Hipokryzja to udawanie kogoś, za kogo chciałbym być uważany, chociaż nim nie jestem. Od wieków różni publicyści zachwycają się błyskotliwym spostrzeżeniem księcia La Rochefoucauld, że hipokryzja, fałszywe opowiadanie się po stronie dobra, jest to hołd składany cnocie – pisze o. Jacek Salij OP.
Hipokryzja z całą pewnością nie zasługuje na obronę. Należy ją demaskować i przezwyciężać. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że hipokryzja świadczy przynajmniej o tym, iż demoralizacja nie osiągnęła jeszcze dna. Jeśli dobrze poszukać, to znajdzie się nawet jakieś przysłowie, nieśmiało broniące hipokrytów: „Dopóki wstyd strofuje człowieka, jest nadzieja poprawy”.
Na granicy hipokryzji
Wydaje się, że dzisiaj częściej niż to było dawniej, nie wstydzimy się czynionego zła. Spójrzmy na przykład na tę lekką i sympatyczną piosenkę, której treść – jeśli sobie uświadomić, ile nieszczęść zaczynało się do takiego „czarującego epizodziku” – po prostu przeraża:
Jestem kobietką, co niezłomne ma zasady:
mój mąż, mój dom – to tylko w życiu liczy się...
Ale czasami z domu gna mnie – nie ma rady -
upojna siła, i nie będę kryła, że
mam ochotę na chwileczkę zapomnienia,
na miłosny, czarujący zwischen ruf,
który niczego nie narusza i nie zmienia
bez zobowiązań, zaklęć, przysiąg, wielkich słów.
Przeżyj ze mną czarujący epizodzik,
co świtem znika i nie rani serc.
Sądzę, że bliżej prawdy jest udająca wierną żonę hipokrytka, bo przynajmniej nie usprawiedliwia zła i nie nazywa go dobrem. Dopóki jest hipokrytką, resztki wiary w dobro są w niej jeszcze zachowane. Kiedy nawet te resztki w niej czy w nim zgasną, będzie już tylko cynizm, otwarte lekceważenie sobie obiektywnych wartości moralnych.
Balansowanie na granicy hipokryzji i cynizmu przekonująco przedstawił Richard Grunberger w swojej książce poświęconej Trzeciej Rzeszy. Pokazał to na przykładzie powszechnej w hitlerowskich Niemczech praktyki wspólnych narad sędziów i prokuratorów w celu ustalenia z góry wyroków. Praktyka ta osiągnęła ten poziom bezwstydu, że narady odbywano niekiedy prawie na oczach adwokatów, oskarżonych oraz ich rodzin. „Skrytykował kiedyś tę praktykę prezes jednej z izb Reichsgericht, nie dlatego, żeby uważał taką «inżynierię prawniczą» za naprawdę złą, ale ponieważ uznał, że przynosi ujmę sądowi, jeśli jego członkowie jawnie i publicznie naradzają się z prokuratorem przed rozprawą lub podczas jej trwania”.
Między hipokryzją a bezwstydem
Granicę między hipokryzją i bezwstydem z całym rozmysłem postanowiły przekroczyć feministki, które na fali wydarzeń 1968 roku wywiesiły na swoich sztandarach hasło, że macierzyństwo prowadzi do zniewolenia kobiety i że wobec tego prawo nie powinno zakazywać aborcji. Francuska pisarka Simone de Beauvoir rzuciła wówczas hasło, żeby kobiety, które dokonały aborcji, przestały to ukrywać i publicznie się do tego przyznały. Ona sama, jak twierdziła, ma za sobą trzy aborcje i nie doświadczyła w związku z tym żadnych oporów moralnych ani wyrzutów sumienia.
Wprawdzie pani Beauvoir kłamała, bo rychło znaleziono jej drukowane aluzje i zwierzenia z niemałych jednak zastrzeżeń moralnych, jakie ją wtedy ogarniały, oraz z przeżywanego potem poczucia winy. Jednak sam fakt, że autorka licznych książek publicznie przyznaje się do dokonanych aborcji i się tego nie wstydzi, okazał się bardzo poważnym zamachem na Boże przykazanie „Nie zabijaj”. Niemało kobiet poszło wtedy w ślad za znaną pisarką i deklarowało, że podjęły taką samą decyzję i również ani się tego nie wstydzą, ani sumienie ich z tego powodu nie gryzie.
Jednym słowem, dokonywało się w ten sposób przeciwieństwo sakramentu pokuty: Wielkie zło miało przestać być przedmiotem osobistego, ale i społecznego potępienia. Otwarte przyznawanie się do popełnionego zła, choćby nawet tak wielkiego jak aborcja, miało być uznane za czyn, którego nie tylko nie trzeba żałować ani się z jego powodu wstydzić, ale którym może nawet należy się chlubić. Zabijanie poczętych dzieci stało się przedmiotem bezbożnego rozgrzeszenia.
Niestety, nie tylko aborcja stała się w niektórych środowiskach przedmiotem takich lub podobnych usprawiedliwień, uniewinnień, a nawet chlubienia się. Dość uświadomić sobie, jak nierozważne bywają wyrażane publicznie przekonania na temat jedności i nierozerwalności małżeństwa; albo jak dalekie od uszanowania świętości życia ludzkiego bywają nasze poglądy na temat samobójstwa czy eutanazji.
Nie sposób w tym momencie nie przypomnieć sobie słowa Pana Jezusa, które zapisał Ewangelista Łukasz (18,8): „Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?”
Jacek Salij OP