Nie ja – jakkolwiek to nie zabrzmi – jestem swoim zbawicielem. Jedynym, powtarzam: jedynym moim zbawicielem jest Jezus Chrystus.
To było jedno z późniejszych moich nawróceń. W sumie nie tak dawno odkryłem, że zbawienie nie wynika z tego, że staram się żyć dobrze, pobożnie, że przez całe moje życie chodzę do kościoła, że staram się żyć w łasce uświęcającej, korzystam z sakramentów. Tu nie chodzi o to, że jeśli będę bardziej dobry niż zły, to Pan Bóg po mojej śmierci jedno i drugie zważy i oby przeważyła szalka z napisem „niebo”. Jakoś wcześniej słowa św. Pawła do mnie nie dotarły (choć pewnie słyszałem je wielokrotnie): Bóg zaś okazuje nam swoją miłość właśnie przez to, że Chrystus umarł za nas, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami.
W kontekście mojego zbawienia moje czyny, moja postawa niewiele wnoszą. Nie ja – jakkolwiek to nie zabrzmi – jestem swoim zbawicielem. Choćbym nie wiem, jak się starał, choćbym nie wiem na jakie wyżyny moralności, cnoty i doskonałości się wzniósł, na nic się to nie zda.
Jedynym, powtarzam: jedynym moim zbawicielem jest Jezus Chrystus.
Byłem, a przez swoje różne grzechy, dalej bywam Jego nieprzyjacielem. Mam jednak nadzieję w Panu: Jeżeli bowiem, będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Jego Syna, to tym bardziej, będąc już pojednanymi, dostąpimy zbawienia przez Jego życie.
Czyż to nie jest piękna perspektywa? Czyż to nie jest Dobra Nowina? Co z nią zrobić dalej? Darmo otrzymaliście, darmo dawajcie. No to się dzielę, między innymi powyższym tekstem.
Andrzej Cichoń
Rozważanie napisane na niedzielę 14. 06. 2020 r.
opr. ac/ac