O przełomie wieków
Nie mam problemu z "Rokiem 2000". Mówią mi: optymista. Nie planuję Sylwestra 1999/2000. Twierdzą: starzejesz się, ksiądz. Być może to prawda.
Pierwsza anegdota: Dawno, dawno temu, gdy na zajęciach plastycznych w szkole podstawowej nauczycielka zadawała nam raz po raz prace pod robo(tni)czym tytułem: "Jak widzę świat w roku 2000?", malując domy na planie koła, olbrzymie przestrzenie bez drzew i roślin oraz statki kosmiczne z sierpem i młotem, mówiłem sobie, stary będziesz, kiedy wybije godzina zero.
Kiedy jednak czytam na czwartej stronie okładki listopadowego "Katechety" o dwunastym numerze jako ostatnim w tym tysiącleciu, to krew mnie zalewa i nawet marzenie o kalendarzyku gratis nie jest w stanie mnie pocieszyć. Nie wynika to z prostego faktu, że stoję po tej, a nie innej stronie logiki mówiącej, że wiek XXI, a z nim trzecie tysiąclecie zaczyna się wtedy a wtedy, lecz z tego, że mając tyle możliwości zaczynania, poczynania, inaugurowania, inicjowania podniecamy się końcem i bujamy z nim w obłokach.
Powie ktoś, że to ludzkie, wpisane w kondycję człowieka, w jego podstawowa struktury. Prawdopodobnie tak, ale rok 2000 to naprawdę jubileusz, który prowadzi nas nie tyle, a nawet na pewno nie do końca starej ery, ale do narodzin Jezusa i czego jak czego, tej nadziei nikt mi nie odbierze. Cieszę się, że jest coraz więcej ludzi, którym słowo "jubileusz" zapada w pamięć. Z poszerzaniem się tego grona związana jest pewna anegdota.
Niedawno, gdy obchodziliśmy liturgiczną uroczystość rocznicy poświęcenia świątyni, w czasie homilii dla dzieci na pytanie księdza, do czyjego domu przyszedł Pan Jezus, jeden z chłopców odpowiedział, że do Jubileusza. Pomylił, oczywiście jubileusz z Zacheuszem. Można by śmiać się w niebogłosy i narzekać na to, jak te dzieci słuchają, ale da się pewnie powiedzieć także to, że problem Wielkiego Jubileuszu jest nawet dziewięciolatkom znany. Znaczy to o dobrej robocie katechetów, telewizji też zapewne i paru innych ośrodków decydujących o tym, co nasze dzieci wiedzą, czego chcą i z czym chodzą z kąta w kąt.
Obok jubileuszu Wielkiego Początku mamy jednak "feerię schyłkowości", wmawianą i propagowaną gdzie tylko się da, w mediach, reklamie, modzie, w tym, co rzuca się w oczy niemal automatycznie. Istnieją zatem dwie możliwości: albo owa schyłkowość w wersji kolorowej pojawiła się, bo jest na nią zapotrzebowanie, albo rozbudza potrzebę. Prawdopodobnie obie ewentualności wchodzą w rachubę, nachodzą na siebie, splatają się i próbują wyjaśniać się przez wzajemne zaprzeczenia. Bez względu na to, która możliwość ostatecznie dominuje, schyłkowość jest towarem, który pomimo odoru strachu i lęku przed śmiercią, "apokalipsą rodem z kolorowych magazynów" i końcem, który czai się za węgłem, opakowany jest całkiem całkiem i trudno mu się oprzeć.
Dlaczego "feeria schyłkowości"? Bo to nie jest schyłkowość ponura, gburna i melancholijna, heroinistyczna. Ona jest wielobarwna, rozbawiona, rozkrzyczana i roztańczona przy wspomaganiu extasy w duchu tego wszystkiego, co nas otacza. Tęczowość i rozmaitość treści, jakie niesie schyłkowość 1999/2000/2001 jest rzeczywiście fascynująca i nawet pobożne katechetki i świątobliwych księży wciąga lub przynajmniej interesuje, że popatrzeć miło. Czy to źle? Wszyscy przecież jesteśmy dziećmi tego świata i choć próbujemy odżegnywać się od tego, na co patrzą nasze oczy i czego słuchają nasze uszy, to jednak jesteśmy z tego i tworzymy to sami być może nawet nie chcąc i wewnętrznie nie zgadzając się na status quo czasów przełomu.
Zastanawiam się więc, co w takim razie powiemy dzieciom, które wprawdzie mylą małego Zacheusza z Wielkim Jubileuszem, ale problem nie jest im obcy i w takim razie zapytać mogą o więcej? Prawdopodobnie nie zaczniemy im wyjaśniać zawiłości dotyczących odpustów, bo któż to objaśnić potrafi. Nie zaprosimy ich też na hamburgera w Mc Donaldzie przy Placu Hiszpańskim z racji pielgrzymki do Rzymu, bo które z dzieci na to stać będzie. Jedno i drugie nie na miejscu, wiem. Będę już porządny.
Początek czy koniec? Koniec czy początek? Wróćmy do początku! Wracajmy do początku, do początków, do źródeł. W nauce biblijnej, mówiąc najkrócej, koniec istnieje przecież tylko dlatego, że jest początkiem nowego. Śmierć jest tym tylko, co daje początek nowemu stworzeniu. (I gdyby nie istniała ewentualność posądzenia mnie o bluźnierstwo, powiedziałbym, że to też anegdota.)
Z tego zamyślenia nad kresem, który źródłem jest nowości zrodziła się na przykład reforma Soboru Watykańskiego II i dzięki tej duchowej pielgrzymce do miejsc pierwszych przypowieści i apostolskich odkryć jesteśmy takim a nie innym Kościołem, który na przełomie wieków i tysiącleci potrafi powiedzieć przepraszam tym wszystkim, którym winien to powiedzieć. Aby móc to jednak zrobić z przekonaniem i skutkiem, który da nie tylko papierowe zadowolenie przed latami poszkodowanemu człowiekowi, lecz i nas nawróci, potrzeba świadomości wagi i znaczenia początku.
W rozbawionym świecie, który próbuje zagłuszyć to, co o nas mówi jubileusz 2000, paradoksalnie łatwiej poszukiwać tego, co śmiertelne i kojarzące się z kresem. Łatwiej zapłakać i zatrwożyć się niż zauroczyć i wzbudzić nadzieję. Zabawa i rozrywka rozbudzają na tyle ducha zabawowego i rozrywkowego, że po nich już tylko siąść i płakać. Bolący ząb jest wówczas katastrofą, a data w kalendarzu apokalipsą spod ciemnej gwiazdy.
Ażeby nie siąść i płakać (traktujemy to łącznie). Redakcji "Katechety" i Czytelnikom życzę, by jak Zacheusz chcieli zobaczyć to, czego jeszcze nigdy nie widzieli, by 2000 kojarzyło się im z tym, co nowe i świeże, a koniec tysiąclecia był za mniej więcej dwanaście miesięcy. Później zastanowimy się: siąść i płakać czy wypatrywać...
opr. ab/ab