Dziennik z Genesee

A przecież wiem, że gdybym się motywował chwałą Bożą, wszystko byłoby inne. Nawet żyjąc dla bliźnich, żyłbym wtedy dla Jego chwały, bo właśnie chwała Boża staje się widoczna w miłującej się wspólnocie

Zapiski z klasztoru trapistów

(fragmenty)

niedziela, 9 czerwca

Po laudzie John Eudes mówił nam o Trójcy Świętej – jasno, zwięźle, mistycznie i nadzwyczaj praktycznie. Szczególne wrażenie wywarła na mnie prosta myśl, że miarą benedyktyńskiego życia jest wielbienie Boga. John Eudes tłumaczył: „Nawet cenę naszych wyrobów i wykorzystanie zarobionych pieniędzy należy podporządkować wielbieniu tajemniczej obecności Boga w naszym życiu”. Bardzo mnie to poruszyło, bo zaczynam sobie uświadamiać, w jak wielkim stopniu powoduję się pragnieniem własnej chwały; również pójście do klasztoru może być formą pobłażania sobie. Mój problem z pracą wiąże się wyraźnie ze skłonnością do traktowania wysiłku fizycznego jako nieodzownego etapu, który zapewni mi czas na własne zajęcia. I nawet jeśli owe zajęcia, na przykład lektura tekstów o modlitwie, wydają się wielce duchowe, często postrzegam je raczej jako okazję do sporządzenia ciekawych notatek, przydatnych w wykładach lub pisaniu książek, niż jako sposób wielbienia Pana. Pamiętam, że w szkole średniej jezuici polecili nam umieszczać na niemal każdej stronie nagłówek A.M.D.G. (ad maiorem Dei gloriam – ku większej chwale Boga). Stwierdzam jednak z przygnębieniem, że przez dwadzieścia cztery lata od ukończenia szkolnej edukacji niezbyt się starałem wprowadzać to motto w czyn.

A przecież wiem, że gdybym się motywował chwałą Bożą, wszystko byłoby inne. Nawet żyjąc dla bliźnich, żyłbym wtedy dla Jego chwały, bo właśnie chwała Boża staje się widoczna w miłującej się wspólnocie. Brzmi to pobożnie i sentymentalnie, ale kiedy John Eudes powiedział: „Poznajemy się nawzajem tak dobrze, że przyzwyczajamy się do siebie. Zapominamy, że człowiek nie sprowadza się do swojego charakteru”, uzmysłowiłem sobie ogromne konsekwencje kierowania się Bożą chwałą. Jeśli naprawdę uczestniczymy w życiu Boga, coraz lepiej dostrzegamy Jego tajemnicę w innych ludziach. John Eudes opisał niebo jako nieustanne odkrywanie Bożej tajemnicy dzięki temu, że znajdujemy się w najbardziej intymnej bliskości Boga i siebie nawzajem. Chrześcijańskie życie na ziemi to tylko początek tej niebiańskiej egzystencji.

[...]

piątek, 21 czerwca

Warto przypatrywać się nastrojom. W tych pierwszych tygodniach w klasztorze przekonuję się, że podlegam najrozmaitszym stanom psychicznym, często zmieniającym się niezwykle szybko. Pełne przygnębienia znużenie, niskie poczucie własnej wartości, nuda oraz gniew, poirytowanie i wrogość, a także wdzięczność, radość, podekscytowanie – pojawiają się wszystkie, czasem nawet w jednym dniu.

Mam wrażenie, że te prędko zmieniające się nastroje pokazują, jak bardzo jestem przywiązany do tego, co mi dano: do życzliwego gestu, przyjemnego zajęcia, pochwały, dobrej książki itd. Zwykły drobiazg potrafi przekształcić smutek w radość, odrazę w zadowolenie, a gniew w wyrozumiałość lub współczucie.

Czytałem w tych tygodniach, że smutek wynika z przywiązania. Nie mając przywiązań, nie tak łatwo podporządkowujemy się dobrym lub złym zdarzeniom wokół nas i możemy się cieszyć pewnym rodzajem równowagi. To dla mnie ważne spostrzeżenie. Jeśli jakaś praca fizyczna nie budzi mojego zainteresowania, zaraz zaczynam się nudzić, wpadam w irytację, nawet w gniew, i powtarzam sobie, że marnuję czas. Jeśli natomiast czytam zajmującą książkę, lektura tak mnie pochłania, że godziny mijają szybko, ludzie wydają się przyjaźni, pobyt w klasztorze owocny – i wszystko jawi się jako jedno pasmo szczęścia.

Oczywiście, oba „nastroje” są wyrazem fałszywych przywiązań i dowodzą, jak daleko jestem od zdrowej „beznamiętności”.

Mój główny problem, jak przypuszczam, polega na tym, że modlitwa wciąż nie jest dla mnie sprawą najważniejszą. Jedynym motywem, dla którego tu jestem – lub raczej dla którego powinienem tu być – jest nauka modlitwy. W rzeczywistości kieruję się często czymś innym: chcę odzyskać formę, rozwinąć różne zdolności manualne, pogłębić swoją wiedzę o ptakach i drzewach, poznać ciekawych ludzi (takich jak John Eudes), nagromadzić idee i doświadczenia przydatne w przyszłych seminariach i wykładach. Gdyby zależało mi wyłącznie na modlitwie, wszystkie pozostałe, godne uznania sprawy mógłbym otrzymać w darze. Mnie jednak pociągają fałszywe pragnienia – fałszywe nie same w sobie, ale przez to, że zajmują niewłaściwe miejsce w hierarchii wartości. Stąd zapewne moje zmienne nastroje. Na razie jest ważne, żeby przynajmniej mieć tego świadomość.

[...]

niedziela, 27 października

Dzisiaj rano podczas zebrania kapituły John Eudes mówił o powołaniu zakonnym, a to z okazji dwudziestopięciolecia życia klasztornego ojców Bede, Francisa i Theodore’a oraz ślubów zakonnych brata Johna Baptista. Zakonnicy obchodzili swoje rocznice w różnych dniach, ale dzisiejszą niedzielę przeznaczono specjalnie na uczczenie ich wszystkich.

W konferencji wygłoszonej przez Johna Eudesa szczególnie poruszyła mnie jedna myśl: by odpowiedzieć na Bożą miłość, trzeba wielkiego aktu wiary. John Eudes porównał to do sytuacji człowieka, który przez lata czuł się samotny, odrzucony, niekochany, i oto niespodzianie spotyka kogoś, kto się o niego troszczy. Bardzo trudno będzie mu uwierzyć, że ta troska jest autentyczna i szczera. Podobnie niełatwo jest nam przyjąć ofiarowaną miłość i żyć bez nieufności i podejrzeń, z wewnętrznym przekonaniem, że choć trochę na nią zasługujemy.

Oto wielka przygoda zakonnika: uwierzyć, że Bóg naprawdę go kocha, oddać Mu się ze szczerym zaufaniem – mimo uzmysławiania sobie własnej grzeszności i nędzy.

Zrozumiałem znacznie lepiej niż dotychczas, że jedną z największych pokus monastycznych jest powątpiewanie w Bożą miłość. Ci, którzy wstępują do zakonu kontemplacyjnego z zamiarem pozostania w nim na zawsze, z pewnością widzą swoją słabość i potrzebę odkupienia. Jeśli życie w klasztorze skłania ich do chorobliwego roztrząsania własnych grzechów, to oddalają się od Boga, dla którego wybrali drogę zakonną. Dlatego rosnąca świadomość własnego stanu powinna ich prowadzić do rosnącej świadomości Bożej miłości i troski.

Podczas Eucharystii John Eudes komentował przypowieść o faryzeuszu i celniku. Zaznaczył, że mnisi niekoniecznie są ludźmi lepszymi lub świętszymi od innych. Niewykluczone, że są właśnie słabsi, bardziej podatni na zranienie, a wstępują do zakonu, żeby dzięki wsparciu swojej wspólnoty wiernie poszukiwać Boga i móc zawsze odpowiadać na Jego miłość.

Bardzo poruszyły mnie te spostrzeżenia, niezwykle dla mnie przekonujące i klarowne. Czułem wdzięczność, że należę do wspólnoty Genesee. Dostrzegłem też, że mój przyjazd do opactwa może być oznaką nie tyle wewnętrznej siły, ile słabości.

Przy kolacji słuchaliśmy V symfonii Czajkowskiego. Muzyka porwała mnie swoimi potężnymi strumieniami dźwięków i dała mi głęboką radość.

Henri J.M. Nouwen (1932–1996) – ksiądz katolicki, wykładowca w instytutach teologicznych i uniwersytetach w ojczystej Holandii i Stanach Zjednoczonych. Autor wielu znanych książek o duchowości. Ostatnie dziesięć lat życia spędził, posługując osobom upośledzonym umysłowo we wspólnocie Arka Daybreak w Toronto.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama