Pokazać serce ubogim i cierpiącym

Świadectwo pogłębienia wiary matki chorego dziecka

Maryja otworzyła mi oczy na świat, którego wcześniej nie znałam
Felicia Difato

Pokazać serce ubogim i cierpiącym

Pewnego styczniowego wieczoru 1987 roku nasza trzyletnia wówczas córeczka, Christine, weszła do naszego pokoju. Chwilę później, wychodząc, wpadła na ścianę. Przestraszona zaczęła płakać i powiedziała nam, że nic nie widzi. Pomogłam jej dojść do łóżeczka, a następnego dnia rano zarejestrowałam ją na wizytę do okulisty.

Po badaniu lekarz poinformował mego męża Joego i mnie, że Christine cierpi na rzadką formę raka oka (siatkówczak) i zmiany są dość zaawansowane w obojgu oczach. Siatkówka w lewym oku była odklejona w pięćdziesięciu procentach, a w prawym oku całkowicie. Pocieszeniem było jedynie to, że zaledwie w około dziesięciu procentach przypadków choroba okazuje się śmiertelna.

Christine, dotąd otwarte i towarzyskie dziecko, zamknęła się w sobie, stając się zalęknioną i apatyczną introwertyczką. Pomimo młodego wieku rozumiała, że coś jest nie w porządku. Ja z kolei obawiałam się, że choroba zaatakowała również mózg, co najprawdopodobniej doprowadziłoby do jej śmierci. Kiedy przychodziły mi takie myśli, zwracałam się do Pana i modliłam się: „Jeśli to już koniec, to trudno. Jeśli muszę ją stracić, będę ze wszystkich sił próbowała Tobie zaufać. Jako chrześcijanka, wiem, że Ty czuwasz nad wszystkim. Ale jako matka, proszę Cię, byś pozwolił jej żyć”.

Radioterapia sprawiła, że guzy w obu oczach znacząco się skurczyły. Mimo to jednak, zgodnie z przewidywaniami lekarzy, prawe oko zostało całkowicie zniszczone przez raka i trzeba było je usunąć. Nieco ponad półtora roku później podczas kontroli okresowej stwierdzono, że guz w lewym oku zaczął ponownie rosnąć. Niestety, 28 grudnia 1988 roku nasza czteroletnia już córeczka straciła także lewe oko. Stała się niewidoma.

SERCEM PRZY SERCU MARYI

Może wydawać się to szalonym pomysłem, ale jednym z naszych pierwszych działań po wykryciu raka u Christine było coś, co nazwaliśmy „terapią Tobiasza”. Przypomnieliśmy sobie historię biblijną o tym, jak syn Tobiasza uzdrowił swego ojca ze ślepoty, smarując mu oczy maścią z rybiej żółci i wątroby (Tb 11,1-13). Poszłam więc do sklepu, kupiłam całą, niewypatroszoną rybę i przyrządziłam podobną maść. Modląc się wraz z kilkoma zaproszonymi osobami, przyłożyłam maść na oczy córki w nadziei na jej uzdrowienie. Byliśmy w stanie zrobić dla niej wszystko!

Terapia Tobiasza nie poskutkowała, kiedy jednak następnego dnia przeczytałam i przemodliłam całą historię Tobiasza oraz przeczytałam kilka komentarzy biblijnych, spojrzałam na sprawę jeszcze inaczej. W jednym z komentarzy wyczytałam, że żółć symbolizuje gorycz, która otwiera nam oczy wiary. Była tam też mowa o tym, że serce jest miejscem spotkania Boga z człowiekiem.

Komentarz ten nasunął mi skojarzenie z Maryją stojącą u stóp krzyża Jezusa. Przypomniałam sobie żółć (wino zaprawione gorzką mirrą) podaną przez żołnierzy Jezusowi przed Jego śmiercią. Podobnie jak ja cierpiałam z powodu Christine, Maryja cierpiała patrząc na Syna, który odmówił przyjęcia gorzkiego napoju (Mk 15,23). Odtąd powierzając Panu swój niepokój i łzy, myślałam, że tak samo czyniła Maryja. Patrząc na ciało Christine, pokłute igłami, przypominałam sobie Maryję patrzącą na ciało swego Syna przebite gwoździami i włócznią. Z czasem coraz bardziej czułam, jak moje serce spotyka się z sercem Maryi — dokładnie tak, jak wyjaśniał to komentarz.

RADOSNA I CHRONIONA

Podczas radioterapii Christine przez pięć tygodni musiałam codziennie jeździć do szpitala. Na szczęście jeździły tam ze mną moje siostry w Panu. Codziennie rano w drodze modliłyśmy się na różańcu. Ta prosta modlitwa pomagała mi z większym spokojem przeżywać to, co się działo. Pomagała mi uporać się z faktem, że moja córka po raz kolejny otrzyma intensywną dawkę promieniowania.

Tajemnice radosne, które odmawiałyśmy najczęściej, najbardziej podnosiły Christine na duchu. Lubiła zapowiadać każdą z tajemnic i opowiadać, co się w niej działo. Ja wówczas czułam się tak, jakby Maryja mówiła do mnie: „Wszystko, co do ciebie należy, to trwać w pokoju. Mój Syn dokona reszty. On zna całą sytuację i On ukoi twoje serce”. Było to bardzo pocieszające, zwłaszcza że jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, jak sprawy się potoczą.

Pewnego dnia w drodze do szpitala moja przyjaciółka nieopatrznie przejechała na czerwonym świetle i zderzyła się z drugim samochodem, powodując uszkodzenia obu pojazdów. Był to jej pierwszy wypadek w ciągu trzydziestu sześciu lat za kierownicą. Właściciel drugiego samochodu zdenerwował się nie na żarty. Biegając tam i z powrotem, krzyczał: „Co zrobiłyście z moim samochodem?”. Niemal natychmiast jedna z kobiet będąca świadkiem wypadku podeszła do niego i powiedziała: „No i czego pan się tak denerwuje? Nie jest pan zadowolony, że nikomu nic się nie stało? Zwłaszcza tej malej dziewczynce na tylnym siedzeniu?”. Mężczyzna uspokoił się natychmiast. Dwóch innych mężczyzn podeszło do nas i zaproponowało: „Może zmienimy wam koło?”.

Po przybyciu policji funkcjonariusz zapytał moją przyjaciółkę o jej dotychczasowy przebieg jazd i ku naszemu zdumieniu nawet nie wypisał mandatu. Wracałyśmy do domu poturbowanym samochodem, dziękując Panu i wychwalając Go przez całą drogę. Byłyśmy przekonane, że czuwała nad nami Maryja.

WELON MARYI

Na początku radioterapii Christine bardzo się bała. Próbowaliśmy przygotować ją, robiąc próby w domu. Tłumaczyliśmy, że musi leżeć całkowicie nieruchomo, aby promieniowanie dotarło dokładnie tam, gdzie powinno. Było to jednak dla niej bardzo trudne. Przez cały czas płakała. Myśl o tym, że ma leżeć zupełnie sama, z całym ciałem przykrytym formą z gipsu, podczas gdy zimna, bezduszna maszyna będzie wysyłać promienie w jej oko, budziła w niej przerażenie. Poprosiłam więc lekarza, żeby pozwolił nam zabrać formę do domu. Zaraz po powrocie pomalowałam ją maryjnymi kolorami — błękitem i bielą, aby wyglądała jak szata Matki Bożej — tak jak przedstawia się ją na obrazach. Na wierzchu udrapowałam niebieski materiał, nazywając go „welonem Maryi”. Powiedzieliśmy Christine, że forma ta upodabnia ją do Maryi, która była jej ulubioną świętą.

Od tej chwili na widok formy gipsowej Christine bez lęku szła do sali naświetlań. Wiedziała, że Maryja jest z nią. Z dumą informowała wszystkich — lekarzy, pielęgniarki i pacjentów — „To jest mój welon Maryi”. Myślę, że nie zdawała sobie sprawy, ile osób zostało poruszonych jej świadectwem.

Kiedy zaczęłyśmy jeździć do szpitala, martwiłam się jedynie o moją córkę. Jednak siedząc całymi dniami na oddziale dziecięcym, widziałam setki maleństw dotkniętych różnymi chorobami: uszkodzeniami mózgu, wadami serca, rakiem, białaczką i wieloma innymi. Serce mi się krajało na widok tych dzieci, zmagających się dzielnie ze straszliwymi chorobami. Jedyne, co mogłam zrobić, to modlić się za nie. Prosiłam więc Maryję, naszą Matkę, o pociechę dla nich.

To samo zobaczyłam po rozpoczęciu radioterapii. Tym razem jeździłyśmy na oddział onkologiczny, gdzie leżało wielu starszych pacjentów, często mających niewielkie lub żadne wsparcie ze strony swoich rodzin. Christine była tam jedyną osobą poniżej pięćdziesiątki. Co najmniej dwudziestu pacjentów, przeważnie w terminalnym stanie raka, podeszło do mnie mówiąc: „Ofiaruję swoje cierpienie Bogu w intencji pani córeczki”. Tu znowu byłam poruszona do głębi ich bezinteresowną dobrocią.

Z czasem zaczęliśmy modlić się z niektórymi spośród nich, a Bóg napełniał ich swoją miłością i pokojem.

Gdzieś pomiędzy patrzeniem na chore dzieci i spotkaniem ze starszymi pacjentami moje oczy otworzyły się na świat ludzi cierpiących, którego istnienie wcześniej ledwo dopuszczałam do świadomości. Któregoś dnia w poczekalni radiologicznej poczułam, jak Maryja mówi do mnie: „Nie martw się o Christine. Ja się nią zajmę. Ale zobacz, co dzieje się z tobą. Twoje serce otwiera się dla moich cierpiących dzieci. Stajesz się bardziej współczującym człowiekiem i zbliżasz się do Boga”.

SERCE DLA UBOGICH

Christine ma dziś trzydzieści lat i pokonuje jak burza wszystkie przeszkody. Zrobiła doktorat i przez pewien czas wykładała na uniwersytecie, niedawno jednak postanowiła odłożyć karierę naukową i poświęcić się Panu. Obecnie służy ubogim i dzieli się Ewangelią ze studentami. Jest wspaniałą, doskonale radzącą sobie osobą, która żyje pełnią życia. A my jesteśmy z niej dumni.

Joemu i mnie pozostało już tylko kilka lat do emerytury. Teraz, gdy nasze dzieci dorosły i opuściły dom, rozmawiamy i rozważamy na modlitwie, czy nie spędzić reszty naszego życia służąc ludziom ubogim i wykluczonym społecznie. Myślimy o sprzedaży naszego domu na przedmieściach i przeniesieniu się do biedniejszej części miasta, gdzie moglibyśmy żyć wśród potrzebujących, a nie tylko pomagać im z pozycji bogatych krewnych. Bez wątpienia za tą decyzją stoi to wszystko, czego nauczyliśmy się, zmagając się z rakiem Christine. Przynajmniej tyle możemy zrobić dla naszej Matki Bolesnej, która tak bardzo pomogła nam w godzinie próby.

opr. ab/ab



« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama