Według Słownika Języka Polskiego, miłosierdzie jest to „współczucie okazywane czynami”. Niektórzy proponują lekką zmianę w tej definicji i określają miłosierdzie jako „miłość świadczoną temu, kto potrzebuje ratunku” – pisze felietonista Opoki o. Jacek Salij OP.
Już Stary Testament wielokrotnie wspomina o Bożym miłosierdziu. „Bogiem miłosiernym jest Pan, Bóg wasz, nie opuści was, nie zgładzi i nie zapomni o przymierzu, które poprzysiągł waszym przodkom” (Pwt 4,31). Podobnych zdań jest w Starym Testamencie naprawdę wiele. Może na to jeszcze warto zwrócić uwagę, że wyraz „miłosierdzie” w języku hebrajskim pochodzi od słowa określającego łono matki (rahamim). Zatem za tym wyrazem stoi intuicja, że Pan Bóg kocha nas jak matka; że jeśli widzi, jak my Mu się marnujemy, to jakby „wnętrzności” Mu się przewracają z litości i pragnienia pomocy.
W Ewangeliach samo przyjście do nas Syna Bożego jest przedstawione jako niepojęty dar Bożego miłosierdzia: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Miłosierdzie to chyba nawet główny rys portretu Pana Jezusa. On pochylił się nad trędowatym i ulitował się nad jawnogrzesznicą. Nieustannie otoczony przez chorych i potrzebujących, i litował się nad tłumami, że są jak owce niemające pasterza.
On potrafił swoim miłosierdziem przemienić upadłą kobietę Magdalenę i napełnić ją najczystszą miłością. Miłosierdzie wobec grzeszników miano Mu nawet za złe i etykietowano Go przezwiskiem: „przyjaciel grzeszników i celników”. Nawet w męczarniach krzyża okazał miłosierdzie bandycie, który był razem z Nim ukrzyżowany. A w ogóle sama Jego śmierć jest w Ewangeliach przedstawiona jako szczytowy wyraz miłosierdzia, bo przecież „nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13).
Zatem czyżby w ciągu dwóch tysięcy lat wiary chrześcijańskiej zapomniano o tym wszystkim, skoro objawienia, których świadectwem jest „Dzienniczek” świętej Faustyny, spowodowały w Kościele tak wielkie poruszenie? Odpowiem na to ostrożnie: Gdyby nie te objawienia, nie mielibyśmy dwóch naprawdę bezcennych dla współczesnego Kościoła skarbów: obrazu „Jezu, ufam Tobie” ani koronki do Bożego miłosierdzia.
Kiedyś Jerzy Nowosielski napisał o ikonie: „może być brzydka, może być ładna, to inna sprawa, ale jest ważna”. Podobnie powiedziałbym o obrazie Pana Jezusa Miłosiernego: „może być brzydki, może być ładny, ale jest ważny”. Dość zwrócić uwagę na to, że ilekroć wchodzimy do jakiegoś kościoła, prawie zawsze ktoś przed tym obrazem się modli. Zresztą ileż to razy ja sam wysyłałem przed ten obraz kogoś znajdującego się w sytuacji dosłownie go przygniatającej, kiedy jedynie racjonalnym zachowaniem było zawierzenie samego siebie i całej swojej bezradności Panu Jezusowi.
Obraz „Jezu, ufam Tobie” stanowi zaproszenie skierowane do każdego poszczególnego człowieka, który zechce go zauważyć i go nie zlekceważy. Koronka natomiast jest wołaniem o miłosierdzie Boże nad całym naszym światem. I pomyśleć, że orędzie miłosierdzia – w obu jego istotnych wymiarach, zarówno w najgłębszym, jak w najszerszym – tak precyzyjnie przedstawia prosta zakonnica, która nawet szkoły powszechnej nie ukończyła.
Spójrzmy na jeden z tych fragmentów „Dzienniczka”, w których miłosierdzie Boże przedstawione jest w jego wymiarze najszerszym: „usłyszałam głos – córko Moja – patrz w przepaść miłosierdzia Mojego i oddaj temu miłosierdziu Mojemu cześć i chwałę, a uczyń to w ten sposób – zbierz wszystkich grzeszników z całego świata i zanurz ich w przepaści miłosierdzia Mojego. Pragnę się udzielać duszom, dusz pragnę – córko Moja. W święto Moje – w święto Miłosierdzia, będziesz przebiegać świat cały i sprowadzać będziesz dusze zemdlone do źródła miłosierdzia Mojego. Ja je uleczę i wzmocnię” (nr 206).
Odmawianie koronki jest poniekąd realizowaniem tego wezwania.
Odnotujmy na koniec, że w święto Miłosierdzia wsłuchujemy się w tę samą Ewangelię, którą w ósmym dniu po Wielkanocy w Kościele czytano od wieków, Ewangelię o dwóch przyjściach zmartwychwstałego Chrystusa do swoich uczniów. Za pierwszym razem Jezus pokazał im swoje ręce i bok. Nie tylko żeby dać świadectwo swojej tożsamości. Rany na Jego ciele są przecież dowodem miłości. Pokazanie ran to jakby komunikat: „Patrzcie, jak bardzo was kocham!”. To był również dowód zwycięstwa: „Szatan, grzech i śmierć naprawdę zostały pokonane!”.
Po ośmiu dniach Jezus przyszedł poniekąd specjalnie do niewiernego Tomasza: Oto Zraniony przyszedł do zranionego. Chrystus, zraniony miłością, przychodzi do Tomasza, zranionego niedowiarstwem. Zbawiciel pokazał Tomaszowi rany, które Mu zadano i w ten sposób uzdrowił go z rany jego niedowiarstwa. Tomasz nie tylko empirycznie stwierdził, że są to te same rany, wskutek których Jezus umarł na krzyżu. Stało się z nim wtedy coś więcej – zrozumiał, że z ran Jezusa płynie miłość i łaska, że są to rany Zbawiciela. Wtedy to Tomasz uwierzył.