Konsumpcja (i dar)

Kiedy konsumpcja wymyka się spod kontroli, znaczy to, że rozwinęła się właśnie choroba

Kiedy konsumpcja wymyka się spod kontroli, znaczy to, że rozwinęła się właśnie choroba...

Konsumpcja (i dar)

Orzeł i wędrowiec, który mówi: Moje, moje, moje!

Pewnego dnia orzeł złożył jaja w gnieździe uwitym wysoko, poza granicami, których dosięgnąć nie mogły węże i zwierzęta, które na orle pisklęta polują. Oczy orła są czarne i błyszczące jak jądro nocy, gdy stoi on na straży i broni swego gniazda. Przy każdym drgnięciu liści, gdy wiatr przyniesie zapach innego żywego stworzenia, rzęsy orle się wydłużają, głowa się podnosi, pióra się stroszą bez strachu. Szpony zaciskają się na skale, dziób ostrzy się jak miecz boga wojny. Orzeł jest dziki, gdy chroni rodzące się pisklę. Jest jednak jedna rzecz, przed którą nie jest w stanie go obronić: złe myśli człowieka. Pewnego dnia wędrowiec wspina się na pobliską górę. Staje nieruchomo na szczycie i podziwia to, co widzi pod swoimi stopami. Turkusowe jezioro, wiecznie zielone świerki, stada ptaków, które fruwają wewnątrz chmur wyciętych z tęczy. Wędrowiec śmieje się z tego piękna i mówi: „Jest doskonałe. Jest moje”. Słowo to rośnie, pęcznieje, rozlega się grzmotem po okolicznych dolinach, po polach pełnych pierwiosnków i malw. Zwierzęta wychodzą z jam i pytają się, co to znaczy. Moje. Moje. Moje. Skorupkami orlich jaj wstrząsa dreszcz, jedna z nich pęka. Orzeł odwraca głowę, by odkryć pochodzenie tego dziwnego i bezsensownego grzmotu, tego niezrozumiałego dźwięku. Gdy dostrzega wędrowca, podrywa się do lotu, by schwytać w szpony jego śmiech i ten nienaturalny odgłos. Ale wędrowiec, zaatakowany przez orła, podnosi kij i uderza go w skrzydło z całych swych sił. Z krzykiem orzeł spada i spada. Nad turkusowym jeziorem, nad wiecznie zielonymi świerkami, poprzez chmury wycięte z tęczy. Krzyczy i krzyczy, ściągany w dół przez wiatr, nie niesiony już przez własne skrzydła.

Toni Morrison opowiada tę historię w swojej ostatniej powieści – przedstawia ją jako swego rodzaju „mit założycielski” Ameryki, wkładając ją w usta pewnej rdzennej mieszkanki Ameryki, która w ten sposób interpretuje los swojego ludu. Ja w tej historii chcę widzieć dramat stosunku człowieka wobec stworzenia i wobec procesów rządzących światem stworzonym. W gruncie rzeczy historie mogą nieść ze sobą różne znaczenia… Możliwości interpretacji są nieskończone.

Tajemnica tego opowiadania tkwi w tym grzmocie bez znaczenia, w tym dziwnym, niezrozumiałym odgłosie, w tym obsesyjnie powtarzanym dźwięku: moje, moje, moje…

Orzeł i pozostałe zwierzęta nie rozumieją tego dźwięku, który jawi im się jako nienaturalny – ale my go rozumiemy, i to jak! Mało rzeczy wydaje nam się tak oczywistych, jak zdefiniowanie tego, co do nas przynależy: moje prawa, moje dobra, moje marzenia, moja wolność… Wraz z tym poczuciem indywidualizmu zdaje się natomiast, że do natury wkracza coś anormalnego, obcego, coś, co staje się przemocą, gdy dochodzi do próby ustanowienia prawa własności.

Kij, który brutalnie rani orła skazując go na upadek w otchłań, niesie przemoc, która niszczy życie, która zaburza równowagę stworzenia. Oczywiście, przemoc istnieje w naturze, i to w ogromnej mierze! Cykl życia zakłada, że gazela jest pożywieniem lwa; sam orzeł musiał uwić gniazdo tam, gdzie węże i drapieżniki nie mogły go dosięgnąć. Wydaje się jednak, że przemoc zadana kijem wędrowca jest innego rodzaju, że wprowadza niepasujący element: człowiek nie poluje, by móc się wyżywić – to byłoby zrozumiałe; człowiek poluje, by narzucić swą władzę, którą sam sobie przyznaje, i która wynika jedynie z jego woli, która zakłada jego prymat.

Orzeł czujnie strzeże swego gniazda – jest strażnikiem życia, które niebawem się narodzi, bezbronne, wymagające opieki. Ale jest jedna rzecz, przed którą nie jest w stanie go obronić: złe myśli człowieka. Nie przynależą one do powracających form natury: zaskakują, są dziwne, nie wiadomo, gdzie się rodzą i na usługi jakich potrzeb przychodzą.

Kreatywność człowieka (a dobro i zło…)

W człowieku drzemie kreatywność; jego działania nie powielają w nieskończoność tych samych schematów, zmieniają się, wymyślają, wytwarzają, stwarzają. Do stwórczych gestów człowieka przynależy ów kij, który łamie skrzydło orła, ale także opatrzenie złamanego skrzydła… Pług, który wielbi płodność ziemi, jak również substancja chemiczna, która ją pali i czyni jałową.

Są tacy, którzy marzą o świecie, w którym człowiek byłby jedynie podgatunkiem orła, a w swoich działaniach odpowiadałby zawsze w ten sam sposób na bodźce, ale jest to wyłącznie romantyczny obraz, który nie dotyka sedna dramatu i prawdziwego wyzwania, które stoi przed człowiekiem.

Człowiek jest zdolny wydać ów obsesyjny okrzyk: moje, moje, moje…

Ale także jedynie człowiek jest w stanie dostrzec jego bezsensowność, błąd, deformację.

Można przytoczyć tu słowa Księgi Powtórzonego Prawa: „Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Wybierajcie więc życie!” (Pwt 30,15.19).

Coś umiera, gdy człowiek narzuca swą władzę bez granic; ale coś ożywa, gdy człowiek dotyka go ręką mądrą i dobrą.

Ale kiedy ręka człowieka jest mądra? I jak sprawić, by jego dzieła były dobre?

Obsesja bezpieczeństwa

„W bólach rodzi się człowiek…”

Trud, niepewność, ból i cierpienie przynależą nieodzownie do ludzkiej egzystencji. Czy należy się dziwić, że człowiek szuka punktów oparcia? Że niespokojnie czepia się wszystkiego, co choć na moment może dać mu pociechę, co pomoże mu zapomnieć o jego nędzy, co napełni go iluzorycznym przekonaniem o tym, że stał się silny?

Moje, moje, moje: to okrzyk kogoś, kto czuje się nieodwołalnie „odmienny” od świata, w którym żyje i stara się nim zawładnąć, by mniej odczuwać strach, by oswoić cierpienie i smutek.

Orzeł może szybować jako król przestworzy w powietrzu, które pewnie podtrzymuje jego skrzydła i go niesie; środowisko naturalne jest dla niego bezwzględnym źródłem bezpieczeństwa; także niebezpieczeństwa, które środowisko w sobie kryje, wpisują się w reguły gry: zwycięża się bądź przegrywa, żyje lub umiera.

Z człowiekiem jest inaczej: człowiek jest skazany na to, by żyć tu i teraz, ale także, by przeczuwać przyszłość; by podążać w stronę śmierci, ale również, by wyobrażać sobie ten szlak i obawiać się go. Ów strach rodzi potrzebę bezpieczeństwa, obsesję bezpieczeństwa.

Człowiek konsumuje, by potwierdzić swą wartość (i sądzi, że potwierdza ją, konsumując)

Człowiek jest konsumentem. Jak wszystkie istoty żywe, potrzebuje pożywienia, by utrzymać się przy życiu; ale bardziej niż inne istoty żywe potrzebuje rzeczy, by żywić wiarę w siebie samego, by czuć się bogatym i silnym, zdolnym, by zwycięsko podejmować wyzwanie życia.

Ubranie nie służy człowiekowi wyłącznie do okrycia i ochrony; służy, by nabierać i wyrażać bogatszą tożsamość, bardziej pełną osobowość.

I tu przydarza się coś paradoksalnego: im bardziej człowiek jest świadom tego, że jest niepełny, niekompletny, tym bardziej szuka rzeczy, które zapełnią jego pustkę; i im bardziej zawierza rzeczom, tym bardziej natrafia na pustkę i dostrzega, że jest nagi. Tak uruchamia się błędne koło, które napędza w nieskończoność konsumpcję, bowiem człowiek pokrywa nią swoją słabość, polecając jej zaradzenie jego nędzy.

Przeciętne amerykańskie dziecko wyrządza środowisku szkodę – podwójną względem dziecka szwedzkiego, potrójną względem włoskiego, trzynastokrotną względem brazylijskiego, trzydziestopięciokrotną względem hinduskiego, dwieścieosiemdziesięciokrotną względem dziecka z Czadu czy Haiti – obliczenia te bazują na konsumpcji na przestrzeni całego życia. Wydaje się oczywiste, że gdzieś tu tkwi błąd. Nie, żeby było coś złego w samej konsumpcji, nic podobnego.

Ale kiedy konsumpcja wymyka się spod kontroli, znaczy to, że rozwinęła się właśnie choroba.

Moje, moje, moje…

Także niebo jest moje i w zimowe noce konstelacja Oriona uśmiecha się do mnie i pokrzepia mnie jak przyjaciółka. Ale nie mogę ukryć Oriona przed oczami innych i nie muszę konsumować gwiazd, by cieszyć się ich pięknem.

To nie obecność człowieka zaburza równowagę środowiska, nie jego inteligencja, nie jego świadomość, wolność ani jego kreatywność. To sumienie człowieka, targane strachem przed brakiem znaczenia, przez potrzebę zaznaczenia własnej obecności, przez iluzję, że można zaznaczyć swą wartość poprzez rzeczy, które się posiada: moje, moje, moje…

Jeśli tak się rzeczy mają, terapię trzeba zacząć od człowieka: nie poprzez odebranie mu rzeczy, ale przez umocnienie jego serca.

Terapia Ozeasza

Nie staram się tu obarczyć winą cywilizacji konsumpcyjnej. Problem jest starszy i związany nie z ilością dóbr wytwarzanych przez współczesny przemysł, lecz z nienasyconym głodem i pragnieniem zakorzenionym w człowieku.

Siedemset czterdzieści lat przed Chrystusem, a więc w czasie, gdy Rzym ledwo się narodził i raczkował w powijakach – pewien prorok z północnego królestwa, Ozeasz, zarzucał Izraelowi jego niewierność. Opuszczając Pana Izrael, jak niewierna kobieta, oddał się baalom, bogom natury, mówiąc: „Pobiegnę za swymi kochankami, co chleb mi dają i wodę, wełnę, len, oliwę i napój” (Oz 2,7).

Szlak jest następujący: Izrael potrzebuje rzeczy, by żyć; żyje zatem, by mieć rzeczy; kto mu daje rzeczy, staje się dla Izraela bogiem, bowiem odpowiada na potrzeby i pragnienia. Ale w ten sposób tożsamość Izraela ogranicza się do rzeczy: chleba, wody, wełny, lnu, oliwy i napoju; to wszystko, poza tym nie ma nic innego.

Jeśli przeniesiemy się z cywilizacji rolniczej w przemysłową, w usługową, w usługową zaawansowaną, rzeczy mnożą się w nieskończoność, outlet village stają się coraz bogatsze w promocje i uwodzicielskie oferty, ale mechanizm pozostaje ten sam i ciągle się umacnia.

Prorok Ozeasz (2,16-17) wynajduje odpowiednią terapię:

„Dlatego chcę ją przynęcić, na pustynię ją wyprowadzić i mówić jej do serca. Oddam jej znowu winnice, dolinę Akor uczynię bramą nadziei – i będzie Mi tam uległa jak za dni swej młodości, gdy wychodziła z egipskiego kraju”.

Terapia składa się z dwóch etapów: pierwszy zakłada oczyszczenie i dokonuje się przez post, przez pozbawienie dóbr; w ten sposób Izrael zmuszony będzie szukać i budować w sobie tę tożsamość, którą przeniósł na rzeczy, które posiadał i którymi się cieszył.

Drugi etap – decydujący, przygotowujący odmienną przyszłość, jest momentem intymnym: Bóg przemawia do serca Izraela z nieskończoną delikatnością, jak zakochany szepce ukochanej dziewczynie.

A Izrael odnajduje radość śpiewania i odpowiadania miłością na miłość:

„I stanie się w owym dniu – wyrocznia Pana – że nazwie Mnie: «Mąż mój», a już nie powie: «Mój Baal». Usunę z jej ust imiona Baalów i już nie będzie wymawiać ich imion. W owym dniu zawrę z nią przymierze, ze zwierzem polnym i ptactwem powietrznym, i z tym, co pełza po ziemi. Łuk, miecz i wojnę wyniszczę z jej kraju, i pozwolę jej żyć bezpiecznie. I poślubię cię sobie [znowu] na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana. W owym dniu – wyrocznia Pana, odpowiem na pragnienia niebios, a one odpowiedzą na pragnienia ziemi; ziemia zaś odpowie pragnieniu zboża, wina i oliwy; a one odpowiedzą pragnieniu Jizreel” (Oz 2,18-24).

Tym razem ustanawia się już nie błędne koło, ale koło cnót: pełna namiętności miłość Boga wzbudza w Izraelu odpowiedź w postaci miłości, tym razem wiernej. Odnowiona więź z Bogiem zmienia nieodzownie także stosunek do rzeczy, które jawią się teraz tym, czym są naprawdę – stworzeniami Bożymi – i odpowiadają w pełni na potrzeby człowieka. Póki miłość pozostanie żywa, póty nie będzie niebezpieczeństwa, że Izrael obsesyjnie „uczepi” się daru, bowiem dar nieodwołalnie odsyła do darczyńcy, kochanego miłością namiętną.

Intuicja Franciszka

Efekty tego błędnego koła są proste do odnalezienia w Pieśni słonecznej świętego Franciszka. Nie jest ona czystą kontemplacją nieskażonego piękna natury, do jakiego to wniosku mogłaby prowadzić pobieżna lektura; perspektywa zaproponowana przez ten tekst jest w sposób jasny antropologiczna. Wszystko jest analizowane w związku z człowiekiem i jego życiem:

„Pochwalony bądź, mój Panie, przez matkę naszą Ziemię, która nas żywi i utrzymuje, wydając wszelki owoc, barwne kwiaty i zioła”.

Ale tą, która nadaje tożsamość piewcy nie jest Ziemia, lecz jej Pan.

I nie ma tutaj ryzyka zagubienia się, że św. Franciszek w dobrach ziemskich poszukuje swojej tożsamości, bowiem jego tożsamość pochodzi od tego, którego on wielokrotnie przyzywa: mój Panie.

Franciszek nie odczuwa potrzeby, by od rzeczy domagać się tego przydania wartości, którego każdy człowiek potrzebuje: ten zastrzyk wartości już ma, i to w obfitości. Może zatem używać rzeczy, nie starając się, by uczynić je „swoimi”.

Jest to fragment książki: Luciano Monari, "Miłość, wojna i inne sprawy ludzkie, które zajmują Boga", Wydawnictwo Bratni Zew.

Książka jest TUTAJ!

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama