Nie mylmy świętości z pobożnością. Często słyszymy w kościołach słowo „zbawienie” - lecz co ono tak naprawdę znaczy?
Początek listopada to czas szczególny. Czas, który mówi nam bardzo wiele o przemijaniu, ale także o naszym podstawowym powołaniu: powołaniu do świętości. Właśnie w tym czasie uświadamiamy sobie, że jesteśmy częścią Kościoła - wspólnoty, która wykracza poza doczesność. Mamy bowiem Kościół pielgrzymujący na ziemi, Kościół triumfujący - w niebie oraz Kościół cierpiący - w czyśćcu.
Najpierw 1 listopada. Przez długi czas figurowało w świeckich kalendarzach jako „Święto Zmarłych”. Niektórzy do dziś używają tego określenia, jakby nie widząc jego pogańskiego charakteru. Cóż to bowiem znaczy - „Święto Zmarłych”? Noc wywoływania duchów? Nic z tych rzeczy. Pierwszy dzień listopada mówi nam nie tyle o przemijaniu, co o podstawowym powołaniu i celu, a tym jest nasza świętość i zbawienie.
„Zbawienie” - cóż to takiego? Czasem mam wrażenie, że jest to jedno z tych słów-wytrychów, rodem z teologicznego żargonu, które często pada z ambon, ale dla słuchaczy jest pojęciem pustym - albowiem tak naprawdę do końca nie wiedzą oni, jak to pojęcie rozumieć i co za nim się kryje. Jak przez mgłę kojarzy im się to z jakąś wizją raju - ale chyba bardziej raju muzułmańskiego, rozumianego jako miejsca dobrej zabawy, niż z pojęciem chrześcijańskim.
Co to zatem znaczy „zbawienie”?
Kiedy szukamy odpowiedzi w Katechizmie Kościoła Katolickiego, to zauważamy, że rozdział poświęcony zbawieniu nosi tytuł „Zbawienie Boże - prawo i łaska”, zaś samo pojęcie zbawienia pojawia się w otoczeniu słów takich, jak „usprawiedliwienie”, „przebaczenie”, „miłosierdzie”, „nawrócenie”, „łaska” i „świętość”. Już samo to pomaga nam trochę we właściwym zrozumieniu zbawienia - uświadamiamy sobie bowiem, że jego warunkiem jest odwrócenie się od zła, ale też widzimy, że zbawienie to dar, łaska Boga; że otrzymujemy je dzięki ofierze i śmierci Chrystusa. W finalnym rozrachunku zbawienie to zjednoczenie z Bogiem na zawsze... co to jednak znaczy? Pojawiające się czasem określenie „wieczne szczęście” mówi tyleż dużo, co mało. Słowa takie jak „pokój”, „radość”, „miłość” mogą dawać jakieś wyobrażenie, ale zasadniczo musimy powiedzieć: nie wiemy tak do końca, co to oznacza. Nawet św. Paweł, który prawdopodobnie za życia miał możliwość „podglądu” tych spraw, ograniczył się do lakonicznego stwierdzenia, że „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, jak wielkie rzeczy Bóg przygotował dla tych, którzy Go miłują”. Tak, wiem, to nie ułatwia zadania tym, którzy mają mówić o zbawieniu i motywować innych do starania się o nie. Jesteśmy konkretni do bólu i lubimy konkrety, fakt, że dążymy do celu, o którym mamy dość mgliste wyobrażenie, raczej nam nie pomaga. Może jednak warto dać się zaskoczyć Bożej hojności i nie stawiać jej granic naszymi, nieraz prymitywnymi, wyobrażeniami?
Z pojęciem zbawienia wiąże się świętość. Kolejne słowo, dziś zepchnięte trochę na margines życia, a trochę do zbioru kaznodziejskich słów-wytrychów. Jak reaguje na nie współczesny człowiek? Uśmiecha się lekko, kręci głową i mówi: „Dziękuję, to nie dla mnie. To przecież takie nieżyciowe”. Dziś liczy się przede wszystkim sukces i efektywność w działaniu, a to nie zawsze da się osiągnąć uczciwymi sposobami. Wielu z nas sądzi, że człowiek święty to taki, który za życia czyni cuda: chodzi po wodzie, uzdrawia, zna ludzkie myśli... i tak dalej. Ręce przez cały czas złożone, nad głową złota aureola... W przekonaniu tym utwierdzają cukierkowate legendy i wysiłki hagiografów, nieraz zmierzające do ukrycia wszelkich cech, które mogłyby świętemu nadać jakieś bardziej ludzkie rysy. Nie dziwi więc postępowanie papieża Jana Pawła II, który przez lata swego pontyfikatu ogłosił świętymi i błogosławionymi więcej ludzi, niż wszyscy jego dotychczasowi poprzednicy. Po co? Po to, byśmy zobaczyli, że byli to ludzie dokładnie tacy, jak my: z krwi i kości, wątpiący, upadający, błądzący. I właśnie takich „zwykłych świętych” stawia dziś przed nasze oczy Kościół.
I jeszcze jedno: nie mylmy świętości z pobożnością. Pobożność może być pomocą na drodze do świętości, jest jednak tylko środkiem do celu, a nie celem samym w sobie. Można być pobożnym i być daleko od prawdziwej świętości - bo warunkiem prawdziwej świętości jest prawdziwa relacja z Bogiem żywym, który jest Osobą. Bez tego daleko nie zajdziemy, a wpadamy w ryzyko oszukiwania siebie.
...czyli zmarli, którzy jeszcze nie osiągnęli pełni radości bycia z Bogiem. Przebywają oni w miejscu, zwanym czyśćcem. Przy czym nie można mówić tu o miejscu w naszym rozumieniu przestrzeni. Jest to raczej pewien stan duszy człowieka, która po śmierci stanęła na sądzie Bożym. Wie już, że będzie zbawiona, ale nie może wejść do radości nieba od razu. Potocznie mówimy o karze za grzechy, którą musi odpokutować, jest to jednak uproszczenie. Tak naprawdę, dogmat o czyśćcu uświadamia nam niszczycielskie skutki grzechu dla naszego życia. Grzech nie tylko pozbawia nas łaski uświęcającej, ale też wprowadza nieład w porządek świata i naszego serca. Jego skutkami są także zniewolenia, nawyki oraz brak wzrostu w dobrym. I choć sakrament pokuty gładzi grzechy, to jednak nie usuwa do końca ich następstw. One muszą być usunięte w inny sposób - czyściec jest możliwością ostatnią, gdyż nawet na ziemi mamy w tym względzie niemałe możliwości. Są nimi przeżywanie cierpień i umartwień z intencją wynagradzającą za swe grzechy oraz uzyskiwanie odpustów.
Czyściec jest stanem przejściowym (w teologii mówi się o karze doczesnej). Dusze w czyśćcu mają pewność zbawienia. Nie oznacza to jednak, że czyściec jest sielanką. Cierpienia czyśćcowe są bardzo dotkliwe, pod pewnymi względami niewiele różniące się od mąk piekielnych. Istotą cierpienia jest niemożność oglądania Boga: wielka tęsknota za Nim, rozpamiętywanie swych grzechów i utraconych szans na duchowy wzrost oraz refleksja nad ich skutkami.
Zmarli w czyśćcu bardzo tęsknią za Bogiem, kochają Go i pragną z Nim przebywać. Są jednak bezradni - mogą natomiast przychodzić im z pomocą święci oraz żyjący na ziemi. Możemy ofiarowywać w intencji zmarłych modlitwy, jałmużny, cierpienia, dzieła pokutne. Ogromną wartość ma odprawiona za zmarłych Msza św. - Ofiara Ciała i Krwi Chrystusa.
Możemy także ofiarowywać za nich odpusty. Odpust jest darowaniem (całkowitym - w wypadku odpustu zupełnego lub częściowym w wypadku odpustu cząstkowego) kary doczesnej za grzechy już przebaczone w sakramencie pokuty. To darowanie płynie z duchowego skarbca Kościoła, w którym zawarta jest moc Ofiary Chrystusa, wspierana przez zasługi Maryi oraz świętych. Aby dostąpić odpustu, należy spełnić określone warunki i wykonać pewne dzieła. Warunkami są: stan łaski uświęcającej, przyjęcie Komunii św. i modlitwa w intencjach Ojca Świętego w tym samym dniu, w którym chcemy dostąpić odpustu oraz stan nieprzywiązania do jakiegokolwiek grzechu, nawet powszedniego. Dzieła, z których wykonaniem związany jest odpust, są różne. Przykładowo: trwająca przynajmniej pół godziny adoracja Najświętszego Sakramentu, czytanie Pisma Świętego z szacunkiem należnym słowu Bożemu, przynajmniej przez pół godziny i inne (w Roku Wiary dodatkowe sposoby uzyskania odpustów określa dekret biskupa siedleckiego - warto się z nim dokładnie zapoznać, by dowiedzieć się o możliwościach pomocy zmarłym!). Taki odpust można ofiarować za siebie lub za zmarłych, nie można za inną osobę żyjącą. Od 1 do 8 listopada możemy uzyskać odpust zupełny za pobożne nawiedzenie cmentarza, połączone z modlitwą za zmarłych - ten odpust ofiarowujemy tylko za dusze czyśćcowe.
Niech zatem pierwsze dni listopada będą dla nas czasem zadumy i refleksji, która zaowocuje wielkim pragnieniem świętości, osiągnięcia zbawienia i pomocy w jego osiągnięciu tym, którzy już odeszli z tego świata, ale skutki ludzkiej słabości nie pozwalają im jeszcze cieszyć się w pełni z oglądania Boga i osiągnięcia tego, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało...
KS. ANDRZEJ ADAMSKI
Echo Katolickie 43/2012
opr. ab/ab