Felieton "po-świąteczny"
Był to czas, o którym wielu z nas powtarza, że jest magiczny. I właśnie to stwierdzenie jest jednym z kilku, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Bo w czym tkwi owa magiczność?
Zakończyły się kolejne święta. Za nami spotkania w gronie rodzinnym, śpiewy kolęd i pastorałek, jeszcze gdzieniegdzie kultywowane, czas życzeń i serdeczności. Za nami również przeżycia religijne związane ze wspomnieniem tamtego wydarzenia sprzed 2000 lat oraz z naszymi własnymi „Bożymi Narodzeniami” w sakramentach pokuty i Eucharystii. Był to czas, o którym wielu z nas powtarza, że jest magiczny. I właśnie to stwierdzenie jest jednym z kilku, które doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Bo w czym tkwi owa magiczność?
Przecież pasterze, którzy na betlejemskich polach wypasali swoje owce, niczego magicznego nie zobaczyli. Nie stanął przed nimi Merlin z czarodziejską różdżką i machając nią, nie sprawił, że zaczęli pławić się w luksusie ani nawet nie wyleczył ich kataru. Nie byli świadkami żadnego cudownego wydarzenia, ot parę plotek i może uznanych przez innych przywidzeń, a jedyne, co zobaczyli, to matka i ojciec trzymający na rękach nowo narodzone dziecko. Takie samo jak te, które później zabiła krwawa ręka Heroda. Nie było też specjalnego nastroju, bo ten to my dzisiaj dopiero wyczarowujemy poprzez kolorowe światełka i śnieg z waty na choinkach (albo przez zapach pewnej kawy, jak w reklamie), a oni po prostu zajrzeli do brudnej stajni, jednej z wielu w tamtych okolicach. Gdzie ta magia i po co ta magia?
Poszukiwanie owej „magii świąt” jest dla mnie po prostu odsuwaniem w zapomnienie szarej prawdy tamtego wydarzenia na rzecz naszych własnych marzeń o doskonałej rzeczywistości. Bo ta wokół nas po prostu skrzeczy. Zaklinanie tego, co dzieje się w życiu, udowadnianie sobie, że człowiek w końcu nie jest taki zły, a ten świat możemy doskonale przebudować, aby służył nam i naszym następcom bez końca, to poszukiwanie magiczności i ciągłe podkreślanie wyższości świat Bożego Narodzenia nad innymi świętami. Bo przecież zewsząd atakowani jesteśmy sloganami o powszechnej życzliwości w te dni, o łamaniu się opłatkiem z wrogami, o „gaśnięciu sporów”, że zacytować można Kaczmarskiego: „a ręce wszystkich lśnią aż od czystości”. Ładowanie kasy w różne świecidełka, ozdoby, prezenty, wysyłanie tonami SMS-ów i listów elektronicznych (najczęściej sztampowych), poszukiwanie doznań związanych z różnymi potrawami z coraz to egzotyczniejszych kuchni świata, stanowi przejaw owego upiększania naszego świata, w którym chcielibyśmy żyć zawsze.
Dzisiaj nic już zdaje się nie ukrywać świeckości naszego świętowania. Coraz częstsze wyjazdy na święta, owszem, mogą jakość scalać najbliższą rodzinę, ale w gruncie rzeczy oddalają ludzi od siebie. Poszukiwanie doznania i jakiejś nowości w spojrzeniu na świat bez perspektywy wieczności to dominujące dzisiaj elementy naszego świętowania. Cóż zatem dziwić się, że ci, którzy nie mogą wyjechać na narty, spełnienia swojej „magii” szukają w używkach i szaleństwach. Mam nieodparte wrażenie, że dzisiaj święta Bożego Narodzenia są li tylko przygotowaniem do szampańskiej zabawy sylwestrowej. A dzieje się to dlatego, iż zapomnieliśmy, że dar na nowo odkrytego człowieczeństwa, tego człowieczeństwa, które każdy z nas otrzymał w dniu stworzenia i które odnowione jawi się w Chrystusie, że ten dar zrealizuje się dopiero w wieczności. I tam trzeba utkwić swój wzrok w czasie świąt.
Niestety, o tej prawdzie, że zrealizowanie się królestwa Bożego w pełni dokona się dopiero w wieczności, zdaje się nawet zapominać Kościół. I nie chodzi mi o wyznawane prawdy wiary, ile raczej o pewną praktykę, widoczną w działaniach wielu hierarchów, kapłanów i wiernych świeckich. Dominantą dzisiejszego działania Kościoła staje się zaangażowanie w sprawy doczesne. Nie jest to samo w sobie złe, co więcej zawsze stanowi probierz wiary, ale nie jest to zasadnicze działanie Kościoła.
Kościół jest ludem pielgrzymującym, który nie może zapominać, że znaczna jego część (Kościół Triumfujący i Kościół Cierpiący) już trwają w wieczności. Celem Kościoła nie jest trzymanie się rękami i nogami tej ziemi, ale zdążanie do domu Ojca w niebie. Kościół powinien być zapatrzony w wieczność i nią przepajać dążenia ludzi na ziemi. Tymczasem kiedy słyszę w jednej z rozgłośni katolickich podawaną w serwisie wiadomość, że 1 stycznia papież odprawi Mszę św. z racji nie uroczystości świętej Bożej Rodzicielki Maryi, ale z racji Dnia Modlitw o Pokój na świecie, to zaczynam się zastanawiać, o co tutaj chodzi. I kiedy widzę zakonnika, który w programie telewizyjnym mówi, że żywa szopka ma uzmysłowić człowiekowi współczesnemu, w jakich warunkach narodził się Zbawiciel, to zastanawiam się, czy wycieczka do zoo nie byłaby właściwsza, bo tam więcej jest zwierząt, które otaczały Świętą Rodzinę (zapewniam, że w stajni betlejemskiej nie było kucyków). Mam wrażenie, że bardziej chodzi o dobre samopoczucie człowieka na tej ziemi i o dobrą zabawę, bo w czasie głaskania po nosie osiłka i kucyka nie zauważa się zbytnio wyciągniętych rączek Dzieciątka Jezus.
A może jest w tym jakaś głębsza metafora? Bo oto Jezus jest z gipsu jak jakaś odległa idea, a osiołek, przedstawiciel tej ziemi, jest, a i owszem, jak najbardziej prawdziwy. Lepiej więc zająć się ekologią i ratowaniem zagrożonych gatunków, niż rozważaniem o tym, że z ziemi tej kiedyś przyjdzie nam odejść. Bo Ten, który rodzi się w Betlejem, mówi do każdego z nas: „Pójdź za mną!” drogą mojego Człowieczeństwa w wieczność. Tylko, że w tym miejscu zaczyna się mistyka rozumiana nie jako jakieś doświadczenie pełni i jedności z czymkolwiek (Bogiem, bogiem, wszechświatem czy jeszcze czymś innym), ale zjednoczenie z Jedynym Bogiem, dokonujące się nie moją siłą i mocą, ale Jego łaską w głębi serca. W głębi mojego serca, czego nie zastąpią żadne wspólnoty czy obyczaje. Tutaj więc tkwi korzeń walki między magią (psychicznym samozadowoleniem) a mistyką (jednością z Bogiem).
Jednym z symptomów takiego życia wspólnoty Kościoła była odpowiedź rodzica, który chrzcił dziecko. Gdy ksiądz zadał pytanie: „O co prosisz Kościół dla swego dziecka?”, zamiast prośby: „O wiarę!” padło stwierdzenie: „O zdrowie i pomyślność!”. Wiara zdaje się dzisiaj być tylko zbiorem dogmatów, jakąś etyką lub wyznacznikiem struktur ziemskich wspólnot przykościelnych. Przestaje być życiem. Bo staje się ona życiem nie wówczas, gdy człowiek dobrze postępuję, ale gdy żyje w zjednoczeniu z Jezusem, tzn. pod okiem Najwyższego. A to możliwe jest tylko wówczas, gdy wiem, iż przede mną jeszcze jedna komnata, miejsce spotkania z Królem - wieczność.
opr. aw/aw