Fragmenty książki "Przypływ zachwytu"
Arthur Gordon przełożyła Maria Zawadzka
PRZYPŁYW ZACHWYTU |
|
Od początku zapowiadali, że nie chcą zwykłego ślubu. Nie było druhen, marsza weselnego, nic z tych rzeczy.
— Dawny język i dawne tradycje są piękne — powiedziała nasza córka — ale powtarzają je miliony ludzi. Ken i ja chcemy czegoś szczególnego, co będzie tylko nasze.
W starym mieście, takim jak to, w którym mieszkamy, tradycja ogranicza niczym srebrny łańcuch.
— Dobrze — powiedzieliśmy nieco zawiedzeni — to twój ślub. Czego pragniesz? Gdzie i kiedy ma się odbyć?
— W promieniach zachodzącego słońca — odpowiedziała rozmarzona Dana i odgarnęła swoje długie jasne włosy.
— Na plaży. Tak blisko oceanu, jak to tylko możliwe. Staniemy przed pastorem, który będzie rozumiał nasze uczucia. On też powie kilka słów, oczywiście pamiętając, że żyjemy w XX wieku.
— Dobrze, ale jak zamierzasz się ubrać? — zapytała w pierwszym odruchu jej matka.
— Włożę długą białą suknię — odpowiedziała nasza córka. — I będę miała wiązankę z owsa morskiego. Wystąpię bez butów. Chcę czuć piasek pod stopami. Nie wiem dlaczego — ale tak zrobię.
źródło: photogenica.pl
W miejscach takich jak to... Czułem, jak obrazy pod pokrywą czasu stopniowo formują się i rozpływają w moim umyśle. Lata temu na tej samej plaży, niedaleko stąd, odpływ pozostawił sadzawkę. Nad jej brzegiem bawi się trzyletnia dziewczynka. Nagle znika. Krew odpływa mi od mózgu, dziki skok, a potem coś wypycha tę przemoczoną maleńką istotkę na powierzchnię, coś pozwala jej się znowu złączyć z promieniami słońca. Wtedy przychodzi to gwałtowne uczucie ulgi: mimo wszystko pamiętała naukę, że w takich sytuacjach trzeba wstrzymać oddech. Duże szare oczy otwierają się i daje się słyszeć wątły, pełen wyrzutu głos: „Dlaczego nie przyszedłeś szybciej? Tam na dole jest ciemno i jest mnóstwo bąbelków!”.
Albo wiele lat później, kiedy miała chyba jedenaście albo dwanaście lat i znalazła starego, drżącego i niewątpliwie chorego pelikana. Nic już nie można było zrobić, musieliśmy patrzeć, jak umierał. Po raz pierwszy doznała wtedy wstrząsu, jaki stanowi rzeczywiste doświadczenie śmierci, przyszywający ból współczucia rozrywający bezbronną duszę. „Ojej — powiedziała w końcu przez łzy, szukając po omacku czegoś, co mogłoby przynieść ulgę. — Cieszę się, że nie znaliśmy go dobrze” — oznajmiła w końcu.
I jeszcze później te złote popołudnia, kiedy przygotowywała się do wyjścia, oświadczając uroczyście, że musi wyprowadzić psa, choć wiedziała, że zdajemy sobie sprawę, iż przede wszystkim chciałaby spotkać surfującego Kena. On wtedy nie wiedział jeszcze nawet o jej istnieniu, ale Dana siedziała na wydmach, ramionami obejmując kolana. Jej serce wypełniały miłość i oczekiwanie. Towarzyszył jej wielki owczarek niemiecki, który niczym posąg zastygał w bezruchu.
„ W miejscach takich jak to... Dlaczego czas pędzi tak szybko? — zapytałem sam siebie. — Dlaczego niczego nie można zatrzymać?”
Młody pastor przemawiał dalej łagodnym tonem:
— Zostaliśmy tu zaproszeni, żeby usłyszeć, jak Ken i Dana przyrzekną sobie, że będą odtąd razem przyjmowali to, co los dla nich przygotuje. Przyrzekają oni ze świadomością, że może ich spotkać zarówno szczęście, jak i cierpienie. Nieprzypadkiem ślub odbywa się w tym właśnie miejscu. Ci, którzy kochają morze, potrafią usłyszeć w jego głębinach puls Stworzenia, wyrażający się w następstwie przypływów i odpływów, we wschodach i zachodach słońca i w wieczornym świetle na rozgwieżdżonym niebie. Jesteśmy wdzięczni za piękno, które nas otacza, za siłę, którą z sobą niesie, za spokój, który nam daje.
„Tak — pomyślałem — przynosi siłę. Wszystko, co musimy zrobić, żeby znaleźć w sobie wytrwałość, to odkrywać miejsca, gdzie dominują rzeczy wielkie i proste zarazem. Dla niektórych z nas takim miejscem jest morze. Dla innych będą to góry, tak jak mówi psalm. Wznoszę swe oczy...”1
Potem pastor zwrócił się bezpośrednio do młodej pary:
— Dano i Kenie, nie ma nic prostszego od wypowiadania słów. I nie ma nic trudniejszego od wypełniania swej przysięgi każdego dnia. To, co sobie dziś przyrzekniecie, będziecie musieli odnawiać i poddawać refleksji zarówno jutro, jak i każdego następnego dnia, który przyjdzie wam razem przeżyć.
Kiedy skończy się ta ceremonia, w świetle prawa staniecie się mężem i żoną, ale nie zwalnia was to z codziennego obowiązku podtrzymywania waszej miłości.
„Czy potrafią zrozumieć te słowa? — zadawałem sobie to pytanie, spoglądając na ich młodzieńcze twarze. — Czy są w stanie uchwycić ich sens? A może zrozumienie tej nauki zajmie im długie lata, tak jak w przypadku większości z nas
— a kiedy już nadejdzie, pojawi się tak niepostrzeżenie, że ledwo zdołają je dostrzec”?
Duchowny kontynuował łagodnie:
— Wiemy wszyscy, że naprawdę się kochacie. Ale zadajmy sobie pytanie, czym jeszcze, poza płomiennym uczuciem, namiętnością i romantycznością, jest miłość?
Prawdziwa miłość jest oparta na niczym niezmąconej trosce o szczęście i dostatek żony czy męża. Chodzi o to, by miłość do partnera była tak samo silna jak miłość własna.
Prawdziwa miłość nie zawłaszcza i nie zazdrości, ale wyzwala — otwiera każdemu z nas drogę do doskonałości.
Prawdziwa miłość nie polega na całkowitym zatraceniu się w sobie, ale na patrzeniu w tym samym kierunku — razem i w zgodzie.
Miłość czyni brzemię lekkim, ponieważ małżonkowie niosą je wspólnie. Także doświadczenie radości staje się w niej pełniejsze, ponieważ przeżywa je razem dwoje ludzi. Wreszcie miłość czyni człowieka silniejszym, więc może on podejmować wyzwania, płynąć wraz głównym nurtem życia, ze świadomością, że nie decyduje się na to ryzyko w pojedynkę.
„To prawda — pomyślałem. — To wszystko prawda. Ale nie można się tego nauczyć, słuchając nawet najwspanialszej mowy weselnej. Ta mądrość musi płynąć z doświadczenia, ale nawet w tym wypadku nikt, poza świętymi, nie jest wstanie wprowadzić w życie niczego poza radami podobnymi do tych, które przed chwilą usłyszeliśmy. Możemy tylko próbować. A nawet te próby bywają trudne i bolesne”.
Teraz przyszedł czas na pytania i rzeczywiście język pastora okazał się wystarczająco współczesny jak na XX wiek:
— Kenie, czy chcesz poślubić Danę? Czy będziesz ją kochał i szanował? Czy zawsze będziesz z nią szczery? Czy pozostaniesz u jej boku bez względu na wszystko? Czy zrobisz wszystko, co konieczne, żeby dzielić z nią życie w pełnym tego słowa znaczeniu?
— Tak — odpowiedział wysoki chłopak. Te same pytania zadano smukłej dziewczynie, która także przyjęła to wyzwanie.
Pastor wpatrywał się w nich z uwagą.
— Kto oddaje tę kobietę, by mogła stanąć obok tego mężczyzny?
— My — powiedzieliśmy z żoną jednym głosem. Tak naprawdę nie mogliśmy jej oddać, ponieważ nigdy nie była naszą własnością. Ta dziewczyna zawsze, ponad wszelką wątpliwość, należała jedynie do siebie. A jednak, gdyby nie nasza miłość, nie znalazłaby się tu, pod tym spokojnym niebem, w pobliżu niespokojnego morza.
Na to samo pytanie odpowiedzieli rodzice Kena. Powtórzyli to samo. Na koniec pastor zwrócił się do nas czworga:
— Czy jesteście gotowi, zarówno teraz, jak i do końca waszych dni, umacniać to małżeństwo, wspierając Kena i Danę waszą miłością i troską?
— Jesteśmy — odpowiedzieliśmy i staliśmy się tym samym jakąś częścią przyjętego tu zobowiązania. Żadnego faworyzowania. Żadnych pustych słów. Tylko milcząca, nieprzerwana obrona przed nieokiełznanymi ruchami odśrodkowymi, które mogą rozsadzić każde małżeństwo. — „Przynajmniej tyle — pomyślałem — możemy zrobić”.
Wiatr ucichł na chwilę i otaczające nas kępy owsa morskiego przestały się kołysać. I wtedy Dana wsunęła drżące palce w dłoń Kena, czekając na odwieczny symbol miłości i wierności.
— Ofiarowuję ci tę obrączkę — powiedział wysoki młodzieniec. Przyjmij ją w dowód miłości i szczęścia. Wybrałem cię, byś została moją żoną teraz i na wieki.
— Przyjmuję tę obrączkę — łamiącym się głosem odpowiedziało nasze dziecko. Ale był to już głos kobiety. — Wkładam ją pełna miłości i szczęścia. Wybieram cię, byś został moim mężem teraz i na wieki.
Zapadła cisza. Nikt nawet nie drgnął. Twarze wszystkich zebranych złączyły się w czymś niewypowiedzianym, tak jakbyśmy się znaleźli poza czasem, jakby musnęła nas istota życia, która właśnie się wypełniała i mknęła naprzód. — „Być może właśnie w ten sposób zaczyna się każda ważna rzecz — pomyślałem. Żadnej pewności. — Żadnych gwarancji. Tylko wybór, zamiar, obietnica, nadzieja...”
Następnie pastor sięgnął po ich dłonie i połączył je z sobą.
— Kenie i Dano, wysłuchaliśmy waszej przysięgi i obietnicy, że będziecie odtąd żyli razem w związku małżeńskim. Rozumiemy i szanujemy wasze przymierze. Pamiętajcie, że to nie pastor, przed którym tu stoicie, tworzy wasze małżeństwo. Budujecie je na fundamencie szczerości i uczciwości, w których obliczu złożyliście sobie przyrzeczenie w obecności przyjaciół, rodziny i samego Boga. W imieniu ich wszystkich łączę teraz wasze dłonie i ogłaszam was mężem i żoną.
— Uśmiechnął się i puścił ich ręce. — Ceremonia dobiegła końca i doświadczenie życia w małżeństwie właśnie się rozpoczęło. Czym prędzej ruszajcie, żeby z radością je poznać. Kochajcie życie, a ono będzie was kochało. Niech Bóg was błogosławi. Niech tak się stanie.
„Niech tak się stanie” — pomyślałem, przyglądając się Danie, która ucałowała męża i odwróciła się, by objąć matkę. „Niech tak się stanie!” — wołały wszystkie uściski i łączące się w geście pozdrowienia dłonie, rozemocjonowany śmiech i nieskrywane łzy. „Niech tak się stanie!” — szeptały razem z wiatrem fale, które po raz kolejny porzucały ludzkie sprawy.
Szukałem w sobie tego lęku, który wcześniej odczuwałem, ale nagle zrozumiałem, że zniknął.
1 Biblia Tysiąclecia, Ps 121 (120), Bóg czuwa nad nami.
opr. ab/ab