Święto widza

W codzienności teatralnej, na ogół przaśnej i gnuśnej, zdarzają się też święta

W codzienności teatralnej, na ogół przaśnej i gnuśnej, zdarzają się też święta. Należą do nich festiwale, oczywiście nie wszystkie.

Toruński Kontakt, obchodzący właśnie jubileusz dwudziestolecia, liczy się nie tylko w lokalnej czy krajowej, ale i europejskiej skali. Do światowego rozmachu brak mu – bagatela! – zaplecza. Sceny, jakimi dysponuje miasto – zarówno w odnowionym Teatrze im. Wilama Horzycy, który w listopadzie będzie świętować dziewięćdziesiąt lat istnienia, jak też w niedawno rozbudowanym i zmodernizowanym Baju Pomorskim – są wprawdzie piękne, jednak zbyt małe, żeby sprostać obsłudze większych przedstawień. Coroczna adaptacja dla potrzeb teatralnych Sali Olimpijczyk pochłania spore kwoty, które dałoby się wykorzystać racjonalniej, gdyby włodarze miasta zlecili w końcu budowę sali widowiskowej z prawdziwego zdarzenia. W Toruniu mówi się o niej od lat – szczególnie głośno przy okazji kolejnych kampanii wyborczych – jednak odpowiedni obiekt jest bodaj jedynie w planach architektów.

Być może na urzeczywistnienie planów wpłyną wreszcie starania miasta o miano Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Wzniesienie takiego obiektu trudno wyobrazić sobie bez głosu doradczego dyrektor festiwalu Jadwigi Oleradzkiej i jej ekipy. Warto skorzystać z praktycznej wiedzy i doświadczeń ludzi organizujących kolejne odsłony przeglądu. I to już na etapie projektu.

Festiwal Kontakt powołała do życia w 1991 roku Krystyna Meissner, poprzednia dyrektor Teatru im. Wilama Horzycy. Pomysł konfrontacji ważnych i oryginalnych dokonań scenicznych Wschodu i Zachodu szybko zyskał międzynarodowe uznanie. Przynosi nadal zaszczyt nie tylko miastu czy regionowi, ale i Polsce.

Na brak infrastruktury nałożyły się w tym roku cięcia finansowe wywołane ogólnoświatowym kryzysem. Nie każdy z zapraszanych teatrów reflektował na warunki dyktowane przez budżet festiwalu. Dobór repertuaru był więc ograniczony już na starcie. Okrągły jubileusz domaga się jednak właściwej oprawy. Organizatorom udało się zaprosić mocną reprezentację liczących się dziś twórców, włącznie z sześciorgiem laureatów poprzednich konkursów.

W podsumowaniu tegorocznego Kontaktu trudno obok tych faktów przejść obojętnie, krytyk teatralny to jednak taka bestia, która przede wszystkim rozlicza twórców z efektów.

Geniusz prostoty

Międzynarodowe jury pod przewodnictwem Beaty Guczalskiej (teatrolog, wykładowczyni w krakowskiej PWST, autorka m.in. książki Jerzy Jarocki – artysta teatru) hojnie nagrodziło przedstawicieli Łotwy. Pierwszą nagrodę uzyskały dwa przedstawienia z Nowego Teatru w Rydze: Dziadek oraz Maria z Błękitnego Wzgórza. Ich inscenizator Alvis Hermanis został też uhonorowany jako najlepszy reżyser festiwalu, a za najlepszego aktora uznano Vilisa Daudziņša w monodramie Dziadek. Daudziņš jest zarazem autorem koncepcji i tekstu widowiska.

Szukanie śladów dziadka, który zaginął podczas wojny, staje się impulsem do zobaczenia losów tej części Europy, która znalazła się w orbicie wpływów Związku Radzieckiego. Trudno o bardziej wyrazistą metaforę całkowitego odwrotu od dotychczasowych wartości cywilizowanych społeczeństw, na rzecz stalinowskich porządków pętających ludzi nędzą czysto fizycznego, ale i duchowego zniewolenia.

Pierwsze tropy zetkną bohatera Dziadka z nieszablonowymi żywotami. Jeden z odszukanych mężczyzn o nazwisku Savickis – takie nazwisko nosił właśnie poszukiwany dziadek – okaże się byłym współpracownikiem Armii Czerwonej, wciąż przekonanym o słuszności wyboru życiowej drogi. Drugi Savickis, cudem uniknąwszy sowieckiej wywózki do łagru, powita Niemców jak wyzwolicieli. Resztę wojny spędzi w jednostce Waffen SS, co może tłumaczyć jego skrajnie antysemickie wypowiedzi, choć ich nie usprawiedliwia. Trzeci z napotkanych Savickisów walczył po obu stronach. Jego losy najdotkliwiej obrazują tragiczne położenie Łotyszy, którym nie dane było stworzyć armii walczącej o wyzwolenie narodowe. Brak perspektyw na własne, niezawisłe państwo uczynił z dekujących się po lasach uzbrojonych ludzi pospolitych rabusiów.

Kim się okaże kolejny odszukany? Trzy rozmaite interpretacje postaci domniemanego dziadka to rozpisany na frapujące gawędy popis aktorski – trwający prawie trzy godziny monodram nie pozwalał oderwać oczu od rewelacyjnego wykonawcy.

W nurcie tekstów postdramatycznych – odchodzących od patrzenia na teatr przez pryzmat literatury, jak i „pisanych na scenie”, a więc bliższych technice reportażu – utrzymana była również Marta z Błękitnego Wzgórza. Tytułową, niewykształconą uzdrowicielkę wspominało dwanaścioro wyleczonych przez nią osób. Rekrutowały się one spośród tysięcy im podobnych, wobec których oficjalna medycyna i służba zdrowia okazały się bezsilne.

Tak wybuchowej mieszance charakterów i osobowości, jak wspomniana dwunastka – o podobnym zróżnicowaniu poglądów, zainteresowań, zawodów, osiągnięć czy karier – nigdy w życiu nie dane byłoby zasiąść do wspólnego stołu. A już na pewno mówić niemal jednym głosem. A był on przejawem swoistego kultu wobec Marty, osoby kultywującej tajemne praktyki przodków, skuteczne tam, gdzie wszelkie uczone sposoby zawiodły. Nic dziwnego, że Marta z Błękitnego Wzgórza – postać autentyczna – czczona jest nadal, nieomal jak święta. I to nie tylko przez Łotyszy. Pomogła nieprzeliczonym rzeszom pielgrzymujących do niej ludzi, darując im nie tylko zdrowie, ale i nadzieję. Udowodniła, że bywają zjawiska, wobec których kapituluje nawet omnipotencja władzy – widać przereklamowanej. W Kraju Rad jej rady – taki figiel historii – okazały się skuteczniejsze.

Dla ducha i dla brzucha

Trzy najważniejsze nagrody Kontaktu to w pełni zasłużony triumf łotewskiego teatru bezkompromisowo – z genialnym wyczuciem prostoty – rozliczającego się z powikłań niedawnej rodzimej historii. Dalsze nagrody przypadły interpretacjom klasyki. Drugą zyskało Tango Mrożka z Teatru Narodowego w Warszawie, trzecią – Wujaszek Wania Czechowa z moskiewskiego Teatru im. Jewgienija Wachtangowa. Twórcy obu widowisk pokusili się o odczytanie wziętych na warsztat tekstów przez pryzmat innych porządków estetycznych niż autorskie.

Jerzy Jarocki uwypuklił w Tangu zbieżności z dramatami Witolda Gombrowicza, zwłaszcza z jego Ślubem. W przypadku litewskiego reżysera Rimasa Tuminasa zabieg odczytania Czechowa przez absurd Becketta okazał się mniej trafny. Robił wrażenie na siłę doklejonego, zwłaszcza że wychowani na psychologicznym teatrze Stanisławskiego moskiewscy aktorzy zdawali się niezbyt przekonani do artystycznego eksperymentu inscenizatora, a zarazem ich dyrektora.

Mistrzostwo Czechowa polega na celnych obserwacjach zachowań ludzkich, gdzie granica między zabawnymi, smutnymi czy groteskowymi sytuacjami jest – jak to w życiu – nieostra. Postrzeganie ich z gorzko-ironicznego, współczesnego dystansu nic nowego nie wniosło. Perfekcyjne w założeniu i wykonaniu przedstawienie polskie stawiam zatem wyżej, jakkolwiek żal mi wielu usuniętych przez Jarockiego przewrotnie śmiesznych stwierdzeń Mrożka.

Holenderskie Matki w reżyserii Alize Zandwijk z Teatru RO w Rotterdamie uhonorowano jako przedstawienie „najlepiej ukazujące przemiany współczesnego świata”. Dostały też nagrodę za najlepszą scenografię (Lidwien van Kempen i John Thijssen).

Widz wprowadzony zostaje do nowocześnie wyposażonej kuchni, siada za jednym z długich stołów, między którymi krząta się kilkanaście pań w różnym wieku, rozmaitych kultur, wyznań i ras. Przygotowując wspólnie posiłek, dzielą się wesołymi, smutnymi, wzruszającymi, zaskakującymi, ale zawsze intrygującymi wyznaniami o swym może nie najszczęśliwszym, ale spełnionym życiu. Bez skrępowania snują wątki o radościach, troskach, bolączkach, marzeniach. A te splatają się w przenikliwą refleksję o ziemskim bycie każdego człowieka – od kolebki po grób.

Cierpiałem razem z młodą afrykańską pięknością, opowiadającą o dwudziestoośmiogodzinnych mękach rodzenia. Przygoda z miesiączką w tle przyprawiła mnie o ból mięśni brzucha... oczywiście, od śmiechu. Widowisko uwodziło zmysłowością, kulminującą się w ekstatycznych tańcach z ponętnymi ruchami bioder egzotycznych dam. Ogniście temperamentne Afrykanki, Azjatki, Południowoamerykanki – stanowiące dziś sześćdziesiąt procent populacji Rotterdamu – ale i Europejki, zapadły w pamięć widzów. Pod koniec przedstawienia wykonawczynie poczęstowały widzów samodzielnie przyrządzonym dorszem z jarzynami i ryżem. Uczta cielesna nie ustępowała tej duchowej.

Nagrodę dla najlepszej aktorki festiwalu otrzymała młodziutka Jaram Lee z Korei Południowej. Należała jej się bezapelacyjnie za wspaniały głos i kulturę wykonania uwspółcześnionej wersji pansori (epickiej pieśni wykonywanej przez jednego aktora) w przedstawieniu Pansori Brecht – SANCHOEN-GA, wystawionym przez In Woo Nam, a inspirowanym Dobrym człowiekiem z Seczuanu Brechta. Seulski zespół Pansori Projekt ZA dąży do przywrócenia klasycznego koreańskiego gatunku w odnowionej, współczesnej formie.

Aktorka imponowała wszechstronnym warsztatowym kunsztem, ale już jej oprawa – z nowocześnie ekscentrycznymi wstawkami baletowymi w wykonaniu trójki tancerzy – zanadto przypominała podporządkowane telewizyjnej estetyce relacje z festiwalu piosenki.

Grzech i wirtuozeria

Tu kończą się podzielane przeze mnie postanowienia werdyktu. Trudno mi bowiem zgodzić się, że nagrodą dla „najlepszego młodego twórcy” wyróżniono Krzysztofa Zarzeckiego, przyznano mu ją za główną rolę w Werterze Goethego, widowisku Starego Teatru z Krakowa. Bezbarwne przedstawienie Michała Borczucha, błyskawicznie przeciekło przez pamięć. Co robiło na festiwalu, doprawdy trudno zgadnąć. Niemniej dziwi nagroda za „oryginalność formuły teatru” dla Samotności pól bawełnianych z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Tekst Koltčsa mówi o przypadkowym spotkaniu dealera podejrzanych usług – prostytucja, narkotyki, zabójstwa na zlecenie etc. – z potencjalnym klientem, podczas którego obaj próbują podejść i przechytrzyć drugą stronę, bojąc się wszakże prowokacji. Dla tak sekretnych knowań reżyser Radosław Rychcik wybrał formę występu rockowego, w którym obaj wykonawcy z ogłuszającą mocą przesterowanego nagłośnienia wywrzaskują do mikrofonów swoje oczekiwania – głupiej już się nie da.

Gospodarze, po raz pierwszy w historii Kontaktu stający do konkursu, odebrali nagrodę dla „twórcy najlepszej oprawy dźwiękowej”. Autorski projekt Cięcie. Dwie minuty ciszy przygotowała Lies Pauwels, laureatka Kontaktu 2005 za White Star. Belgijska inscenizatorka popełniła tym razem grzech wszystkoi(dioty)zmu, dając tak zwany odpór polskiej rzeczywistości. Można by go uznać za pożądany, gdyby nie był tak naskórkowy i prymitywny, utrwalający najgorsze stereotypy, z jakimi kojarzy się nasz naród za granicą, z antysemickimi fobiami na czele. Aż trudno nie zapytać, po co zespół wspaniałych toruńskich aktorów został wplątany w tę miernotę.

Dziennikarze swoją nagrodę przyznali Cięciu wyreżyserowanemu przez Thomasa Ostermeiera z Schaubühne am Lehniner Platz w Berlinie. Tekst Marka Ravenhilla opowiada o manipulowaniu ludzką świadomością i to na własne życzenie delikwenta. Sztuka, z ducha pokrewna Pinterowi, pokazuje, jak daleką drogę przeszli obaj – niemiecki reżyser i brytyjski dramaturg, zaczynający jako piewcy łopatologicznego „młodego brutalizmu”, aby uwierzyć w rozum widza i zacząć go wreszcie traktować poważnie.

Nie można tego powiedzieć o najmłodszej generacji polskich reżyserów. Michał Borczuch zapoczątkował w Toruniu „nową świecką tradycję” ucieczki przed spotkaniem z publicznością. A wyraźnie niedysponowany Radosław Rychcik dał wszystkim licznie zebranym odczuć, że nie będzie się pospolitować z byle tłuszczą widzów, zadających mu niewygodne pytania.

Kontakt 2010 zdecydowanie należał do mistrzów, laureatów poprzednich edycji festiwalu: Hermanisa, Jarockiego, Tuminasa, Ostermeiera. Z prac zaproszonej szóstki jedynie Blokowe historie Viktora Bodó z Budapesztu nie znalazły się w puli nagród, co nie dziwi, zważywszy ich treściowy i formalny chaos. Nie sprawdził się też Urodzony na nigdy z Teatru Węgierskiego z Kluż w Rumunii – z tekstu Andrása Viskyego o psychicznych następstwach Holokaustu reżyser Gabor Tompa stworzył jedynie łzawy rodzajowy obrazek.

Projekt Vůng bięn gió’, czyli Tereny przygraniczne z Teatru Państwowego w Dreźnie/Rimmini Protokoll – o dziesiątkach tysięcy Wietnamczyków, których Czechosłowacja i NRD przyjęły niegdyś jako kontraktowych stażystów z bratniego socjalistycznego państwa – nie wyszedł poza drętwą publicystykę. Po upadku muru berlińskiego najliczniejsza z emigracyjnych populacji żyje z handlu w Pradze i Dreźnie, nie przewidując powrotu do kraju przodków. Widowisko kojarzyło się, niestety, z wojskową tresurą pozyskanych dla sceny skośnookich naturszczyków – w niczym nie przypominało Matek – w których sceniczne amatorki grały z perfekcją profesjonalistek.

Do Stolika zasiedli artyści z wrocławskiej grupy Karbido. I choć trudno nie podziwiać wirtuozerii czterech mulitiinstrumentalistów, włączenie ich koncertu do konkursu teatralnego nie było dobrym pomysłem. Lepsze zrozumienie mogliby znaleźć na festiwalu muzycznym.

Tegoroczny Kontakt dowiódł, że przyszłości teatru należy upatrywać w maestrii. Im wcześniej zrozumieją to rozmaici skandalizujący, nieopierzeni twórcy, tym lepiej dla nich, dla nas widzów i dla teatru.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama