, Bóg przez wszystkie wieki wieków2.
Światłość wiekuista niechaj im świeci, o Panie, wśród świętych Twoich na wieki, bo jesteś pełen dobroci. Wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci...3
Pomnij, Jezu miłościwy, jakoś dla mnie czynił dziwy, nie gub mnie w tym dniu straszliwym. Dla mnieś się utrudził, Panie, krzyża mękę cierpiał za mnie, miałby trud ten przepaść marnie? Ty, co Maryi odpuściłeś, łotra z krzyża pocieszyłeś, nadzieję w serce włożyłeś4.
Jako świadectwo duchowości antycznej zachowały się przejmujące teksty, które pokazują pełną rezygnacji postawę ówczesngo człowieka wobec przeciwności losu. Beznadziejny smutek tych tekstów porusza nas po dwudziestu czy dwudziestu pięciu wiekach, ale też podziwiać musimy emanujące z nich poddanie się i powściągliwość.
Danae, kołysząca swoje wątłe dziecko na barce wypływającej w sam środek fal, zadziwiona jest jego spokojem:
O, moje dzieciątko! Tak wielkie jest twoje nieszczęście, a ty nie płaczesz. Śpisz na tych strasznych deskach zbitych kilkoma gwoździami. Nie czujesz ani tej słonej fali, która zwilża ci włoski, ani huku wichru. Śpisz w swym płaszczu z purpury, twoja śliczna twarzyczka zwrócona jest ku mnie. Ach, gdyby to nieszczęście było dla ciebie naprawdę nieszczęściem, twoje uszko słuchałoby mnie. Śpij, mój maleńki, i niech śpi to morze i nasza niezmierzona niedola. Ty, Ojcze Zeusie, odmień nasz los. Ale jeśli moja prośba jest zbyt zuchwała i oddala mnie od tego, co słuszne, przebacz mi!5
Sokratesowi podano naczynie z trucizną:
Ten wziął je z całkowitym spokojem, [...] bez drżenia, nie zmieniając koloru twarzy ani jej wyrazu. Patrząc na owego człowieka tym swoim zwykłym mocnym spojrzeniem, powiedział: „A co ty na to, gdybym tak odlał komuś część z tego napoju na ofiarę? Wolno tak zrobić czy nie?” „Przygotowujemy tylko taką ilość, Sokratesie, jaką sądzimy, iż trzeba wypić” — odpowiedział.
„Rozumiem” — odparł Sokrates. — Ale modlić się do bogów chyba wolno, a nawet trzeba, aby przeniesienie z tego świata do tamtego przeszło szczęśliwie. O to się modlę i oby tak się stało”. Powiedziawszy to, podniósł naczynie do ust i wypił napój w całkowitym spokoju bez okazywania niesmaku.
Do tego momentu większości z nas udało się powstrzymać łzy. Lecz gdy widzieliśmy go, jak pije i jak kończy pić, dłużej już nie wytrzymaliśmy. Mnie łzy same popłynęły po policzkach. Ukryłem więc twarz w dłoniach i zapłakałem — nie nad nim, skądże, ale nad samym sobą i nad własnym losem, iż tracę takiego przyjaciela. Kriton już wcześniej ode mnie wstał i wycofał się, nie mogąc opanować płaczu. Apollodoros od dłuższego czasu szlochał nieprzerwanie, a teraz załkał tak głośno i boleśnie, iż wszyscy załamaliśmy się, z wyjątkiem samego Sokratesa, który rzekł do nas: „Cóż wy robicie, przyjaciele? Dziwni z was ludzie. Wszak odesłałem kobiety właśnie dlatego, żeby nie robiły zamieszania. Śmierć, jak słyszałem, wymaga zbożnego milczenia. Zachowajcie więc spokój i siłę”.
Gdy to usłyszeliśmy, zrobiło nam się wstyd i powstrzymaliśmy łzy. Sokrates chodził tam i z powrotem aż do momentu, gdy, jak nam powiedział, nogi zaczęły mu ciążyć, i położył się na wznak — tak jak mu ów człowiek zalecił. Wówczas ten, który dał mu truciznę, dotknął go i co jakiś czas jął sprawdzać mu stopy i golenie. Następnie ścisnął mocno jego stopę i zapytał, czy coś czuje. Sokrates na to, że nie. Potem dotknął jeszcze goleni i przesuwając rękę coraz wyżej, pokazywał nam, jak Sokrates stygł i sztywniał. Ciągle go dotykając, powiedział, że gdy zimno dojdzie do serca, nastanie koniec.
Drętwota doszła już do podbrzusza, kiedy Sokrates odsłonił twarz — do tej pory miał ją zakrytą — i odezwał się. Były to jego ostatnie słowa: „Kritonie, jesteśmy winni Asklepiosowi koguta. Nie zapomnij spłacić tego długu”.
„Tak się stanie” — rzekł Kriton. — „Czy jeszcze coś?”
Na to pytanie nie było już odpowiedzi, ale po krótkiej chwili drgnął, a ów człowiek odsłonił mu twarz: spojrzenie było nieruchome. Widząc to, Kriton zamknął mu usta i oczy.
Taki, Echekratesie, był kres życia naszego przyjaciela, o którym możemy powiedzieć, iż był w tamtych czasach najlepszym ze znanych nam ludzi, a także najmądrzejszym i najsprawiedliwszym6.
Epiktet, filozof stoicki:
Właściwością bowiem człowieka zgoła nie obznajomionego z filozofią jest obwiniać innych o rzeczy, które on sam źle czyni; po części obznajomionego — obwiniać siebie samego; w pełni obznajomionego — nie obwiniać ni siebie, ni innych. [...]
Nie usiłuj naginać biegu wydarzeń do swojej woli, ale naginaj wolę do biegu wydarzeń, a życie upłynie ci w pomyślności. [...]
Jeśli natomiast nie chcesz w swoich dążeniach doznać zawodu, to rzecz ta leży w twej mocy. A przeto w tym się zaprawiaj, co leży w twojej mocy. [...]
Pamiętaj, że nie człowiek, który ciebie spotwarza albo ciebie uderza, wyrządza tobie zniewagę, ale twoje własne zapatrywanie, jakie ty masz o tych ludziach, jakoby wyrządzali tobie zniewagę. Ilekroć zatem ktoś wzburzy gniew w tobie, wiedz, że to twoje własne wyobrażenie gniew w tobie wzburzyło. Gdyby tak bowiem chociaż raz jeden udało ci się zostawić sobie chwilę czasu na spokojną rozwagę, wtedy łatwiej by tobie przyszło stać się panem samego siebie7.
Marek Aureliusz, cesarz rzymski i filozof, odsłania nam swoją prawą i bólem doświadczoną duszę w Rozmyślaniach:
Z czegóż bowiem jesteś niezadowolony? Z przewrotności ludzi? Zastanowiwszy się raz jeszcze nad tym — co jest rzeczą rozstrzygniętą — że stworzenia rozumne istnieją dla wzajemnej pomocy i że wyrozumiałość jest częścią sprawiedliwości, i że ludzie błądzą wbrew swej chęci, i nad tym, ilu to ludzi zmarło i w proch się rozsypało, którzy z sobą nawzajem walczyli, nawzajem się podejrzewali, nienawidzili, szli z sobą na noże — o tym pomyśl i odpocznij wreszcie!
Podobny bądź do skały, o którą się ciągle fale rozbijają. A ona stoi, a koło niej usypiają bałwany wody...
Będziesz też kiedy, duszo ma, dobra, prosta, jednolita, [...] widoczniejsza niż to ciało, które cię otacza? Użyjesz kiedy szczęścia płynącego z umiłowania i ukochania? Uczujesz, że kiedy sytość i brak braku, nie pragnąca niczego, nie pożądająca niczego, ani żywego, ani nieżywego, do rozkosznego używania? Ani umiłowanego miejsca, ani ziemi, ani klimatu, ani ludzi miłych? Czy ci wystarczy życie obecne, czy poczujesz radość z istnienia wszystkiego tego, co teraz masz? Czy nabierzesz sama z siebie przekonania, że wszystko dzieje się dobrze...?8
Teksty przechowują świadectwo religijnej duchowości Indii i pokazują asymilowanie cierpienia przez mistyków w życiu kontemplacyjnym:
Badając przedmioty zmysłami, ale utrzymując zmysły podporządkowane Ja [boskiemu], wyzwoleni z tego wszystkiego, co nas pociąga i odpycha, osiągamy rozległą i łagodną jasność duszy i usposobienia, gdzie nie ma już miejsca dla namiętności i smutku.
Ten, kto ma wiarę, kto pokonał i opanował swój umysł i swoje zmysły, kto całą swoją świadomą istotę ukierunkował na Rzeczywistość Najwyższą, ten osiągnął poznanie; i osiągnąwszy poznanie, szybko osiągnie najwyższy Pokój.
Ci, którzy zwracają się ku Mnie z miłością i pobożnością, są we Mnie, a Ja także jestem w nich.
Taka jest Moja obietnica, synu Kuntiego, że ten, kto Mnie kocha, nie umrze.
Ich świadomość pełna jest Mnie, ich życie w całości Mnie oddane, oświecając wzajemnie jedni drugich, żyjąc tylko Mną, są na zawsze zadowoleni i radośni.
On jest światłem wszelkiego światła i jaśnieje poprzez głębokie mroki naszej niewiedzy. Jest poznaniem i przedmiotem poznania. Mieszka we wszystkich sercach9.
Cofnijmy się w dziejach do czasów jednego z Ojców Kościoła, świętego Augustyna, retora, później biskupa, i przeczytajmy o jego ufności Bogu:
Późno Cię umiłowałem, Piękności tak dawna, a tak nowa, późno Cię umiłowałem. W głębi duszy byłaś, a ja się po świecie błąkałem i tam szukałem Ciebie, bezładnie chwytając rzeczy piękne, które stworzyłaś. Ze mną byłaś, a ja nie byłem z Tobą. One mnie więziły z dala od Ciebie — rzeczy, które by nie istniały, gdyby w Tobie nie były. Zawołałaś, krzyknęłaś, rozdarłaś głuchotę moją. Zabłysnęłaś, zajaśniałaś jak błyskawica, rozświetliłaś ślepotę moją. Rozlałaś woń, odetchnąłem nią — i oto dyszę pragnieniem Ciebie. Skosztowałem — i oto głodny jestem, i łaknę. Dotknęłaś mnie — i zapłonąłem tęsknotą za pokojem Twoim.
Kiedy do Ciebie przywrę całą moją istotą, skończy się dla mnie wszelki ból i wszelki trud. Wtedy moje życie będzie naprawdę żywe, całe napełnione Tobą. Ty wszystkich, których napełniasz, dźwigasz ku górze. Ponieważ jeszcze nie jestem pełen Ciebie, jestem dla siebie brzemieniem. Przyjemności, nad którymi trzeba by płakać, toczą w moim życiu spór z przykrościami, jakimi należałoby się radować. Nie wiem, której stronie przypadnie zwycięstwo. Zmiłuj się nade mną, Panie. Walczą też niedobre moje smutki z dobrymi radościami — i też nie wiem, która strona zwycięstwo odniesie. O tak, zmiłuj się nade mną, Panie. Ja nieszczęsny — oto wcale nie ukrywam moich ran. Tyś lekarzem, a ja ciężko choruję. Nad nędzarzami się litujesz, a ja nędzarzem jestem. Czyż nie jest bojowaniem życie ludzkie na ziemi?
Któż by sobie życzył udręk i mozołów? Każesz nam je znosić, nie każesz ich miłować. Nikt nie kocha tego, co musi znosić, choćby się cieszył, że może to znieść. Lecz choćby nawet najbardziej był rad, że może to znieść, wolałby przecież, żeby nie było tego, co musi znosić. [...]
Tylko w ogromie Twego miłosierdzia, Panie Boże, mogę pokładać nadzieję. Byleś dał łaskę do wypełnienia tego, co nakazujesz — nakazuj, co chcesz. [...] O, Miłości, która zawsze płoniesz, a nigdy nie gaśniesz! Ty, Miłości, o Boże mój, zapal mnie! [...] Udziel tego, co nakazujesz — i co chcesz, nakazuj10.
Można iść na śmierć, a jednak zachować poczucie humoru, jak świadczy o tym ta karta z życia świętego Tomasza Morea:
O dziewiątej został więc wyprowadzony z Wieży przez Porucznika. Brodę miał długą, inaczej niż w ciągu całego życia. W ręku niósł czerwony krzyż, oczy zwrócone miał w niebo. Kiedy przechodził koło domu pewnej poczciwej kobiety, ta ofiarowała mu kieliszek wina. Odmówił, tłumacząc: „Chrystus podczas Męki pił tylko ocet”. Przybyła inna kobieta, krzycząc za nim o jakieś książki, które złożyła u niego, gdy był kanclerzem. „Dobra kobieto — powiedział jej — jeszcze trochę cierpliwości. W ciągu godziny Jego Wysokość uwolni mnie od wszystkich tych kłopotów...” Znajdował się teraz na miejscu kaźni. Ponieważ rusztowanie wydało mu się niezbyt solidne, powiedział uprzejmie do porucznika: „Proszę was, panie, zechciejcie pomóc mi bezpiecznie wejść; z zejściem poradzę sobie sam”. Wtedy zaczął przemawiać do ludu, który tłumnie zgromadził się, by go zobaczyć i usłyszeć, lecz szeryf mu przerwał. Zadowolił się więc poproszeniem ich w kilku słowach o to, by modlili się za niego i by świadczyli, że umarł w świętym Kościele katolickim i dla niego, jako wierny sługa Boga i króla. To powiedziawszy, ukląkł i odmówił nabożnie Miserere. Następnie podniósł się radośnie i gdy kat zbliżył się, by prosić go o przebaczenie, uścisnął go i powiedział: „Wyświadczysz mi dzisiaj największą przysługę, jaką może mi oddać człowiek śmiertelny. No dalej, chłopcze, odwagi, i niech twoje zadanie cię nie przeraża; mam bardzo krótką szyję, uważaj, byś nie utracił swej reputacji, uderzając obok”. Gdy kat chciał zawiązać mu oczy, powiedział: „Zawiążę je sobie sam”. Następnie położył się sam na ławie i poprosił kata, żeby poczekał, aż on odgarnie sobie brodę, „ponieważ — powiedział — ona nie popełniła zdrady”. W ten sposób, lekko i z wielką duchową radością, przyjął fatalny cios, potwierdzając tym prawdę swoich słów, które wielokrotnie powtarzał, że człowiek może zostać ścięty bez wielkiej szkody, a wręcz odwrotnie — dla swego niewypowiedzianego dobra i szczęścia wiecznego11.
Pascal, człowiek o wątłym ciele i płomiennej, wrażliwej duszy, pytany o tajemnicę cierpienia, daje zawsze konkretną odpowiedź.
Dobrze jest nauczyć się czerpać korzyść z cierpienia, ponieważ ono jest rzeczą tak codzienną, podczas gdy dobro jest tak rzadkie12.
Niechaj w jednostajnej i równej pogodzie ducha przyjmę wszelkie wydarzenia, skoro my nie wiemy, o co powinniśmy prosić, i skoro nie mógłbym uczynić wyboru w mych prośbach bez zrozumienia i nie czyniąc się w tym sędzią odpowiedzialnym za skutki, które Twoja mądrość słusznie zechciała mi ukryć. Panie, wiem, że wiem tylko jedno: że dobrze jest iść za Tobą, a źle jest Ciebie obrazić. Poza tym nie wiem, co jest gorsze albo lepsze w jakiejkolwiek rzeczy. Nie wiem, co mi jest korzystniejsze, zdrowie czy choroba, dostatek czy ubóstwo, ani co bądź w świecie. To jest poznanie przechodzące siłę ludzi i aniołów i ukryte w tajemnicach Twojej Opatrzności, którą ubóstwiam i której nie chcę zgłębiać13.
Myślałem o tobie w moim konaniu; wylewałem krople krwi dla ciebie14.
Zatem wyciągam ramiona ku memu Oswobodzicielowi, który, przepowiadany przez cztery tysiące lat, przyszedł cierpieć i umrzeć za mnie na ziemi, w czasach i wszystkich okolicznościach, które przepowiedziano; i przez Jego łaskę oczekuję śmierci w pokoju, w nadziei wiekuistego z Nim połączenia; a tymczasem żyję radością bądź w pomyślnościach, które podobało Mu się mnie dać, bądź w niedolach, które zsyła dla mego dobra i które nauczył mnie cierpieć swoim przykładem15.
Samotność, jakkolwiek bolesna, może mieć jednak swój aspekt dobroczynny: może, według Newmana, stworzyć możliwość większego i czystszego upragnienia odwiecznej Obecności:
Potrójnie szczęśliwi są ci, którzy odczuwają samotność. Żaden przyjazny głos, żaden miły widok Nie daje ukojenia ich znużonemu sercu. Nawet bogactwo ziemi odzianej w najpiękniejsze ozdoby Światła i radości jeszcze bardziej ich przygnębia, Żądając od nich w odpowiedzi uśmiechu i zapału. I tak, z udręczonym sercem, rozrywają zasłonę, Za którą poszukują tej Obecności, która jako jedyna jest pełnią16.
Lekarze i psychologowie mogą pomóc cierpiącym tak przy pomocy środków technicznych, jak dzięki swemu życiowemu doświadczeniu:
Człowiekowi nie uda się nigdy, nawet wyszedłszy z wieku dziecięcego i po wyleczeniu się z nerwicy, nie doświadczać w żaden sposób lęku, gdyż ten przynależny jest kondycji ludzkiej. I w rzeczywistości ci wszyscy, którzy porzucili utarte ścieżki, w dosłownym czy przenośnym sensie, ci wszyscy, którzy z zuchwałością lub geniuszem potrafili przecierać nowe drogi, bez wątpienia w jakiejś chwili poznali lęk17.
Wolność jest zarazem źródłem lęku i lekarstwem nań. Można by powiedzieć, że jeśli trochę wolności wywołuje lęk, to dużo wolności z niego leczy. Istnieje lęk trwożliwy, właściwy ludziom, którym wolność wydaje się tylko źródłem nieszczęść. Ale jest też promienny lęk człowieka, który usłyszał wezwanie do życia i odpowiada na nie całą swoją istotą. Wahamy się jeszcze, czy można nazwać to niepewne, lecz radosne wzruszenie lękiem: nie ma jednak innego słowa, które byłoby odpowiednie do określenia go, chyba że pojęciu nadzieja przywróci się dawno zapomniany sens, dzięki któremu zaliczone zostało do cnót teologicznych18.
Lęk zawsze towarzyszy ludzkiej duszy, i to nie uciekając przed nim, lecz akceptując go, człowiek może dostąpić udziału w najwyższej formie życia i wolności19.
[Człowiek] zostaje pochwycony przez świętość w samym centrum swojej osoby, w tym najsubtelniejszym miejscu duszy, o którym mówią mistycy. Jest to jakieś tajemnicze przyjście, ponad psychiką — która nie zmienia się tak od razu — powodujące, że człowiek przechodzi ze śmierci do życia, rozmawia z aniołami i oddycha już w wieczności.
Otóż w przypadku tego czysto duchowego zjawiska dyspozycje psychiczne nie przydają się do niczego. Nie jest łatwiej umrzeć dla siebie i przyjąć Boga człowiekowi obdarzonemu naturalnym darem, ułatwiającym mu zdobywanie cnót, niż jakiemuś nieszczęśnikowi o wypaczonym charakterze lub szaleńcowi. Wobec wymogu śmierci dla grzechu, wymogu kierowanego do samego wnętrza serca, kondycja każdego człowieka jest dokładnie taka sama. Gdyby ktoś miał tu być uprzywilejowany, to raczej jakiś chory psychicznie biedak, ponieważ on przynajmniej nie ma pokusy wbijania się w pychę z powodu swojej doskonałości czy zrównoważenia. Należy jednak strzec się uprzywilejowywania nawet tego nieszczęśnika w jego naturalnym ubóstwie, bo, jakkolwiek bardzo pozbawiony dóbr psychicznych, jakkolwiek upośledzony we własnych oczach i w oczach innych, człowiek zawsze próbować będzie wszystkiego, zamiast rozpoznać swoją nędzę w jej istocie — tym rodzajem poznania, w którym nie ma żadnej domieszki upodobania ani skrywanej dumy. Nie łudźmy się — równie trudno jest jakiemuś nieszczęśnikowi przystać na to, że zostanie zbawiony przez Innego, jak najcnotliwszemu uznać, że wszystko w nim uczynił Bóg. I jeśli człowiek o bogatej psychice do końca doświadczać będzie pokusy upodobania sobie w swoich bogactwach, człowiek psychicznie ubogi zawsze będzie miał z kolei pokusę zbuntowania się lub chełpienia swoim nieszczęściem. Tak jeden, jak drugi muszą przejść przez tę samą śmierć, równie przykrą i równie bolesną, ponieważ w przypadku zarówno jednego, jak i drugiego implikuje ona to samo ostateczne wyrzeczenie się dumy i samozadowolenia20.
Filozofowie wszystkich czasów zastanawiali się nad Cierpieniem. Niektóre stronice ich pism niosą nam pomoc, promieniują łagodnym blaskiem i spokojem.
Przeznaczenie, gdy uderza w serce pełne dobrej woli, nie może zapobiec otworzeniu w tym sercu — wskutek doświadczonego nieszczęścia lub uznanego błędu — jakiegoś źródła jasności. Nie może przeszkodzić duszy, by nie przetworzyła tego wszystkiego, co poddaje ją próbie, w myśli, uczucia, w nienaruszalne dobra. Jakakolwiek byłaby moc przeznaczenia, zatrzymuje się ona zawsze na progu jednego z milczących strażników życia wewnętrznego. [Trzeba] przyjmować nieszczęście w najbardziej przestronnej i najczystszej części swej duszy21.
Cierpienie moralne odsłania nam to wszystko, co kochamy. Wydobywa na światło wszystkie tajemne moce, wszystkie mroczne przywiązania, które zamieszkują najbardziej skrywane części naszej istoty. W ten sposób zamiast zacieśniać nam granice, rozszerza je bez końca. Ale jego rolą jest nie tyle nas poszerzać, co pogłębiać. Dostarcza nam ono poznania, które dalekie jest od poznania skierowanego na przedmiot, pozostający dla nas zawsze do pewnego stopnia zewnętrznym. Czysta wiedza znajduje się zawsze na powierzchni świadomości, podczas gdy ból zstępuje w nas aż do istoty, która zespala się z wartością. Cierpienie rozprasza wszystkie te stany, którym nasza dusza była dotychczas oddana — płochość lub czystą rozrywkę. Ból jest zawsze czymś ciężkim i to on dodaje wagi życiu. Nie chcemy przez to powiedzieć, że ból sam w sobie jest dobrem. Jest on, przeciwnie, dobrem, które zostaje z nas wydarte; lecz właśnie świadomość tego wydarcia drąży naszą wewnętrzną istotę i ogołacając ją z tego, co ma, powoduje jej skupienie się na tym, czym jest, a odkrywając przed nią sens tego, co utraciła, daje jej nieskończenie więcej. Ból żywcem przenika naszą świadomość: przekuwa ją aż do korzeni... Pozwala nam określić stopień powagi, jaką jesteśmy w stanie nadać życiu... W konsekwencji ból może nas oczyścić lub pogłębić, lecz pod warunkiem — jak widzimy — że zamiast uważać go za coś obcego, co usiłujemy wyprzeć lub czemu pozwalamy, by nas ujarzmiło, zgodzimy się w pewnym sensie przyjąć go, by włączyć go w naszą istotę i uczynić środkiem naszego rozwoju22.
Zastanówcie się nad cierpieniem: dla większości ludzi jest ono czymś w rodzaju skandalu. Świadomość dąży tylko do tego, by się mu wymknąć. Filantropi chcieliby uwolnić ludzkość od cierpienia. Prawie zawsze wydaje się nam ono absurdalne albo niesprawiedliwe. Jest jak przekleństwo, które ciąży nad naszym życiem, i daje nam wieczny powód do skarg i buntu. A jednak, jeśli cierpienie dotyka nas i nami wstrząsa głębiej niż jakikolwiek inny stan, jeśli powoduje, że tak dotkliwie wrastamy w intymność naszej własnej istoty, której nie uświadamialiśmy sobie nigdy w większym stopniu niż wtedy, gdy jest przez to cierpienie rozdarta i, można powiedzieć, wydarta samej sobie, czyż to cierpienie nie ma jakiegoś ukrytego znaczenia, które nam jednak zawsze umyka, ponieważ jesteśmy zbyt pochłonięci nim samym i wysiłkami, by się od niego uwolnić? Jeśli tak jest, nie chodziłoby już o to, by szukać na cierpienie jakiegoś leku, łagodzić je, odrzucać, przeciwstawiać mu się czy przed nim uciekać, lecz tylko by je przeniknąć23.
Bóg pozostaje Bogiem, to znaczy Jedynym, Niewyrażalnym, Najwyższym Panem, który uniża się tylko wobec pokornych, aby więc nastąpił ten triumf miłości przebóstwiającej, Bóg nie może wlać ani człowiek nie jest w stanie przyjąć takiego wyniesienia, dopóki nie zostanie na niego nałożone pewne doświadczenie i dopóki nie przejdzie przez nie. Doświadczenie to może stać się nawet wzniosłym i pełnym udręczenia oczyszczeniem w przeobrażającym zespoleniu. Z tego punktu widzenia nic nie jest za ciężkie: ośmielam się wierzyć, że pewnego dnia ludzie, którzy przestali rozumieć znaczenie „Dobrej Nowiny”, pojmą to ciągle zapominane i nie rozumiane przesłanie, znowu wsłuchają się uważnie w „Starą Pieśń”, znowu i bardziej niż kiedykolwiek będą zdolni zakochać się w Tym, przeciwko któremu bluźnią, czy raczej którego odrzucają, by nie widzieć w Nim okrutnego i mściwego despoty — właśnie wtedy, gdy najbardziej rygorystyczne wymagania z Jego strony nie są niczym innym jak cudownymi pomysłami miłości24.
Dziel się chętnie wszystkim — prócz cierpienia. Tutaj skąpstwo równa się szlachetności. Lub też wybieraj swoich powierników, tak jak wybrałbyś swojego Boga, gdyby Bóg nie był jeden. Ileż z twych warg spłynęło już zwierzeń, po których pozostało tylko — jako dodatek do bólu, który je spowodował — wrażenie wstydu i marności, że się je uczyniło!25
Oddal od siebie to gorzkie i smutne upodobanie do katastrofy. W pragnieniu katastrofy może drzemać tyleż samo chciwości, co w lękliwym przywiązaniu do spokoju w porcie, i więcej pychy... Nie schlebiaj własnemu nieszczęściu. Aby twój ból był doskonale czysty, musi być doskonale mimowolny26.
Poniżej cytujemy myśli czterech teologów, które pomogą nam może zrozumieć, jak cierpienie, którego nie da się uniknąć, spożytkować dla naszego dobra duchowego:
Przyjmowanie cierpienia nie jest lubowaniem się w nim. Nie jest to miłość do cierpienia dla niego samego. To zgoda na upokorzenie. Otwarcie na dobrodziejstwo nieuniknionego, podobnie jak ziemia pozwala przeniknąć się do głębi spadającej z nieba wodzie.
Istnieje sztuka cierpienia — nie trzeba jej jednak mylić ani ze sztuką uprawiania cierpienia, ani nawet ze sztuką unikania go.
Ten, kto lituje się nad sobą i wzrusza własnym bólem, równocześnie zatraca całe jego dobroczynne działanie. Podobnie ten, kto się na nim koncentruje i znajduje przewrotne upodobanie w karmieniu się jego goryczą.
Kiedy cierpienie wejdzie w nasze życie, nie trzeba go odpychać ani mu ustępować. Ani walczyć przeciw niemu, ani kierować się sprytem. Trzeba je przyjąć obojętnie. Lecz ten rodzaj przyjęcia nigdy nie bywa ostateczny. Jest to najwyższy stopień ćwiczenia własnej wolności27.
Jeśli dusza twoja jest mroczna, idź do kościoła, uklęknij i módl się.
Jeśli twoja dusza nadal pogrążona jest w ciemnościach, odnajdź swego ojca duchownego, usiądź u jego stóp i otwórz mu duszę.
A jeśli mimo to dusza twa nadal spowita jest w czerń, idź do twej izdebki, połóż się na macie i śpij28.
Podzielony, rozdarty, nawet niezrównoważony: czyż można by nazwać szczęśliwym człowieka, któremu wszystkie te stany ducha byłyby całkowicie nieznane?29
Bóg chce mnie całego: kiedy się do Niego modlę, jestem przekonany, że tylko On może mnie tak ogarnąć. Jego wola jest czysta: chce, bym rozwijał się w sposób wolny, i tylko chce. Jego jedynym zamiarem jest oddanie mnie w moje własne ręce. Pomiędzy Nim a mną rozgrywa się niewątpliwie straszna walka, ale po to, bym zrozumiał, że trzeba przestać walczyć i powierzyć się źródłu mojego istnienia i mojej najistotniejszej wartości. Dramatyczne dzieje mojej drogi wewnętrznej, wszystkie różnorodne wydarzenia mają na celu tylko jedno — doprowadzenie mojego opornego umysłu do tej ufności. Nie są po to, by mnie unicestwić czy powalić, ale po to, bym nauczył się tego jedynego wstydu, który jest wstydem szlachetnym: że zrobiłem coś z innego powodu niż czysta miłość, w której rozkwita najwyższa wolność.
Mistycy mówią o rozmywaniu się osobowości w czasie ekstazy. Ale jeśli są chrześcijanami, posługują się pożałowania godnym słownictwem, które odziedziczyli po neoplatonikach, a znaczenie ich żądania jest następujące: to w Ty absolutnym odnajdujemy nasze absolutne ja; jesteśmy sobą tylko wtedy, gdy przestajemy koncentrować nasze myśli na sobie samych i jeśli zgadzamy się na to, by przyjąć od Boga tę jedyność, którą On nam przeznacza, to jedyne imię, które wreszcie będzie nami... Chrześcijanin nie zawsze jest wielkim mistykiem: w swoją modlitwę włączać będzie jakieś prośby czy pewne wyobrażenia. Ale ma świadomość, że jest podstępny i słaby. W gruncie rzeczy wie dobrze, że oddaje się w ręce Boga, i wie nawet, co czyni, czyniąc to. Możemy więc teraz zrozumieć, że jeśli modli się, nawet w sposób niedoskonały, modlitwa jest dla niego potężną dźwignią i może przeobrazić jego siły psychiczne: nie dołączając się do nich jako nowy czynnik, lecz sycąc od wewnątrz świadomość, która ma je zespolić. Boży Duch wyzwala duszę, łagodzi ją, rozgrzewa, podnosi i ożywia30.
Gdy u schyłku życia człowiek dokonuje swego duchowego bilansu, często zauważa, że zamyka się on w czterech czy pięciu spotkaniach, które wytyczyły mu drogę i które rozjaśniają resztę, jeśli ta reszta jest wystarczająco wartościowa, aby nie przepaść w całkowitej błahości. Czy nie jest to formą i przepowiednią tej obecności, tej „paruzji”, która już przenika wieki i zakreśla ich prawdziwe kontury? Przeszłość, bolesna czy radosna, śpiewać będzie w chwale, która już nie przemija i która jest promieniowaniem Boga.
[...] Miłość, która różnicuje osoby, łączy je wszystkie w obecności będącej jej istotą. W Bogu, który jest wszystkim we wszystkich, poszczególne niuanse nie tylko zostaną uchronione, lecz przejdą metamorfozę. Każda następna chwila nie jest tylko dodaniem chwili do chwili: przetwarza ona przeszłość, jeśli tak można powiedzieć, i nadaje jej nowy kontekst i nowe zabarwienie. Każde wydarzenie, jakkolwiek nieskończenie bolesne by było, ma w sobie coś ostatecznego i rozpływa się w oceanie radości. „Zmartwychwstały Chrystus już nie umiera”. Zachowuje tylko w swojej chwale ślady ukrzyżowania: to te ślady pokaże Tomaszowi, aby dać się rozpoznać. I w ten sposób, na zawsze, Odkupiciel rozprasza lęk, by Jego Ojciec nas nie opuścił31.
Istnieją w życiu chrześcijańskim pewne odcienie, i to zasadnicze, które tylko ono jest w stanie dać. Szczególnie pewnego rodzaju optymizm.
[Ten optymizm] jest całkowity. Tak nawet całkowity, że jest tylko zaczątkiem tego niewypowiedzianego optymizmu, który odnosi się do życia wiecznego. Każde inne życie ma swój schyłek i dni ostatnie są zstępowaniem: starzec co rano zadaje sobie pytanie, co przyjdzie mu utracić, i w istocie traci co najmniej ten jeden z niewielu dni, jakie mu pozostają. Ale życie w łasce może być tylko wznoszeniem się i ludzie, nadal jak małe dzieci, mają jeszcze przed sobą całe życie: wieczność. Dla nich najpiękniejsze jeszcze się nie wydarzyło i dzień jutrzejszy będzie jeszcze bardziej świetlisty niż dzisiejszy: oni są jutrzenką, rozkwitają, przyjmują Boga.
Optymizm, niezmącony optymizm. Nie z powodu pogodnego usposobienia, które powoduje natychmiastowe odzyskiwanie równowagi. Ale z powodu odwiecznej stałości, z którą łączy się nadzieja. Życie wieczne, na które czekamy, mamy już w zalążku; ostateczny charakter, jaki objawi później, ma już teraz, lecz w zalążku, bo ono również jest w zalążku. Niewątpliwie nasza wolność, która je przyjmuje, jest krucha sama przez się, może więc, uchylając się, powodować chwiejność tego, kto ma nadzieję: ale to nie nadzieja odejdzie, lecz człowiek porzuci nadzieję... Nadzieja jest ostatnia, stała, nieusuwalna, jest taka sama z siebie i wystarcza, by nas uczynić niewzruszonymi, lecz pod warunkiem, że my sami jej nie porzucimy...
A więc optymizm, optymizm i radość... To wieczne radosne uniesienie, które oczekuje albo które raczej nadchodzi. Radość wzniosła, bo jest radością samego Boga, który przychodzi nas ogarnąć32.
Ból nie jest doświadczeniem brutalnym, bezużytecznym i niepojętym. On również czemuś służy. Jego wielkie znaczenie polega na tym, że jest — dla tego, kto cierpi, jak i dla tego, kto patrzy na cierpienie — wezwaniem do miłości odkupieńczej, tej miłości, która jest naśladowaniem Chrystusa i przez którą chrześcijanin ocala drugiego, zbawiając sam siebie. Chrześcijanin znajdujący się w obliczu bólu powinien naśladować Chrystusa sługę, który pochylił się nad tym nieszczęściem, by mu ulżyć, i powinien oprzeć się na swej nadziei, modlitwie i wysiłkach, by zwyciężyć ból. Urzeczywistnia w ten sposób jedną z najistotniejszych cech miłosierdzia chrześcijańskiego, i aby to zrozumieć, wystarczy przeczytać przypowieść o dobrym Samarytaninie. Przypowieść ta określa konkretnie istotę relacji miłosierdzia. Polega ona na ustanowieniu człowieka bliźnim, który staje wobec mnie, i uczynieniu z niego drugiego mnie. Otóż taki stosunek zawiązuje się między człowiekiem, który cierpi, a tym, który pochyla się, by mu pomóc: jest to stosunek miłosierdzia. W ten sposób ból jest istotnym wezwaniem, przy pomocy którego te dwie osoby odnajdą się i przez które Samarytanin się spełni, zapominając o sobie dla drugiego... Nieszczęście jest [...] apelem do naszej wolności, ale po to, by ta wolność oddała siebie miłosierdziu i otworzyła się w ten sposób na siłę łaski, która chce zbawić równocześnie — czyniąc ich wzajemnie bliźnimi — tego, który się pochyla, i tego, który się skarży33.
Powieściopisarze często zajmowali się problemem ludzkiego cierpienia. Oto kilka kart z naszej najlepszej literatury, których przeczytanie może pomóc w przeżyciu złych godzin...
Pierre-Henri Simon:
— Hans — podjęła Elsa [młoda dziewczyna, niewierząca] — Hans, Bóg Objawienia, Bóg, który wciela się w człowieka i cierpi dla niego... bardzo chciałabym w to wierzyć, ale już nie potrafię — albo jeszcze nie... A jednak jestem po waszej stronie; bliżej mi do was [chrześcijan] niż do innych, którzy nie chcą lub zapominają stawiać sobie pytanie o Boga. Bo w końcu jeśli Boga nie ma, zostaje tylko jeden pewnik: to najcenniejsze, najczystsze, na co potrafi się zdobyć nasza duchowa natura, akt męstwa, poruszenie miłości, gest artysty, nie ma żadnej innej przyczyny oprócz przypadku — wszystko w niewyjaśniony sposób powstało z kropli żywej materii, która wyłoniła się miliony lub miliardy lat temu z nie wiadomo jakich procesów chemicznych — a w to nie mogę uwierzyć. Nie sądzę nawet, żeby można było to przyjąć, jeśli ma się jakieś doświadczenie życia wewnętrznego, kiedy się kogoś kochało lub spotkało na swojej drodze to coś zadziwiającego: szlachetność, dobroć, przychylność jakiejś istoty. Tak, istnieje mur, który wznosi się wszędzie przed nami, na który natrafiamy i ranimy się o niego przy każdym naszym porywie. [...] Ale za tym murem musi być ktoś — nie wiem kto, chcący od nas nie wiem czego, prawdopodobnie żebyśmy byli pokorni i godni i żebyśmy z miłością zgadzali się na ten niezrozumiały świat, na to kruche i drogocenne życie, w którym ciągle mieszają się ból i radość34.
Maxence van der Meersch:
W Ciałach i duszach stary profesor Doutreval, który wiele w życiu wycierpiał, porzuca pełną dumy oschłość i poprzez swe doświadczenia odnajduje prawdziwą wielkość człowieka.
Przytoczmy rozmowę Doutrevala z Fabianą, jego córką, którą zatrzymuje przy sobie, nie chowając urazy z powodu jej ciężkiego przewinienia moralnego:
[...] to dla ciebie jedyny ratunek, jedyna droga, na której możesz się jeszcze czegoś od przyszłości spodziewać... Płaczesz... Rozumiem cię, biedactwo moje! Wybacz mi!...
Wyjął chustkę i otarł sobie oczy. Fabiana rzuciła mu się na szyję.
— Tatusiu, tatusiu, nie płacz! Jestem szczęśliwa! Taka szczęśliwa! Nie marzyłam o niczym podobnym. To ja cię proszę o przebaczenie! Jakiś ty dobry! Jaki dobry!
— Dobry... — uśmiechnął się smutno. — Dobry! O nie, malutka. Nie jestem dobry. Ktoś, kto miewa takie myśli jak ja, kto podlega takim pokusom i dopuszcza się takich złych czynów, jakich ja się dopuszczałem, nie jest człowiekiem dobrym...
— Nie znasz siebie! Nieprawda, ty jesteś dobry! Przypomnij sobie tych wszystkich, do których się szczerze przywiązałeś, dla których się poświęcałeś, wszystkich twoich pacjentów, jak ty się dla nich męczyłeś! Pomyśl o tych wszystkich, których leczyłeś i przywracałeś im zdrowie...
— Kwestia ambicji... pycha...
— A przypomnij sobie to stare psisko, starego Toma, na którym miałeś przy studentach dokonać wiwisekcji... Polizał ci rękę i już nie mogłeś... kazałeś go rozwiązać i odprowadzić do Mariety... Widzisz, że jesteś dobry!
Doutreval wzruszył ramionami.
— Słabość...
— A dzieci, te wszystkie dzieciaki w Zakładzie? Zapomniałeś już, jak bardzo je kochałeś, ile pieniędzy wydawałeś na nie, jak bardzo martwiłeś się, kiedy ta mała idiotka umarła... Zaczynała cię poznawać... Głaskała rączkami po twarzy... Ja się bałam... A ty jej pozwalałeś... Bardzo ją lubiłeś, a jak umarła, to nawet płakałeś... A przypomnij sobie tę kobietę, robotnicę z fabryki, co przyprowadziła do ciebie dorosłego syna i błagała, żebyś go wyleczył? Nie pamiętasz? Przez pięć lat próbowano go uzdrowić, chodziła z nim wszędzie. Stosowano wszystko, co możliwe, przeszedł przez ręce wszystkich twoich kolegów. Bałeś się wtedy, pamiętasz? Przeciwnicy mieli cię na oku. Gdyby ci się nie powiodło, sprawa zaraz nabrałaby rozgłosu. Byłaby to dla ciebie prawdziwa katastrofa! A przypadek wydawał się przecież prawie nieuleczalny. Przypuszczano, że chyba liczysz na cud! Wahałeś się całe dwa dni, pamiętasz? W końcu podjąłeś się leczenia, przyjąłeś jej syna do Saint-Clément. Żeby kogoś, kto do ciebie zwrócił się o pomoc, nie pozbawiać ostatniej deski ratunku, postawiłeś na jedną kartę wszystko: nazwisko, reputację, twoją metodę, tak, wszystko. Chłopak wyszedł z zakładu wyleczony, wrócił do roboty... Oto czego dokonałeś, tatusiu!
— Ba... — mruknął Doutreval.
Zabrakło mu tchu. Usiadł na pniu topoli, znowu wyciągnął chustkę i otarł łzy. W chaosie myśli, rozterce i całej jego niedoli słowa córki działały dziwnie kojąco, budziły niepojętą nadzieję. Albowiem jedną z najgłębszych radości, jakich możemy doznać, jest odnalezienie we własnej przeszłości wspomnienia jakiegoś odruchu dobroci, który przerodził się w czyn, choć wcale się o to nie staraliśmy, czasem niemal nie uświadamialiśmy sobie tego jakiegoś odruchu najczystszej miłości, który zmusza, byśmy uwierzyli w dobro. A poza dobrem — czy o tym wiemy, czy nie — zawsze kryje się Bóg. Gdyż człowiek we wszystkim, co kocha, może kochać albo siebie, albo Boga. Istnieją tylko dwie miłości35.
W zakończeniu książki Doutreval spotyka się ze swoim synem Michałem, którego kiedyś wyrzucił z domu w porywie pychy, a teraz pierwszy wyciąga do niego rękę:
Przez chwilę spoglądali na siebie w milczeniu. Uprzytamniali sobie cały ten czas, który przeżyli z dala od siebie, przeszłość, która ich teraz dzieliła. Bolesna chwila. Nie wystarczy, że ludzie w końcu się zrozumieją, odzyskają dla siebie szacunek, uznają obopólne winy: wzajemnie zadawane rany pozostawiają ślad. To już nie boli, rany się zagoiły. Lecz serce stwardniało przez blizny. A życie jest za krótkie, nie staje czasu, by odżyło to, co umarło. Ludzie powinni wystrzegać się nienawiści. Nawet na miłość nie starcza nam przecież czasu!36
„Porzućcie wybujałe nadzieje i na wielką miarę zakrojone marzenia...” Usłuchałem tej przestrogi. Zrezygnowałem.
— I mimo wszystko jesteś szczęśliwy?
— Wiesz, Michale, że tak. Tak. Człowiekowi się wydaje, że z wszystkiego się wyzwolił, od wszystkiego odszedł. Wydaje mu się, że już wszystko widział, wszystko poznał, zgłębił, jak dalece wszystko jest marnością; ludzkość, rodzina, pieniądze, zaszczyty, dzieci... Wydaje mu się, że już nigdy nie będzie w stanie niczym się zainteresować, do niczego przywiązać. A później — wskazał ręką stojącą na oknie pluszową zabawkę — pojawia się, wchodzi w życie taka mała istotka, dziecko, wnuczek. I dla tego oto malca stare serce, które już dawno zdawało się umarłe, zaczyna na nowo bić, zaczyna się niepokoić, drżeć, daje się porwać — i człowiek na nowo powraca do życia37.
Georges Duhamel:
Wiele razy, gdy przejeżdżałem pociągiem czy samochodem przez jakieś miasto i widziałem światełko w oknie czyjegoś domu, zdarzało mi się myśleć: Jest tam na pewno ktoś, kto cierpi, kto czeka w samotności. Chciałbym na tę godzinę niepokoju i goryczy zostać jego serdecznym przyjacielem... Tak, całą siłą mego umysłu i serca pragnąłem stać się przyjacielem, pomagać żyć, cierpieć i zdrowieć. I życie wspaniałomyślnie nie odrzuciło mojej prośby. Gratias ago38.
— Posłuchaj, siostro — ciągnął dalej Laurent — posłuchaj, co powiedział Nietzsche: „Ból mówi: przechodź i mijaj! Ale każda radość chce żyć wiecznie”. Oto, czego pragną ludzie. A jednak, jeśli cokolwiek z nas miałoby przeżyć, to wydaje mi się, że nie nasza radość. Nasza radość może zniknąć, dokonało się już jej przeznaczenie, jest spełnieniem sama w sobie. Ale wszystkie smutki i cierpienia ludzkie to, siostro, coś, co nie może przepaść na zawsze. To, że od tysięcy lat ludzie cierpią, jedni w milczeniu, inni krzycząc, jest jak gdyby jakimś potwornym skarbem, który nie mógłby zniknąć bez śladu, nie sądzisz? Myśl, że cały ten ból nie miałby kiedyś później zostać ukojony i odpuszczony, przeraża mnie. To nie radość wypełnia nieskończoną przestrzeń i tę wielką ciszę, o których pisze Blaise Pascal. Nie, nie, świat jest pełen bólu, który krzyczy, który poprzez wieki domaga się sprawiedliwości i zadośćuczynienia.
Siostro — powiedział Laurent — rosłem w laboratoriach nowego wieku. Nie wierzę w nieśmiertelność duszy. A jednak nie potrafię myśleć, że cały ból świata przepadnie na zawsze39.
François Mauriac:
Irena, chora, na krawędzi samobójstwa, rozmyśla:
Myślała o morzu, którego już nie zobaczy; i myślała też mgliście o czymś, co było piękniejsze niż morze, co rozciągało się ponad mrokami choroby, samotnego cierpienia i śmierci. Dziwiła się tej radości, którą odczuwała w samej głębi swojej istoty, a która pochodziła nie wiadomo skąd...40
Straszny, trudny do zniesienia starzec, o którego życiu opowiada Kłębowisko żmij, osiąga stan, w którym nic już nie daje mu zadowolenia — ani pieniądze, ani nawet nienawiść...
Przez czterdzieści lat zdawało mi się, że pogodziłem się z nienawiścią, jaką budzę w innych i jaką sam odczuwam. A jednak, podobnie jak inni, łudziłem się nadzieją i, jak tylko mogłem, oszukiwałem swój głód, aż przyszło mi sięgnąć po ostatnie zapasy. Teraz już koniec41.
Mógłbym przecież pomyśleć wreszcie o innych, o kim innym niż moi wrogowie! Ale zmora starości polega na tym, że człowiek jest sumą swego życia, sumą, w której nie potrafiłby zmienić ani jednej cyfry. Na tego konającego z nienawiści starca złożyło się dzień po dniu sześćdziesiąt lat. Jestem, jaki jestem; trzeba by stać się kim innym. O Boże, Boże!... gdybyś ty istniał!42
Promienie zachodzącego słońca z trudem przebijały sobie drogę w ten zasnuty świat. Czułem, widziałem mą zbrodnię, dotykałem jej. Nie tkwiła ona całkowicie w tym ohydnym kłębowisku żmij — w nienawiści do dzieci, pragnieniu zemsty, ukochaniu pieniądza, lecz w uporze, z jakim wzbraniałem się poprzez te skłębione żmije przedrzeć. Uczepiłem się tego obrzydliwego kłębowiska, jak gdyby było moim sercem, jak gdyby bicie tego serca zmieniło się w syk pełzających gadów. Nie dość, że przez pół wieku znałem z samego siebie to tylko, co mną nie było; na innych też patrzyłem w ten sam sposób. W twarzach mych dzieci uderzała mnie wyłącznie nikczemna chciwość. W Robercie dostrzegłem tylko głupotę i uczepiłem się tych pozorów. Nigdy nie zdawałem sobie sprawy, że trzeba zrywać maskę z twarzy innych ludzi, że trzeba przedrzeć się przez nią, aby do nich dotrzeć. Powinienem był zrobić to odkrycie mając trzydzieści, czterdzieści lat. Dziś jestem już tylko starcem o zamierającym sercu i patrzę, jak ostatnia jesień mego życia kołysze do snu winnice, jak je odurza oparami mgieł i promieniami słońca. Ci, których winienem był kochać, umarli; umarli ci, którzy mogli mnie kochać. A nie mam już czasu i sił, aby wyjść naprzeciw tych, co pozostali, aby ich na nowo odkryć. Wszystko we mnie, nawet mój głos, moje ruchy, mój uśmiech, należy do tego potwora, którego pchnąłem do walki przeciw światu, któremu dałem swe imię43. [...]
Wszyscy — żona i dzieci, państwo i służba — sprzysięgli się przeciw mej duszy, narzucili mi tę ohydną rolę. Z okrutnym uporem trwałem w postawie, której ode mnie wymagali. Upodobniłem się do wzoru, jaki mi wskazywała ich nienawiść. Cóż to za szaleństwo łudzić się, że w sześćdziesiątym ósmym roku życia można popłynąć przeciw prądowi, narzucić im nowy wizerunek człowieka, którym wszakże jestem, którym zawsze byłem! Widzimy przecież tylko to, cośmy przywykli dostrzegać. I ja was też nie widzę, moje biedne dzieci! Gdybym był młodszy, bruzdy byłyby mniej głębokie, przyzwyczajenia mniej zakorzenione, ale wątpię, czy nawet w młodości potrafiłbym się wydostać z tego zaklętego kręgu. „Trzeba by jakiejś siły”, powiadałem sobie. Jakiej siły? Kogoś, tak, kogoś, w kim byśmy się wszyscy złączyli, kto poręczyłby moim bliskim za moje wewnętrzne zwycięstwo; kogoś, kto by za mnie zaświadczył, zdjął ze mnie to ohydne brzemię i wziął je na swoje ramiona... Nawet najlepsi nie uczą się sami miłości: aby przejść do porządku nad śmiesznością ludzi, ich wadami, a zwłaszcza głupotą, trzeba posiąść tajemnicę miłości, której świat dzisiejszy już nie zna. [...] Szukałem tej jedynej Istoty, która byłaby zdolna odnieść to zwycięstwo; musiałaby sama być sercem serc, płonącym ogniskiem wszelkiej miłości. To pragnienie było już może modlitwą. Niewiele brakowało, abym padł tego wieczora na kolana...44