Tym, co odróżnia nas od przeszłości, nie jest nasza niemoralność, ale nasze zabieganie. W przeważającej ilości wypadków nie siadamy do modlitwy, ponieważ po prostu nie znajdujemy na nią czasu
Wydawnictwo M
Jak się modlić i jak wytrwać na modlitwie? Ojciec Rolheiser, współczesny kierownik duchowy, daje wskazówki, jak przezwyciężyć codzienne zmagania z modlitwą. W swoich rozważaniach opiera się na lekturze Pisma Świętego, dziełach mistrzów duchowych oraz własnym doświadczeniu.
NASZA KULTURA nie jest, w wyniku naszego wyboru ani też z przyczyn ideowych, nastawiona negatywnie do modlitwy, samotności czy tego, co ukryte w naszym wnętrzu. Nie jesteśmy też, jak sądzę, bardziej podli, pogańscy czy przestraszeni tym, co głęboko ukryte w naszych sercach, niż ludzie w dawnych czasach. Tym, co odróżnia nas od przeszłości, nie jest nasza niemoralność, ale nasze zabieganie. W przeważającej ilości wypadków nie siadamy do modlitwy, ponieważ po prostu nie znajdujemy na nią czasu.
Być może najlepszą rzeczą, do której można by porównać nasze roztargnione i pełne pośpiechu życie, jest myjnia samochodowa. Kiedy stawiasz samochód w takiej myjni, wyłączasz silnik, zabierasz ręce z kierownicy i zdejmujesz stopę z hamulca. Robisz to, ponieważ myjnia „wciągnie” cię sama.
Codzienność postępuje z większością z nas dokładnie tak samo – „wciąga” nas. Posiadane przez nas smartfony i radia wysyłają nam bodźce, zanim nawet całkowicie się obudzimy. Wielu z nas wymienia SMS-y ze znajomymi, sprawdza Facebooka, odbiera e-maile, ogląda wiadomości czy słucha muzyki lub radia, zanim jeszcze weźmie prysznic lub zje śniadanie. Droga do pracy przebiega według podobnego schematu: bombardowani wciąż nowymi bodźcami i cały czas zajęci, słuchamy radia, rozmawiamy przez komórki i układamy plan dnia. Po powrocie do domu znowu zajmuje nas telewizja, rozmowy, różne codzienne czynności i troski wszelkiego rodzaju. W końcu kładziemy się do łóżka, w którym jeszcze czytamy lub oglądamy przez jakiś czas telewizję. Wreszcie – zasypiamy. Nasuwa się pytanie: kiedy pośród tego całego zamieszania poświęciliśmy czas na rozmyślanie, modlitwę, chwilę zastanowienia i oddechu, okazanie wdzięczności za życie, za miłość, za zdrowie, za Boga? Dzień po prostu nas „wciągnął”.
Prawda jest taka, że modlitwa nie przychodzi nam łatwo, ponieważ jesteśmy żądni doświadczeń. Autor książek z dziedziny duchowości, Henri Nouwen, ujął to trafnie: „Chcę się modlić – powiedział – ale nie chcę też, żeby ominęły mnie inne rzeczy – telewizja, filmy, spotkania z przyjaciółmi, korzystanie z życia”. Ponieważ nie chcemy przegapić niczego, co oferuje nam życie, modlitwa rzeczywiście wymaga dyscypliny. Kiedy siadamy czy klękamy do modlitwy, nasze naturalne pragnienie doznań zostaje niejako pominięte i w związku z tym zaczyna protestować.
Jak na ironię jednak większość z nas tęskni za samotnością. Żyjąc pod coraz większą presją, coraz bardziej zmęczeni, coraz częściej rozmawiający o wypaleniu, marzymy jednocześnie o samotności. Wyobrażamy ją sobie jako spokojne i zaciszne miejsce, gdzie moglibyśmy spacerować nad jeziorem, podziwiać zachody słońca lub beztrosko ćmić sobie fajkę w bujanym fotelu przy kominku. Co ciekawe jednak, także w tym przypadku wyobrażamy sobie samotność jako czas i miejsce podejmowania kolejnych aktywności, jako czas i miejsce, w których „coś się robi”.
W istocie samotność jest stanem świadomości. To szczególny sposób bycia obecnym i uważnym w każdym momencie życia. Jest to utrzymywanie takiego refleksyjnego nastawienia w codzienności, które budzi w nas uczucia wdzięczności, podziwu, pokoju i zadowolenia, a także pragnienie modlitwy. Samotność jest poczuciem, obecnym pośród spraw powszednich, że życie jest cenne, święte i satysfakcjonujące takie, jakie jest.
W jaki sposób możemy zadbać o samotność? W jaki sposób tak zapanować nad życiem, aby nas po prostu nie „wciągało”? Jak zacząć kłaść fundamenty pod modlitwę w naszym życiu?
Pierwszym krokiem jest „wypłynąć na głębię”, czyli zatrzymać się i zacząć trwać w ciszy i spokoju w Bożej obecności – w samotności, milczeniu i modlitwie. Jeśli będziesz to robił po raz pierwszy, zaplanuj na modlitwę piętnaście minut. Z czasem może uda ci się wydłużyć ten czas do trzydziestu (zobacz Dodatek, w którym znajdziesz proste wskazówki, jak zacząć przebywać w Bożej obecności).
Pamiętaj, Twoje serce zostało stworzone, aby spocząć w Bogu. Jeśli św. Augustyn ma rację, a z pewnością ma, możesz liczyć na to, że twoje niespokojne serce samo wprowadzi cię w głębszą modlitwę. Ten rodzaj modlitwy nie pozostawi cię z pustymi rękami – prowadzi on zawsze do głębokiej przemiany.
Modlitwie nieodłącznie towarzyszą wzloty i upadki. Kiedy staramy się modlić systematycznie, zdarza się, że chodzimy po wodzie, a innym razem idziemy na dno jak kamień. Nieraz mamy głębokie doświadczenie realności Boga, a czasem nie jesteśmy w stanie w ogóle wyobrazić sobie, że On istnieje. Niekiedy żywimy wzniosłe uczucia względem Bożej dobroci i miłości, a czasami nie znajdujemy w sobie niczego poza znudzeniem i rozproszeniami. Zdarzy się czasem, że do naszych oczu napłyną łzy – żałujemy wtedy, że nie możemy zostać na modlitwie już na zawsze – a innym razem spoglądamy ukradkiem w kierunku zegara, żeby sprawdzić, ile jeszcze zostało nam do końca.
Zazwyczaj żywimy naiwne i mające niewiele wspólnego z rzeczywistością przekonania dotyczące tego, czym jest modlitwa i co trzeba zrobić, żeby w niej wytrwać. W samym centrum tych przekonań stoi myśl, że modlitwa ma być zawsze interesująca, żarliwa, przynosząca duchowe zrozumienie i gwarantująca poczucie, że rzeczywiście porządnie się modlimy. Klasyczni autorzy z dziedziny duchowości zapewniają nas, że o ile powyższa teza może być prawdą na początku naszej modlitewnej praktyki – kiedy przeżywamy okres „miesiąca miodowego” w naszym duchowym wzroście – to jednak okazuje się ona coraz bardziej fałszywa, w miarę jak wchodzimy głębiej w modlitwę i życie duchowe. To, że tak jest, nie oznacza jednak, że cofamy się w modlitwie. Często świadczy o czymś wręcz odwrotnym.
Poniższa analogia może dodać nam otuchy, kiedy zmagamy się z nudą i poczuciem, że w trakcie naszej modlitwy nie wydarza się nic szczególnego.
Wyobraź sobie, że masz matkę w podeszłym wieku, która jest skazana na pobyt w domu pomocy społecznej. Jesteś dobrym dzieckiem i każdego wieczoru po pracy przyjeżdżasz na godzinę, by spędzić z nią czas, pomóc jej w wieczornym posiłku, podzielić się wydarzeniami dnia czy też zwyczajnie pobyć z nią jako syn lub córka. Otóż nie sądzę, abyś, poza rzadkimi przypadkami, miewał z nią częste, budzące silne emocje lub chociażby interesujące rozmowy. Z zewnątrz twoje wizyty będą wyglądały na rutynowe i suche. Przez większą część czasu będziecie bowiem rozmawiać o przyziemnych i codziennych sprawach. „U dzieci wszystko w porządku”. „Marek wpadł w zeszłym tygodniu”. „Mamo, twoje jedzenie jest naprawdę bez smaku. Jak znosisz te wszystkie potrawy z torebki?” „Nie, nie padało bardzo, tylko przelotna mżawka”. Biorąc pod uwagę, że jesteś człowiekiem zajętym i pochłoniętym wieloma sprawami w swoim własnym życiu, naturalne jest, że od czasu do czasu rzucisz okiem na zegarek.
Ale jeśli wytrwasz w tych regularnych wizytach, miesiąc po miesiącu, rok po roku, to poznasz swoją mamę głębiej niż kogokolwiek innego, a ona tak samo pozna ciebie. Stanie się tak, ponieważ w relacji o tak wysokim stopniu poznania prawdziwa więź wytwarza się pod powierzchnią naszych rozmów. W ten sposób poznajemy siebie nawzajem – poprzez samo przebywanie ze sobą.
Z modlitwą jest tak samo. Jeśli modlimy się wiernie każdego dnia, rok w rok, możemy spodziewać się niewielkiej dawki entuzjazmu, sporej ilości nudy oraz ciągłych pokus, by spojrzeć na zegarek. Pod powierzchnią jednak wzrastać będzie prawdziwie intymna relacja – głęboka i coraz mocniejsza więź z Bogiem.
Dlaczego tak trudno nam modlić się systematycznie?
Niektóre powody są oczywiste: przeładowanie obowiązkami, zmęczenie i zbyt wiele oczekiwań względem czasów, w których przyszło nam żyć. Ale istnieją także inne przyczyny, jak sugerują mnisi i ludzie, których skłonni jesteśmy nazywać mistykami. Według nich problem z utrzymaniem wytrwałej modlitwy wynika często z fałszywego przekonania, że musi ona być zawsze ekscytująca, przeżywana emocjonalnie i pełna zapału. A to jest niemożliwe! Nic nie jest za każdym razem ekscytujące, włącznie z modlitwą i wszelkimi kościelnymi nabożeństwami. Co więcej, nikt nie ma w sobie na tyle energii, aby być w każdej minucie uważnym, świadomym oraz emocjonalnie i aktywnie zaangażowanym w to, co się dzieje.
Z modlitwą jest jak z jedzeniem. Respektuje ono bowiem naturalny rytm, według którego przebiega całe nasze życie. Nikt nie chciałby przecież uczestniczyć w bankiecie każdego dnia. Gdyby ktoś próbował to zrobić, szybko by się przekonał, że siadając do stołu kolejnego wieczoru z rzędu, czuje tylko przesyt. Zacząłby wtedy gorączkowo szukać jakiejkolwiek wymówki, aby wymknąć się cichaczem na szybką kanapkę, którą mógłby zjeść w całkowitej samotności. Odżywianiu towarzyszy bowiem naturalna równowaga: bankiety przeplatają się z szybkimi przekąskami, obfite dania ze zwyczajnymi kanapkami, posiłki celebrowane przez cały wieczór z posiłkami spożywanymi w pośpiechu. Potrafimy cieszyć się obfitością i wyjątkowością tylko wtedy, gdy na co dzień żyjemy zwyczajnie. Zdrowe nawyki jedzeniowe respektują więc naturalny rytm życia: czas, którym dysponujemy, nasze aktualne zasoby energii, zmęczenie, porę roku, godzinę czy indywidualne upodobania.
Z modlitwą powinno być analogicznie, ale w przypadku większości z nas tak niestety nie jest. Często wydaje nam się, że każda modlitwa powinna być niczym hucznie obchodzone święto, pełne pozytywnych emocji i ogromnego zapału. Do tego im bardziej jest bogata i urozmaicona, tym lepiej. No i oczywiście lepsza dłuższa niż krótka. Nic dziwnego więc, że często stwierdzamy, iż brakuje nam sił na modlitwę i przez to unikamy kościelnych nabożeństw!
Rozwiązaniem omawianego problemu nie jest tak naprawdę szukanie coraz to nowych i bardziej różnorodnych form modlitwy, ale modlitewny rytm, rutyna i ustalony rytuał. Dla mnichów kluczowe dla wytrwania w codziennej modlitwie nie są nowinki ani zbieranie nowych sił każdego kolejnego dnia, ale właśnie poleganie na tym, co przewidywalne, znajome i powtarzane codziennie, jednym słowem – na rytuale. To, czego nam zatem potrzeba do systematycznej modlitwy, to dokładnie zarysowanej formy, która pozwoli nam modlić się codziennie bez konieczności szukania dodatkowej energii. Nie każdego dnia bowiem jesteśmy w stanie ją w sobie odnaleźć.
Owszem, jest też w życiu modlitewnym czas na świętowanie, na eksperymenty z nowymi i różnymi sposobami modlitwy, na spontaniczność i na długie celebracje. Ale jest także czas – i to on musi przeważać w naszej codzienności, zupełnie jak w przypadku nawyków jedzeniowych – na to, co zwyczajne i skromne. Jest to czas na modlitwę, która bierze pod uwagę, ile możemy dać z siebie tego konkretnego dnia, uwzględniając chociażby poziom stresu w pracy czy też ograniczenia czasowe.
Nie bez przyczyny, jak sądzę, więcej ludzi uczęszczało na codzienne nabożeństwa w kościele, gdy były one krótsze, prostsze i wymagające mniejszego nakładu sił, a ich uczestnicy mogli z dużą dokładnością przewidzieć, ile będą one trwać. To samo dotyczy liturgii godzin i wszystkich wspólnych modlitw Kościoła. Przejrzyste rytuały dają nam możliwość uczestniczenia w modlitwie, która opiera się na czymś, co tkwi poza naszymi pokładami energii. Rytuały bowiem niosą nas same – razem z naszym zmęczeniem, brakiem skupienia, obojętnością czy nawet przelotną niechęcią. One utrzymują nas w modlitwie nawet wtedy, gdy jesteśmy zbyt zmęczeni, by zebrać nasze własne siły.
Jedna z najstarszych definicji modlitwy podaje, że jest ona „wzniesieniem umysłu i serca do Boga”. Brzmi to bardzo prosto, ale jest jednocześnie trudne do wprowadzenia w życie. Dlaczego?
Dzieje się tak, ponieważ opacznie rozumiemy znaczenie tej definicji. Podświadomie żywimy przekonanie, że możemy modlić się tylko wtedy, kiedy nie jesteśmy rozproszeni, zdenerwowani czy emocjonalnie albo seksualnie pobudzeni. Myślimy, że Bóg jest niczym rodzic, który oczekuje od nas zawsze perfekcyjnego zachowania. Stajemy więc w Jego obecności tylko wtedy, kiedy nie mamy nic do ukrycia, kiedy jesteśmy pełni radości i czujemy się na siłach okazać Bogu należną Mu miłość i cześć. Ponieważ nie rozumiemy, czym w istocie jest modlitwa, traktujemy Boga jak przedstawiciela władz lub wizytującego dygnitarza – jak kogoś, komu tak naprawdę nie wyjawia się całej prawdy. Nie mówimy Mu więc o tym, co tak naprawdę dzieje się w naszym życiu. W zamian mówimy to, co On – w naszym mniemaniu – chciałby usłyszeć.
Z tego powodu trudno nam modlić się regularnie. Naszym stałym doświadczeniem jest modlitwa, prywatna lub w kościele, na którą przychodzimy zmęczeni, z głowami zaprzątniętymi innymi sprawami, może nawet czymś zdenerwowani. Bierzemy w nawias nasze rzeczywiste uczucia i zamiast tego próbujemy uruchomić w sobie uwielbienie, oddawanie czci i okazywanie Bogu wdzięczności. A to oczywiście nie działa! Nasze serca i głowy są w efekcie coraz bardziej nieobecne na modlitwie, ponieważ są pochłonięte naszymi rzeczywistymi problemami. Po jakimś czasie takiego zmagania stwierdzamy, że w obecnej sytuacji nie jesteśmy w stanie się modlić, i rezygnujemy, odkładając modlitwę na jakąś inną, bardziej sposobną chwilę.
W opisanej sytuacji problem nie polegał jednak na tym, że nie modliliśmy się prawdziwie albo czas był nieodpowiedni. Problem tkwił w czym innym: w tym, że próbowaliśmy wznieść do Boga myśli i uczucia, które tak naprawdę nie były nasze. Jeśli bowiem na poważnie potraktujemy stwierdzenie, że modlitwa jest „wzniesieniem umysłu i serca do Boga”, to wtedy każde uczucie i każda myśl, jaka się pojawia, stanie się dla nas uprawnionym i stosownym punktem wyjścia modlitwy. I to niezależnie od tego, jak bardzo wydaje nam się ona niepokorna, nieświęta, egoistyczna, seksualna czy wynikająca ze zdenerwowania.
Mówiąc krótko, jeśli idziesz na modlitwę i jesteś zdenerwowany, powierz Bogu swoje emocje; podobnie jeśli jesteś seksualnie pobudzony; jeśli jesteś w takim nastroju, że mógłbyś kogoś zabić, oddaj Bogu swoje emocje; a kiedy z kolei płoniesz gorliwością, by chwalić Boga i dziękować Mu, to módl się właśnie nią! Każda myśl czy uczucie jest uprawnionym punktem wyjścia modlitwy. Chodzi o to, abyśmy modlili się pośród tego, co rzeczywiście jest w nas, a nie tylko pośród tego, co, jak nam się wydaje, Bóg chciałby w nas zobaczyć.
Naszym prawdziwym nieszczęściem jest to, że z powodu braku zrozumienia tego, czym jest modlitwa, trzymamy się od niej z dala właśnie w tych momentach, w których najbardziej jej potrzebujemy. W zamian próbujemy modlić się tylko wtedy, kiedy czujemy się dobrze, na swoim miejscu, pełni nabożnej czci i godni tego, by stanąć przed Bogiem. Nie próbujemy natomiast modlić się, kiedy szarpią nami złe emocje, kiedy czujemy się niepokorni, grzeszni, emocjonalnie czy seksualnie pobudzeni i niegodni tego, by wznieść ręce do Boga.
Prawda jednak jest taka, że wszystkie powyższe emocje mogą stać się punktem wyjścia modlitwy. Nieważne, czy boli nas serce, czy głowa, musimy tylko wznieść ten ból do Boga.
Co to znaczy być świętym lub doskonałym?
Istnieją dwie klasyczne koncepcje doskonałości – jedna grecka, a druga hebrajska. W greckim pojęciu być doskonałym to nie wykazywać żadnych braków, błędów ani wad. Według tego sposobu myślenia bycie doskonałym jest równoznaczne z dorównywaniem ideałowi. Oznacza to więc bycie doskonałą całością, bycie absolutnie prawdziwym, dobrym i pięknym. Być doskonałym to, innymi słowy, nigdy nie grzeszyć.
Hebrajska idea doskonałości jest nieco inna. Według tego sposobu myślenia być doskonałym oznacza po prostu mieć bliską relację z Bogiem pomimo naszych niedociągnięć. Doskonałość oznacza więc w tym przypadku trwanie w Bożej obecności, pomimo że nie jesteśmy doskonałą całością ani też nie jesteśmy w pełni prawdziwi, dobrzy i piękni.
Obecna w naszej zachodniej kulturze koncepcja doskonałości została ukształtowana w przeważającej mierze przez grecki sposób myślenia, co ma swoje dobre i złe strony. Od wieków świętość była więc pojmowana jako dorównywanie pewnemu standardowi. Według takiego sposobu patrzenia, w którym większość z nas została wychowana, świętość jest osiąganiem i utrzymywaniem pewnego stanu, mianowicie – moralności i prawości.
Taki sposób myślenia nie jest pozbawiony zalet. Jest on wiecznym wyzwaniem rzuconym bylejakości, lenistwu, chodzeniu po linii najmniejszego oporu czy też poprzestawaniu na małym. Taka koncepcja doskonałości (a zarazem wizja duchowości, która z niej wynika) stawia bezpośrednio w centrum zainteresowania pojęcie ideału. On jest jak sztandar, zawsze wzniesiony wysoko przed nami, przywołujący nas i wzywający do przekraczania ograniczeń wynikających z naszego aktualnego zmęczenia. Jesteśmy ciągle na nowo zapraszani do czegoś wyższego. To może być bardzo zdrowe, zwłaszcza w kulturze, która jest cyniczna i która nie wierzy już w ideały.
Taka koncepcja doskonałości ma jednak również ciemną stronę. Nikt z nas nie jest bowiem w stanie sprostać ideałowi. Koniec końców wszyscy zawodzimy, co wpędza nas w całą serię duchowych tarapatów. Przede wszystkim czynimy sobie ciągłe wyrzuty, opierając się na fałszywym przekonaniu, że jesteśmy w stanie sami, na podstawie naszej własnej siły woli, poradzić sobie z wszystkim, co jest w nas nie tak. Siła woli, jak już wiemy, jest jednak bezradna w obliczu naszych uzależnień. Nie mając tej świadomości, stajemy się coraz bardziej zniechęceni niepowodzeniami w zmaganiu się z jakimś złym nawykiem i w końcu poddajemy się całkiem. Po co się starać, skoro efekt jest zawsze taki sam? Doświadczamy wtedy pokusy, której w istocie często ostatecznie ulegamy, żeby zrezygnować z dążenia do świętości i zarezerwować ją wyłącznie dla osób w stylu „Matki Teresy”. Pozwalamy jej być świętą zamiast nas i dla nas, ponieważ wierzymy, że sami jesteśmy do tego niezdolni.
Co gorsza, w sytuacji kiedy bycie doskonałym oznacza sprostanie wymaganiom, bardzo ciężko jest tak naprawdę przebaczyć – sobie i innym – to, że nie jesteśmy Bogiem. Kiedy bowiem nadrzędnemu kryterium świętości może sprostać jedynie Bóg, trudno jest udzielić sobie i innym przyzwolenia na bycie zaledwie człowiekiem. Z tego powodu nosimy w sercach całe pokłady zniechęcenia, poczucia winy oraz brak przebaczenia.
W związku z tym, pomimo wszystkich zalet greckiej koncepcji doskonałości, możemy wiele zyskać, przyjmując w znacznie większym stopniu niż dotąd hebrajski sposób myślenia. Doskonałość oznacza w nim bliskość z Bogiem, właśnie pomimo naszej niedoskonałości.
Sami z siebie nigdy nie będziemy w stanie dorównać ideałowi. Nigdy nie będziemy doskonali w greckim sensie tego słowa. Ale nie tego oczekuje od nas Bóg. On prosi nas o to, abyśmy nieustannie przynosili Mu naszą biedę, słabości, naszą niedoskonałość i grzech oraz żebyśmy nie opuszczali Go, nigdy się przed Nim nie ukrywając. Bóg jest dobrym rodzicem. On rozumie, że będziemy popełniać błędy i że będziemy zawodzić zarówno siebie samych, jak i Jego. To, o co Bóg nas prosi, to abyśmy po prostu wrócili do domu, zechcieli dzielić z Nim nasze życie i pozwolili Mu pomóc sobie w tym, w czym sami jesteśmy bezradni.
„Wstydź się! Powinieneś mieć więcej oleju w głowie!” Ile już razy słyszeliśmy takie słowa? Ile razy widzieliśmy je niewypowiedziane, ale rzeczywiste w oczach drugiej osoby? Żadne słowa mogły nie paść, ale przesłanie było jasne: „Powinieneś się wstydzić!”. Takie słowa ranią do żywego – niczym bicz na gołe ciało!
Wstyd jest częścią naszego życia. Zazwyczaj łączymy go z jakąś konkretną cechą naszej osoby. Wstydzimy się czegoś. Coś nie jest w nas takie, jakie być powinno: nasza niewiedza, egoizm, mroczna strona cielesności, nasze lenistwo, osamotnienie, nasza przeszłość, bieda, brak towarzyskiej ogłady, ukryte lęki, nasz wzrost, waga, karnacja, włosy, znamiona, nasz zapach, nasze uzależnienia i nałogi. Każdy z nas czegoś się wstydzi.
Nigdy nie powinniśmy bagatelizować tej kwestii i tego, jak jest istotna nie tylko z punktu widzenia psychologii, ale również duchowości i modlitwy. Jeśli mamy kiedykolwiek stać się na nowo całością oraz być prawdziwie duchowi – jeśli rzeczywiście bierzemy na serio pierwsze słowa wypowiedziane przez Jezusa: „Zmieńcie swoje życie i uwierzcie w Dobrą Nowinę” – musimy rozstać się z chłodem i nieufnością, które przynosi ze sobą wstyd.
Z pewnością zmiana nie przyjdzie łatwo. Wstyd jest potężny. Rana, którą zadaje, jest głęboka, a blizny po tej ranie zostają na zawsze. Chociaż nie da się ich uniknąć, to jednak niekoniecznie rany muszą być śmiertelne. Głęboko w sobie mamy bowiem potężną odporność, dzięki której jesteśmy zdolni wieść życie pełne ciepła i zaufania, w wolności od wstydu. Siły potrzebnej do życia bez niego nie odnajduje się jednak z łatwością. Jak mówi mądra zasada: nie wszystko da się uleczyć lub naprawić, ale wszystko trzeba nazwać po imieniu. To jest fundamentalna kwestia w przypadku wstydu. Musi on być poprawnie nazwany.
Możemy się dzisiaj spotkać z rosnącą ilością literatury – głównie z dziedziny popularnej psychologii – która próbuje uczynić temu dążeniu zadość, starając się określić, czym właściwie jest wstyd. Niestety, w moim odczuciu, niezbyt jej to jednak wychodzi. Przywołuje ona bowiem pojęcia „kultury wstydu” czy „religii wstydu”, bardzo szybko obwiniając o wywołanie tego uczucia wszystkich tych, którzy posługują się pojęciem obowiązku, i tych, którzy nie są wystarczająco liberalni w dziedzinie seksualności. Na ławie oskarżonych stają więc obowiązek i seksualna powściągliwość.
Niezależnie od tego, na ile te oskarżenia są prawdziwe, takie rozumowanie pomija bardziej fundamentalne kwestie. Pierwszych ran zadanych przez wstyd nie otrzymaliśmy bowiem w chwili, kiedy po raz pierwszy dano nam do zrozumienia, że nie spełniliśmy jakiegoś obowiązku albo kiedy nasza kultura lub religia nie pozwoliły nam czuć się dobrze z własną seksualnością i z własnym ciałem. Nie. Na długo przed tym zostaliśmy bowiem zranieni na o wiele głębszym poziomie. Zostaliśmy zawstydzeni w naszym entuzjazmie. Poczuliśmy się winni, oskarżeni o naiwność i upokorzeni z powodu naszej pasji życia oraz z powodu zaufania, jakim obdarzyliśmy innych. Na długo przed tym, jak usłyszeliśmy, że seks jest zły, że coś jest nie tak z naszym ciałem, albo że nie uczyniliśmy zadość naszym obowiązkom, powiedziano nam, że jesteśmy nie w porządku, ponieważ obdarzamy innych zaufaniem, a do życia podchodzimy z entuzjazmem.
Czy przypominasz sobie te wszystkie momenty, kiedy jako dziecko przybiegłeś do kogoś, komu ufałeś? Do rodzica, przyjaciela czy nauczyciela. Pełen zaufania i pełen życia próbowałeś ze szczerością i prostotą, na którą już nigdy więcej się nie odważysz, podzielić się czymś, co wzbudziło twój entuzjazm. Mógł to być liść, który znalazłeś, rysunek, który namalowałeś, twoje świadectwo ze szkoły, opowieść, którą chciałeś się podzielić, upadek, który właśnie ci się przydarzył – słowem coś, co było dla ciebie bardzo ważne. Spróbuj przywołać teraz tamte uczucia pełne ciepła, ufności i spontaniczności. Spróbuj w czasie modlitwy zanieść te uczucia Bogu, który jest tobą zachwycony i który nie potrzebuje ranić nas wstydem. Jezus powiedział: „Miłujcie się, tak jak ja was umiłowałem” (J 15, 12). Końcówka tego zdania to dla nas wyzwanie. Jezus pokochał nas bowiem w ten sposób, że całkowicie się odsłonił, wystawiając samego siebie na upokorzenie i odrzucenie. Musimy odnaleźć w sobie na nowo tę dziecięcą ufność i spróbować zrobić to samo.
Nasza kultura jest potężnym narkotykiem, co ma swoje plusy i minusy. Trzeba, abyśmy najpierw podkreślili jasne strony tego faktu. Narkotyk chroni przed głębokim i dotkliwym bólem oraz go uśmierza. Nasza kultura dysponuje wieloma środkami (od medycyny po rozrywkę), aby uchronić nas przed cierpieniem. Ten aspekt jest pozytywny, ale może też nabrać negatywnego charakteru, kiedy narkotyk staje się sposobem na ucieczkę od rzeczywistości. Nasza kultura jest, jak sądzę, szczególnie niebezpieczna przez to, że może w nieskończoność odsuwać od nas konieczność zmierzenia się z poważniejszymi sprawami w życiu: z wiarą, przebaczeniem, moralnością czy ze śmiercią. Jak ujął to teolog Jan Walgrave, może ona zawiązać swego rodzaju „wirtualny spisek” wymierzony przeciwko życiu wewnętrznemu. Jej celem jest tak nas zabawić, zająć i zaprzątnąć naszą uwagę, że całkowicie stracimy z pola widzenia to, co naprawdę istotne w życiu.
Żyjemy w świecie natychmiastowej i ciągłej komunikacji – w świecie telefonów komórkowych i poczty elektronicznej, iPodów, które mieszczą w sobie całe biblioteki muzyki, pakietów telewizyjnych zawierających setki kanałów, sklepów i centrów handlowych czynnych dwadzieścia cztery godziny na dobę oraz nocnych klubów i restauracji – jest to świat nigdy niegasnących świateł i nigdy niemilknących dźwięków. Dostarcza on nam rozrywki i zajęcia, podsuwając pod nos gotowe rozwiązania dosłownie w każdej chwili.
Choć to wszystko uczyniło nasze życie niesamowicie wydajnym, to jednocześnie pozbawiło nas głębi. Niebezpieczeństwo polega na tym, że jak ujął to pewien komentator, wszyscy zaczynamy już chorować na zaburzenie ciągłego braku uwagi. Tak wiele rzeczy nas absorbuje, że w końcu nie jesteśmy w stanie skupić się na czymkolwiek, a już zwłaszcza na tym, co najgłębsze wewnątrz nas.
To nie jest jakaś abstrakcyjna teoria! Zazwyczaj nasz dzień jest tak zapełniony – pracą, hałasem, presją, pośpiechem – że kiedy wracamy do domu i możemy wreszcie wyłączyć wszelkie bodźce, to jesteśmy już tak przemęczeni, że ulgę przynosi nam tylko coś, co działa jak narkotyk: sportowe wydarzenie, teleturniej w telewizji, niewymagający myślenia serial lub cokolwiek innego, co może zmniejszyć napięcie i odprężyć nas na tyle, abyśmy w ogóle byli w stanie zasnąć. Nie ma nic złego w tym, że od czasu do czasu spędzimy w ten sposób jakiś wieczór. Gorzej, jeśli tak wygląda nasza codzienność.
Efekt jest taki, że pozbawiamy się w naszym życiu przestrzeni, w której moglibyśmy dotknąć tego, co tkwi najgłębiej w nas samych i w innych. Biorąc pod uwagę, jak potężna jest nasza kultura, możemy tak funkcjonować przez lata, dopóki coś nie tąpnie w naszym życiu – nie umrze nam bliska osoba, ktoś nie złamie naszego serca, nie dowiemy się u lekarza, że jesteśmy nieuleczalnie chorzy. Taki lub podobny kryzys ujawnia, jak puste i pozbawione znaczenia jest wszystko, co oferuje nasz zabiegany i rozrywkowy świat. W takich sytuacjach jesteśmy, chcąc nie chcąc, zmuszeni spojrzeć w nasze wnętrze, a ono po latach niezaglądania tam może okazać się tylko ziejącą przerażeniem pustką.
Od czasu do czasu potrzebujemy narkotyku. Musimy też jednak wiedzieć, kiedy nadchodzi pora, by wyciągnąć z kontaktu wtyczkę od telewizora, wyłączyć telefon, zamknąć komputer, wyciszyć iPoda, odłożyć gazetę sportową i powstrzymać się przed wyjściem na kawę z przyjacielem, tak aby znaleźć chociaż krótką chwilę na zaprzyjaźnienie się z najgłębszą cząstką w nas, która będzie nam towarzyszyć w ostatniej podróży życia.
opr. aś/aś