Bard Trójkąta Bermudzkiego

Recenzja książki "Dziewczyna Kosmity i inne opowiadania" Wacława Grabkowskiego

Wacław Grabkowski
Dziewczyna Kosmity i inne opowiadania
Instytut Wydawniczy „Świadectwo”, Bydgoszcz 2002, ss. 188

Wacław Grabkowski należy do autorów, których w świat literatury rzuciło — jak to się mówi — samo życie; pisał od dawna, ale z wielką nieśmiałością i niepewnością, na marginesach swojej kariery zawodowej (przez długie lata był zecerem) i na jeszcze większych marginesach życia literackiego Wrocławia, z którym był i jest związany miejscem urodzenia (1953), sercem tudzież tematami twórczości. Dopiero niespodziewane wygranie prestiżowego ogólnopolskiego konkursu literackiego „Odry” i wrocławskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich przed trzema laty zwróciło uwagę na dojrzale już ukształtowaną i charakterystyczną w swym temperamencie stylistycznym prozę Grabkowskiego. Miał on wtedy w swym dorobku wydaną niewiele wcześniej powieść osnutą na zrębie autobiograficznym pt. „Guz w fiołkach”, książkę całkowicie przemilczaną, a przecież wcale dobrą, nie gorszą od niektórych innych nagłaśnianych przez polską krytykę lat 90. powieści wyprowadzonych również z autobiografii autorskich — którą ówczesny debiutant, nie znajdując zainteresowania wydawców ani nie zabiegając o opinie krytyków czy innych autorytetów, wydał zresztą własnym sumptem w zaprzyjaźnionej małej oficynie innego wrocławskiego pisarza Ernesta Dyczka. Dwa lata temu w skromnej Bibliotece Oddziału Wrocławskiego SPP ukazał się niewielki wybór opowiadań Grabkowskiego „Wypalacz drutu”, dający niejako czytelnikowi przedsmak tego, na co może on liczyć w wydanym właśnie najnowszym tomie „Dziewczyna Kosmityź ”

Z pewnością nie może liczyć na wysublimowane gry postmodernistyczne, konstrukcje metaliterackie czy kolaże fikcjonalne, w których lubuje się dziś większość autorów nowej polskiej prozy; te opowiadania mocno odbiegają od tendencji aktualnie dominujących w naszej beletrystyce. Grabkowski bardzo poważnie i można rzec, konserwatywnie, niemal jak misję, traktuje swoje literackie zajęcie, czyniąc zresztą w kilku tekstach aluzje do swoich pisarskich, jeszcze nie dość „skonsumowanych”, aspiracji, które — jak można zrozumieć z czasem pełnych estymy uwag, a częściej kąśliwych docinków postaci z jego otoczenia — stanowiły już od długiego czasu publiczną tajemnicę środowiska, w jakim się obracał. Powody, które sprzyjały powstawaniu tych utworów, są, można rzec, dość naturalne, inspirujące od dawien dawna twórców: Grabkowski należy do indywidualistów i „podpatrywaczy”, głębiej niż zwyczajni zjadacze chleba sięgających w rzeczywistość, zaintrygowanych sposobami ludzkiego bycia, szczególnie wrażliwych na specyficzną urodę i ukryte wartości społecznej, psychologicznej treści świata, takich, którzy stawiają sobie zadanie opisu i skomentowania dotyczącej ich enklawy rzeczywistości. Autor „Dziewczyny Kosmity” postrzega przy tym siebie w roli nie tylko kronikarza, ale też diagnosty, swoistego domorosłego „filozofa” owej enklawy.

W tym przypadku ten świat, z którym związał się los pisarza od jego najwcześniejszych lat, jest niezwykły i rzeczywiście szczególny, wypełniony barwną egzotyką ludzką i naznaczony jedyną w swoim rodzaju lokalną mitologią. Osobom znającym Wrocław, a zwłaszcza jego powojenne dzieje, z pewnością nieobce będzie pojęcie „trójkąta bermudzkiego”, odnoszące się do mocno sfatygowanego przez upływ czasu, zapuszczonego, zlokalizowanego u zbiegu trzech większych ulic, zespołu urbanistycznego — rejonu najbardziej zaniedbanych slumsów stolicy Dolnego Śląska, siedziby powojennego lumpenproletariatu, królestwa melin, zapewniających schronienie różnym wyrzutkom i będących ulubioną siedzibą gangów przestępczych. Paradoksalnie, nagłej cywilizacyjnej nobilitacji tego miejsca, gdzie we Wrocławiu diabeł mówił dobranoc, pomogła powódź w 1997 r., która właśnie tutaj przypuściła największe natarcie i która wskutek dokonanych zniszczeń zmusiła władze miejskie — przedtem skwapliwie omijające ten teren we wszelkich planach renowacji i zagospodarowania Wrocławia — do pierwszej po wojnie gruntownej rekonstrukcji całych ciągów ulicznych. Powódź dostarczyła też tematów i w ogóle pretekstów twórczych do niektórych opowiadań w omawianym tu tomie.

Grabkowski postrzega więc siebie jako kronikarza i barda tego wrocławskiego „trójkąta”, po którego podwórkach, nabrzeżach odrzańskich, kościołach (próbując tu wyprosić u Pana Boga łaskę druku dla swoich prób literackich), knajpach chodzi z różnymi ludźmi, prototypami późniejszych swoich postaci — śledząc z fascynacją ich zmaganie się z wyzwaniami powszedniej mitręgi życiowej, spisując na ogół beznadziejne dramaty ich pożycia rodzinnego, próbując wniknąć w ich dusze, których istnienia ktoś postronny pewnie by w ogóle nie brał w rachubę: boć przecie rutyna ich dnia sprowadza się na ogół do sposobów zabezpieczenia tylko potrzeb fizjologicznych, fizycznych i rozrywkowych. Zdobyć pieniądze na kolejną butelkę, triumfalnie odpijaną w gronie towarzyszy gdzieś na trawce, podbić kolejną dziewczynę, wyprawić kolejną balangę, która dostarczy podniet do dalszych „bermudzkich” legend, opowieści o tym, jak ktoś kogoś „pociął” czy komuś dołożył — taki serial zajęć bytowych nie spełnia raczej warunku zasługiwania na duszę. Szkoda tylko, że pasjonując się materią obserwowanego przez siebie peryferyjnego półświatka, Grabkowski popada w monotonię tematyczną i kronikarską, nie zdając sobie w dodatku chyba z tego sprawy; ponadto niektóre jego teksty w swej formule prozatorskiej odgrzewają niegdysiejszą konwencję tzw. małego realizmu, inne objawiają swą wtórność w stosunku do dawnej, lumpowskiej twórczości Marka Nowakowskiego czy Andrzeja Brychta.

Osobiście cenię autora „Dziewczyny Kosmity” jako poetę enklawy niegdysiejszych lumpów, a współczesnych bezrobotnych, szukających pociechy w spelunkowych balangach, testujących swe męstwo w bijatykach, a swą wytrzymałość organiczną w długotrwałych piwnych piknikach nadodrzańskich, którzy występują jednak nie tylko w swej charakterologicznej i obyczajowej krasie, lecz i jako figury uniwersalnego losu ludzkiego. Cenię go i wolę aniżeli jako tylko realistycznego kronikarza, przejętego rolą dokumentacji swego ludzkiego „terenu łowieckiego”. Najlepsze w jego tomach są opowiadania takie jak „Wypalacz drutu” czy „Wrocław i trzy harmonie ojca”, w których realistyczny szczegół scenerii i obyczajowa obserwacja stają się punktami odniesienia dla subtelnej paraboli o melancholijnym bądź nostalgicznym zabarwieniu; nie najlepsze (delikatnie mówiąc) — np. otwierające tom naturalistyczne sprawozdania z rozrób w pewnej knajpie lub historii zatrzymania pewnego nastolatka w policyjnym areszcie.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama