Refleksje nad stanem kultury u końca wieku
"Koniec wieku, koniec tysiąclecia, koniec świata...", zauważył na naszym redakcyjnym zebraniu jeden z zaproszonych gości (i stałych autorów), dwuznacznie się przy tym uśmiechając. Jakoś nikt z nas jednak nie pali się, żeby zrobić numer "kasandryczny", "dekadencki", "milenijny" albo w inny sposób związany ze zbliżającym się przełomem wieków. Cóż, jeszcze trochę czasu zostało, nie ma co mówić hop, póki się nie przeskoczy (w nowe tysiąclecie). Wypada jednak, by coś z tych nastrojów przedostało się przynajmniej do tej rubryki.
Zajęła się nimi na serio "Dekada Literacka" (10-11/1997). Redaktorzy krakowskiego miesięcznika już na wstępie podjęli decyzję bardzo szczęśliwą - zrezygnowali z rozważania, czy myślenie kategoriami "końca wieku" jest uzasadnione czy nie, odsuwając na bok spory o "kalendarz", i zaproszonym do dyskusji gościom zadali temat "historyczny" - Dwa końce wieku: podobieństwa i różnice. Otwierająca dyskusję Teresa Walas postawiła m.in. następujące pytania: "Dość często mówi się, że koniec wieku XIX przyniósł kryzys wartości, pesymizm, rozpad norm etycznych, negatywny stosunek do instytucji i że z podobnymi zjawiskami mamy do czynienia obecnie (...). Czy to są te same zjawiska, tylko bardziej radykalne? Czy też jakaś replika na innym poziomie, w innym zwoju tej spirali dziejów? Czy też nic się nie daje ze sobą porównać (...)?" Dyskusja, jak zawsze (znamy to i z naszych Polowań...), rozbiegła się w różnych kierunkach. Niemniej szukając odpowiedzi na tych kilka wyjściowych pytań, dyskutujący powiedzieli niemało nie tylko o świecie naszych pradziadków, ale również o naszej współczesności. Na trzy kwestie chciałbym zwrócić uwagę.
Najpierw - przekonanie, że coś się kończy, że jesteśmy w jakimś "międzyczasie", "międzyepoce", okresie przesilenia, gdy "stare" obumiera a "nowe" jeszcze nie rysuje się zbyt wyraźnie. "Czy Państwo sądzicie", pyta Teresa Walas, "że dzisiaj można mówić o stanie porównywalnym: poczuciu schyłku, końca, zamknięcia się epoki? Wszystko jedno, czy to ma charakter nostalgiczny, czy tragiczny?" "Jeśli patrzeć z perspektywy człowieka, który pracuje w zaawansowanych technologiach, to on wcale nie musi uważać, że jest jakiś kryzys", zauważa Bartłomiej Dobroczyński. "Wręcz przeciwnie; ludzkość posuwa się raźno naprzód, wymyśla coraz to nowe, wspaniałe wynalazki, technologia się doskonali, choroby co prawda nowe powstają, ale stare się leczy itd. (...) świadomość końca wieku jest bardzo wyraźna, ale nie powiedziałbym wcale, że jest powszechna. (...) Istnieje bardzo liczna grupa ludzi, która uważa, że coś się kończy, a coś się zaczyna. Według nich, zwolenników Ruchu Nowej Ery, kończy się dwutysiącletnia (...) era dominacji pewnej kultury. (...) Kultury zbyt racjonalnej, zbyt egocentrycznej, zbyt męskiej, zbyt dominującej i podporządkowującej sobie wszystko, kultury niszczącej ziemię. Co ciekawe, szczególnie dla naszej dyskusji, jest to ruch, który się rodził na przełomie XIX i XX wieku w alternatywnych grupach i organizacjach para-religijnych..." W RNE poczucie schyłku łączy się z nadzieją na nowy porządek, nowego człowieka, z przekonaniem, że - jak to ironicznie określał Miron Białoszewski - "ludzkość lepszeje". Zatem i w technologii (która o schyłku w ogóle nie mówi), i w "teozofii" (która się nań cieszy) - optymizm.
A w sztuce? W literaturze? "Panuje zastój w każdej dziedzinie", twierdzi Maria Podraza-Kwiatkowska. "Jak gdyby coś powstrzymywało rozwój. Mnie się wydaje, że powstrzymuje to samo, co sto lat temu: poczucie nadmiaru, poczucie, że już wszystko było." Jak radzono sobie z nim sto lat temu? "Nasi poprzednicy (...) wpadli na pomysł, ażeby rolę artysty jakoś podnieść. To miał być Deus et omnia przeciwstawiający się linoskoczkowi, który hołduje muzie sprzedajnej. (...) W ten sposób sztukę traktowano i może to przygotowało jej znakomity rozwój na początku XX wieku." "Artysta", dodaje Teresa Walas, "desygnował siebie na wysoką pozycję w społeczeństwie, ale już podskórnie czuł, że to nieprawda (...), że to już jest uzurpacja. (...) Istnieje duże pokrewieństwo pomiędzy owym wewnętrznym nieszczęściem artysty, które już jest wyraźnie odczuwane z końcem [ubiegłego] wieku, i tym, co dzisiaj artysta deklaruje jako swoją kondycję. Dzisiejszy artysta uprzedza atak. Mówi: nikim nie jestem, niczego nie chcę, uprawiam dziedzinę, która już umarła. Podobne rzeczy dość często mówią filozofowie." Inaczej na te sprawy patrzy Ryszard Nycz: "Na przełomie wieków (...) wyodrębniają się i autonomizują między innymi humanistyczne dyscypliny; poezja, muzyka, malarstwo chcą być czyste. Temu procesowi oczyszczania się, ekskluzywizacji, po naszej stronie wieku odpowiadałby proces odwrotny: zacierania tych różnic. Może jeden przykład ze sfery socjologii literatury. Nasilają się wówczas procesy systemowego i instytucjonalnego rozdzielania dwóch obiegów literackich: elitarno-hermetycznego i masowego czy popularnego. Paradoksalną konsekwencją tego układu było często to, że ci sami pisarze chcieli uchodzić za ekskluzywnych artystów, a równocześnie pod pseudonimami musieli tłumaczyć Courths-Mahlerową, Vicki Baum czy opowiastki o kurtyzanach. Żeby się utrzymać. Ten dychotomiczny rozwój kultury literackiej trwał aż do lat 70. czy 80. Teraz, na naszych oczach, to się zaciera, bo pisarze nie widzą już powodu rozdzielania swoich ról. Można by nawet ich wartość i specyficzność - myślę zwłaszcza o młodych pisarzach - widzieć w tym, że muszą sobie zorganizować swoją publiczność, »stworzyć« swoich czytelników. Stąd ten impuls pragmatyczny zdecydowanie przeważa nad wszelkim innym. Decyduje o wyborach tematycznych - i takich jak prymat erotyki czy sensacji, i takich jak dawanie poczucia pewności, co do istnienia niezmiennych wartości." Dlatego być może, konkluduje Nycz, pisarze "piszą tak dużo i dlatego być może jest to literatura średniego lotu, ale inwestująca w pragnienia, potrzeby, interesy czytelników".
Tu trzeba dodać dwie uwagi. Po pierwsze, obieg elitarny nie zniknął, co najwyżej - znacznie się zatomizował (czy wskutek tego przestał być obiegiem?). Pisarz - i każdy inny twórca - nie musi być zakładnikiem czytelnika. Jeżeli wybiera tworzenie "dla wtajemniczonych", nie grozi mu wcale brak odzewu, choć powinien być przygotowany na długie okresy ciszy lub nieporozumień (mówi o tym przejmująco pisarz Christian Skrzyposzek w wywiadzie zatytułowanym Zmowa milczenia - "Czas Kultury", 5-6/1997). O istnieniu tego obiegu świadczą pośrednio "elitarne" tęsknoty pisarzy "popularnych". Natomiast niewątpliwie obieg ten (o czym poniżej) ma dziś poważne kłopoty z wartościowaniem - zarówno tego, co aktualnie powstaje, jak tego, co stanowi dziedzictwo przeszłości. Po drugie, istnieje wciąż wyraźna skłonność do opisywania kultury z perspektywy tego, co "najwyższe" i "najniższe", albo wręcz - do rozłamywania jej na pół. Nie pozostaje to bez wpływu na ocenę całości. Przypomina o tym w omawianej dyskusji Bartłomiej Dobroczyński, przeciwstawiając się tezie o zastoju we wszystkich dziedzinach sztuki. "A na przykład wziąwszy kondycję polskiej muzyki współczesnej? Jest bardzo dobra. Wyszła nowa płyta Szymańskiego. Mamy dzieła Góreckiego, Pendereckiego, Lutosławskiego, Panufnika, Kilara etc. Meloman nie ma na co narzekać. W poezji jest tak samo. Zależy tylko, jakich ilości się pożąda. Wyjątkowi twórcy nie zdarzają się bez przerwy. O kulturze świadczy ilość średnich propozycji."
Poczucie schyłkowości, "wycofywania się" sztuki i literatury jest zatem silne, ale chyba nie tak dojmujące, jak pod koniec ubiegłego stulecia. Co więcej - im bliżej się przyjrzeć poszczególnym dziedzinom, tym wyraźniej widać, że to, co bierzemy za oznakę schyłku, kryzysu, jest naturalną konsekwencją uruchomienia pewnych procesów w okresie "świetności". Co one w efekcie przyniosą, tego dokładnie nie wiemy. Być może prowadzą "w górę", nie "w dół"? Przykładowo, w dyskusji publikowanej przez "Dekadę" bardzo krytycznie ocenione zostało malarstwo. Jacek Woźniakowski powiedział wręcz: "Jest pewna prawidłowość w kulturze: są momenty na pewno wielkiego natężenia twórczości (...), a potem są momenty długotrwałych osłabień, kiedy już się nic wielkiego nie dzieje. (...) Od końca lat dwudziestych mamy coraz wątlejsze wariacje tego, co się działo w sztukach plastycznych w pierwszej ćwierci naszego wieku." Inna jest tonacja opublikowanego przez "Odrę" (1/1998) Dialogu o sztuce Anny Marii Potockiej i Mieczysława Porębskiego. "Ciągle maluje się mnóstwo ważnych obrazów", twierdzi - chyba nie bez pewnej przesady - Potocka. To, że sztuki plastyczne zdominowane zostały przez inne formy wypowiedzi artystycznej, jest, jak wiadomo, konsekwencją tego, co zaproponowała awangarda. "Awangarda w najprostszym określeniu to jest przeprowadzenie doświadczeń sztuki, doświadczeń intuicyjnych, do świadomości intelektualnej. (...) Dlatego awangardy są tak łatwo powtarzalne przez banalne media, bo one zwerbalizowały coś, co wcześniej tkwiło w intuicji i dla ludzi realizujących problemy płytkiej kultury było niedostępne; oni nie mogli niczego z tamtej sztuki wyjąć. Awangarda to przeprowadziła w »słowa« i nadała temu większą kontaktowość." W efekcie artysta (tu konkretnie - malarz) poczuł się swobodniej; najpierw w kubizmie, a potem w kolejnych fazach zaczyna się "rozpychanie", "wychodzenie" z obrazu. "Artyści bardzo intensywnie odczuwają uwolnienie możliwości. Natychmiast powstają pytania: dlaczego nie więcej, dlaczego to nie może być duże, dlaczego nie może być przestrzenne, dlaczego nie może być takie jak ja albo takie jak dom. W momencie jak zaczyna być troszeczkę wolno, to przychodzi pytanie, gdzie jest tego granica. (...) A potem powstaje pytanie, dlaczego te rzeczy, które się dzieją, które są nakładane, muszą mieć pretekst podkładu. Czemu nie mogą być swobodne, czemu nie mogą być w przestrzeni. Właściwie gdyby zrobić mapę sztuki XX wieku, to można zobaczyć, że wszystko, co się zdarzyło, jest rozbiciem obrazu. Albo raczej jest rozszerzeniem obrazu, rozłożeniem go na fragmenty. (...) Myślę, że kiedyś ludzie potrafili wchodzić w obraz i czuć się »bohaterami« obrazów. Dzisiaj tak proste rzeczy już nie działają. Uzyskanie takiego wrażenia wymaga znacznie bardziej skomplikowanej symulacji przestrzennej." Czy droga od "płaskiego" obrazu do instalacji czy akcji jest drogą "wyjścia z malarstwa"? Czy tylko próbą jego "przeformułowania"? Czy mogą powstać wybitne instalacje? Czy przestaną powstawać wybitne obrazy? Piotr Kosiewski, omawiając wystawę malarstwa polskiego lat 90. zatytułowaną charakterystycznie Granice obrazu (Graniczne potyczki, "Czas Kultury" jw.), cytuje sarkastyczną wypowiedź Jerzego Nowosielskiego: "Malarze już nie chcą malować, chcą tylko ucinać sobie ręce lub nogi." Zapytajmy jednak - czy nie za wcześnie na rozmowy o "śmierci" czy "wyczerpaniu" malarstwa? Może ono tylko "zbiera siły"? (Cytowaną wypowiedź Jacka Woźniakowskiego dałoby się zresztą zinterpretować również w tym duchu...)
Wracam do przerwanego wątku i do omawianej dyskusji. Druga kwestia, nad którą warto się zatrzymać, to problem wartościowania. Bartłomiej Dobroczyński mówi o zjawisku, które nazywa "horyzontalizacją punktu widzenia w sferze aksjologicznej". "Coraz mniej jest na świecie społeczeństw, w których da się utrzymać (...) tradycyjną hierarchię wartości. (...) To, co reprezentowała dawniej tradycja, arystokracja, rodzina, religia - zostało w jakiejś mierze zastąpione przez prawo. My też się do tego zbliżamy. Pewne wspólne tradycyjne punkty odniesienia, podzielane przez większość przekonania skończyły się i wszystko musi być definiowane na nowo, nieomal od zera." Kryzys wartościowania dotyka w zasadzie wszystkich dziedzin. "Krytyk", zauważa Ryszard Nycz komentujący sytuację literatury, "jest w niewygodnej sytuacji, bo już nie dysponuje kryteriami, czy to przez siebie wypracowanymi, co się rzadko zdarzało, czy też powszechnie przyjmowanymi, i musi za każdym razem legitymizować swoje sądy - albo też uprawiać retoryczną krytykę nastawioną na czystą perswazję." Zauważmy nawiasem, że problem dotyczy nie tylko "krytyki oceniającej", ale również tak zwanej "krytyki opisowej". Trudności zaczynają się już na tym - elementarnym - poziomie. Bo proszę popatrzeć - wydawałoby się, że nie ma problemu: wszak sądów oceniających w krytyce współczesnej nie brakuje. I nie brakuje krytyków, którzy uważają, że potrafią bezbłędnie oddzielić ziarno od plew. Czego natomiast brakuje? Brakuje rozumienia. Przybywa autorów i utworów "ocenionych", lecz nie opisanych. Chętnie komponuje się syntezy, nader rzadko - zbiory interpretacji. Ale pojawia się jeszcze jeden element. Dobroczyński zauważa: "odrzuca się obiektywność na korzyść pojęcia - może nie tyle subiektywności - co perspektywiczności, tzn. równouprawnienia perspektyw (...). W związku z tym to, co jest ostatecznie przedmiotem opisu, to nie obiektywna rzeczywistość, lecz rzeczywistość wraz z obserwatorem." Czy konsekwencją tej sytuacji nie będzie uniemożliwienie rozmowy o czymkolwiek? I czy nie grozi nam - jak o tym pisał na łamach "Znaku" Jerzy Jarzębski - "ustępstwo wobec gustu zbiorowego kretyna" i utonięcie "w masie nic nie znaczącego śmiecia"?
Niektórzy uczestnicy opublikowanej w "Dekadzie" dyskusji zdają się podzielać te obawy. "Ludzie końca wieku", zauważa Maria Podraza-Kwiatkowska, "doskonale wiedzieli, że zwiększa się liczba odbiorców i że trzeba coś z tym zrobić. Ale oni uważali, że wszystkim trzeba udostępnić sztukę wysoką. (...) Założono pod koniec XIX wieku mnóstwo muzeów, robiono wystawy. (...) nie przewidzieli, że sztukę zaczną robić handlarze, profesjonaliści, którzy opierając się na badaniach socjologicznych będą wiedzieli, czym ten tłum można zainteresować i, co ważne, którzy wiedzieli, że można tłumowi narzucić wszystko, co się chce. I my żyjemy w Apokalipsie spełnionej. (...) Inteligencja właściwie zdradziła sztukę wysoką, bo w gruncie rzeczy woli od niej sztukę masową." Z kolei Bartłomiej Dobroczyński, nie zgadzając się generalnie z prostym podziałem na "wysokie" i "niskie", czyni ważne spostrzeżenie: "Z komercyjnego punktu widzenia nie warto edukować odbiorcy, bo wzrastają jego wymagania i zaczyna grymasić. Najlepiej, żeby nie kumulował doświadczeń i był wciąż w punkcie »zerowym«. Żeby za każdym razem można było tę samą rzecz sprzedać jako świeżą i nową." Bardziej dosadnie "nowego odbiorcę" opisuje Teresa Walas: "jesteśmy w tej oto bolesnej sytuacji, gdy część twórców wie, że już nigdy nie nawiąże kontaktu z widownią. Bo po tamtej stronie jest ten człowiek, który chce sobie lizać lizaka i siedzieć przed telewizorem. Smutny i głupi. Lub wesoły i głupi." Do tych opinii dołączyć można jeszcze głos spoza dyskusji. Stefan Morawski w zamieszczonym w tym samym numerze "Dekady" artykule Dwa różne końce dwóch stuleci pisze o obecnym fin de sičcleu m.in.: "Powiada się, że wyzbywamy się zmór ciążących na nas po wieku poprzednim. Nareszcie możemy żyć w sposób przygodny, ciesząc się bogactwem i efemerycznością wszelkich dóbr. (...) Nikt już nikomu nie dyktuje, co ma czytać, oglądać, słuchać, każdy dysponuje bezbrzeżną wolnością, zdeterminowaną tylko przez własny smak. (...) Wirówka wciąż zmiennych bodźców wprawdzie oszałamia, ale zarazem daje poczucie nieprzebranych możliwości intensywnego doświadczania chwili teraźniejszej. Życie przypomina - czyta się często - wesołą karuzelę i nie ma co żałować dawnych jeremiad..."
Przeciwko takiemu obrazowi współczesności oponuje w dyskusji Ryszard Nycz: "Chciałbym zaprotestować przeciwko wizji globalnego »wesołego miasteczka« (...): że pod pozorem pluralizmu, swobody, wolnego wyboru wszystko się homogenizuje, zamienia w rodzaj papki. Myślę, że można temu przeciwstawić obraz zróżnicowanej wewnętrznie kultury, w której istnieje wiele małych zazębiających się częściowo kręgów, nie odwołujących się do żadnego jednolitego wzoru, ale tworzących mikrośrodowiska, lokalne wartości, zawsze historycznie zmienne..." W opinii znanego teoretyka i historyka literatury ta sytuacja "wielogłosu" - choć utrudnia (bo relatywizuje) wartościowanie - jest właśnie sytuacją "zdrową". Dzięki jej uświadomieniu "coraz powszechniej uznaje się, że to, co w naszym rozumieniu nieporządne czy nieregularne obdarzone jest również pewną pozytywnością istnienia, której nie można mu odmówić". Nycz dotyka tu niezwykle czułego punktu współczesności. Bo istotnie, winniśmy szacunek także temu, co według naszych miar "nieporządne czy nieregularne". Ale byłoby rzeczą wielce szkodliwą, gdybyśmy zatracili umiejętność rozróżniania. Czy rozpoznajemy coś jako "nieporządne", by lepiej zrozumieć własny "porządek"? Czy też mamy się poddać stałemu "przepływowi sensów", utrącając możliwość dialogu, zgadzając się na to, że będziemy zawsze rozmawiać "w przybliżeniu" i "na krótki dystans"? Czy kultura wytrzyma taką "wieczną tymczasowość"?
I jeszcze jedna (ostatnia) kwestia szczegółowa. Wedle Ryszarda Nycza poczucie kryzysu czy impasu jest - dziś tak samo, jak sto lat temu - skutkiem "przyspieszenia cywilizacyjnego i wzrastającego rozstępu między własną samowiedzą podmiotu a nagle przybierającymi procesami ekonomicznymi, urbanistycznymi, cywilizacyjnymi..." Wedle Jacka Woźniakowskiego dzisiaj jednak stajemy wobec "potwornej masy informacji, których nie jesteśmy w stanie sobie przyswoić nawet w ułameczku, ani strawić, ale mamy do nich dostęp. Dawniej miało to bardziej naturalny charakter. Dojść do tych informacji to była mozolna droga, która jednocześnie nas z tymi informacjami oswajała. Dzisiaj nie ma oswojenia, a jest łatwe dojście." "Dawniej dla człowieka informacja była złotem", dopowiada Bartłomiej Dobroczyński, "dziś możemy już mówić o higienie dostępu do informacji." Naszą bolączką jest nie tyle niedoinformowanie, ile raczej - "przeinformowanie". "Dzisiejszy człowiek", konstatuje Dobroczyński, "przeżywa pięć, sześć rewolucji technologicznych w ciągu swego życia i do większości z nich nie potrafi się dostosować." Nie tylko więc szybko powiększa się przepaść pomiędzy tym, co wie, a tym, co wiedzieć by mógł lub przynajmniej powinien, ale na dodatek paraliżująca staje się sama świadomość, jak blisko tej przepaści toczy się nasze życie. Nieco trywializując - głupio się przyznać, że człowiek czuje się zagubiony w tej czy innej dziedzinie, ale jeszcze gorzej próbować czegoś się o niej dowiedzieć. "No jak to?! Są teraz takie znakomite przewodniki, jest internet, wystukujesz hasło i komputer sam ci znajdzie to, czego szukasz." Gdyby to było takie łatwe... Ma rację Dobroczyński, kiedy stwierdza: "Przyszła elita to będą ci, którzy umieją aktywnie poszukiwać informacji i odpowiednio ją dobierać." Dodajmy, będą to ci, którzy nie tylko intelektualnie i technologicznie, lecz również psychicznie sprostają trudom tej "wędrówki".
Wróćmy teraz do początkowego pytania: podobne czy niepodobne są te końce wieków? Z tego opisu, jaki tu sporządziłem, wyłania się coś w rodzaju chwiejnej równowagi między podobieństwami i różnicami. Jest wiele podobieństw, bo - z grubsza rzecz biorąc - jest to ciągle ten sam model kultury: zmieniły się nastawienia, "odległości" (doszliśmy "dalej"), ale wiele zjawisk trwa, wyzwania są podobne. Można rzec, że choć dalej od źródeł, to ciągle ta sama rzeka. Z drugiej strony, różnice stają się wyraźniejsze, jeśli uważniej przyjrzeć się, jak płynie woda w tej rzece i co tam po drodze do niej wpadło. Jedne idee opadły na dno, inne rozpuściły się, jeszcze inne - utrzymują się na fali. No i - nauczyliśmy się (choć potworna była to nauka...) nieco lepiej pływać. Co się zmieniło na pewno? Woda zawsze jest czystsza w górnym biegu rzeki. Ludziom końca ubiegłego wieku sztuka "wydawała się wciąż świeżą glebą, z której wiele jeszcze rzeczy może wyróść. (...) na pewno w tej mierze nasz krajobraz jest bardziej melancholijny. Z drugiej strony wszyscy wokół chętniej mówią o wkraczaniu w trzecie tysiąclecie, niż o końcu drugiego." Ten optymizm na pewno różni nasz fin de siecle od ubiegłego. I rzecz charakterystyczna - nową epokę witają z nadzieją nie tylko zwolennicy RNE czy informatyczni potentaci. Najczęściej o trzecim tysiącleciu mówi Papież.
Redakcja