Taka właśnie jest uroda naszych życiowych decyzji – że nie mając pewności, musimy zawierzyć naszej moralnej intuicji, a potem nieustannie pilnować tego, żeby w żadnym momencie – niezależnie od tego, co by się w związku z tą podjętą przez nas decyzją nie zdarzyło – nie sprzeniewierzyć się woli Bożej.
Otrzymałem niedawno taki o to list: „Jestem kobietą dobrze już po trzydziestce, mamy pięcioletnią córeczkę. Bardzo chcielibyśmy mieć jeszcze jedno dziecko, ale w ciągu ostatnich dwóch lat dwa razy byłam w ciąży i dwa razy moja ciąża była martwa. Z medycznego punktu widzenia przyczyny nie zostały ustalone. Podczas ostatniej nieudanej ciąży myślałam, że już więcej razy nie spróbuję i będę cieszyć się tym, co mam, ale temat jednak powraca i zdominował ostatnio moje (i nasze) życie. Nadal pragniemy dziecka. Zaczynam się jednak zastanawiać, czy nie chcę czegoś, co jest niezgodne z Bożym planem. Bo może – gdybym miała mieć drugie dziecko – to już bym je miała? Może z jakichś powodów nie jest mi to pisane? Ale skąd mam to wiedzieć? Boję się kolejnego poronienia i nade wszystko boję się urodzenia chorego dziecka – ta myśl nie daje mi spokoju, bo nie sprostałabym takiej sytuacji. Co wewnętrznie powinno być dla mnie wskazówką – to, że tego pragnę, czy to, że tego się boję? Skąd mam wiedzieć, jak postąpić, czym powinnam się kierować? Wiem, że powinnam zaufać, ale co robić ufając? Odpuścić sobie, czy próbować? Jakąś decyzję przecież muszę podjąć”.
Niestety, nieszczęście utraty dziecka, które nie zdążyło nawet się urodzić, spotyka wiele kobiet, a można również powiedzieć: wielu rodziców, bo przecież doznane poronienie nie jest prywatnym dramatem kobiety. Po doświadczeniu takiej traumy, matki (zwłaszcza matki) pytają nieraz o to, czy spotkam się ze swoim dzieckiem w życiu wiecznym. Toteż zanim podejmę pytania, jakie zostały mi postawione w powyższym liście, spróbuję w paru zdaniach powiedzieć, co zazwyczaj mówię ludziom, którzy spodziewają się współczucia i pocieszenia po utracie oczekiwanego dziecka.
Niekiedy pytam taką matkę o imię utraconego dzieciątka, a jeśli o tym nie pomyślała, sugeruję jej, żeby w swoim sercu nadać temu dziecku imię. Wtedy nawet ten żal, jaki może czuje do Pana Boga z powodu tego, co się stało, będzie bardziej konkretny. I zapewne łatwiej jej będzie jakoś radzić sobie z tą raną, jaką zadała jej ta bolesna utrata. Kto wie – odważam się niekiedy podpowiedzieć tej matce – może uda się Pani dziękować Bogu za to swoje maleństwo. Bo wprawdzie miała je Pani (mieliście je oboje) króciutko, ale przeżyliście dzięki niemu wiele radości i nadziei, zaś rozstanie z nim kosztowało Was wiele bólu. Jednak wolno Wam mieć w Bogu nadzieję, że w niebie będziecie mieć swoje dziecko na zawsze. Dlatego dziękujcie za nie Panu Bogu i módlcie się o to, żeby w niebie Wasza Rodzina mogła się spotkać w komplecie – razem z tą Waszą Małgosią czy Jasiem, którym nie zdążyliście okazać tyle miłości, ile byście chcieli, a i od nich nie otrzymaliście tyle
miłości, ile wolno się Wam było spodziewać. Natomiast osobiście odradzałbym modlić się za to swoje dziecko albo do niego – po prostu Duch Święty nigdy takiej modlitwy Kościołowi nie podpowiadał.
Przy okazji spróbuję pokazać, jak w podobnej sytuacji radzili sobie inni. Książka, z której oba cytaty za chwilę przytoczę, została napisana przez małżonków, którzy początkowo byli nastawieni bardzo antykatolicko, ale łaska Boża w końcu do Kościoła katolickiego ich doprowadziła. Świadectwo tej swojej drogi Scott i Kimberly Hahn przedstawili w książce pt. W domu najlepiej. Nasza droga do Kościoła katolickiego. Otóż w książce tej Kimberly Hahn, która dwukrotnie doświadczyła dramatu poronienia, złożyła następujące świadectwo: „O wiele bliższą rzeczywistością stało się dla mnie niebo. Do tej pory wyobrażałam je sobie jako miejsce, gdzie będę tylko z Jezusem. Nauczono mnie, że myśl o innych, z którymi mogłabym tam być, odbiera chwałę i zaszczyt bycia z Jezusem. Jednak teraz, gdy przy każdym poronieniu umierała część mnie, tęskniłam za tym, by być z tymi dziećmi, trzymać je w objęciach, poznać te bezcenne dusze”.
Jej rodzoną siostrę dramat ten dotknął jeszcze mocniej. Kimberly tak o tym pisze: „Rozmawiając z moją młodszą siostrą, która przeszła pięć poronień, zapytałam, jak radziła sobie z perspektywą utraty jednego dziecka po drugim. Kari zwierzyła się, że traktuje te bezcenne istnienia, które wraz z mężem utracili, jako swoje skarby w niebie. Uświadomiłam sobie, że podobnie jak oni, także Scott i ja mamy w niebie skarb w postaci tych dwóch duszyczek. Pan pozwolił, aby nasza rodzina miała tam swoich szczególnych orędowników".
Również autorce powyższego listu oraz jej mężowi radziłbym próbować dziękować Panu Bogu za tych dwoje swoich dzieci, które mieli tak krótko. Rzecz jasna – dodam od razu – gdyby to było ponad Wasze siły, to się tą moją radą nie przejmujcie. Natomiast we wspomnianym liście usłyszałem dwa pytania: Czy Pana Boga nie obraża lęk, że dziecko urodzi się chore? Co jest wolą Bożą w opisanej tam sytuacji – nadal starać się o dziecko, czy takich starań zaniechać?
Jeśli idzie o pytanie pierwsze, jest rzeczą w pełni zrozumiałą, że matka boi się tego, że urodzi jej się chore dziecko i ze wszystkich sił pragnie, ażeby dziecko urodziło się zdrowe. Ale z drugiej strony – dziecko chore też jest darem Bożym i nie ono jest nieszczęściem, tylko nieszczęściem jest jego choroba. Toteż jeśli komuś urodzi się dziecko chore, pierwszym pytaniem, jakie stawiają sobie wówczas mądrzy rodzice oraz ich mądrzy znajomi i przyjaciele, jest pytanie następujące: Co powinniśmy robić, jak powinniśmy się zmobilizować, żeby je przyjąć z całą miłością? A warto nie zapomnieć o słowach zapisanych w Pierwszym Liście do Koryntian 10,13: Wierny jest Bóg i nie dopuści na was próby ponad siłę, ale nawet jeżeli taką próbę dopuści, da moc, żebyście ją bezpiecznie.
Jeśli idzie o drugie pytanie, na pewno dobre i święte jest to pragnienie dziecka – i ufajmy, że razem z mężem wymodlicie sobie zdrowe dziecko. Co prawda, wiele naszych moralnych decyzji musimy podejmować wśród niepewności i lęków. Jednak decyzja o powołaniu na świat nowego człowieka, decyzja, którą trzeba podjąć w tak trudnych okolicznościach i wśród tylu niewiadomych, wydaje się szczególnie trudna. Zatem na to drugie pytanie odpowiedziałbym mniej więcej tak. Pyta Pani: „Odpuścić sobie, czy próbować?” Żadnej z tych decyzji nie jesteście (wspólnie z mężem) pewni. Co byście nie wybrali, nie będziecie pewni, że wybieracie słusznie. Ale przecież bardzo często taka właśnie jest uroda naszych życiowych decyzji – że nie mając pewności, musimy zawierzyć naszej moralnej intuicji, a potem nieustannie pilnować tego, żeby w żadnym momencie – niezależnie od tego, co by się w związku z tą podjętą przez nas decyzją nie zdarzyło – nie sprzeniewierzyć się woli Bożej. Przecież Pan Bóg naprawdę nas kocha i Jego wola przychodzi do nas nieustannie, każdego dnia stosownie do aktualnej naszej sytuacji.