O ewangelizacji na "Przystanku Woodstock"
O ewangelizacji na „Przystanku Woodstock” z uczestnikami XI „Przystanku Jezus”, który pod hasłem „Nazwałem was przyjaciółmi” (J 15,15) odbywał się od 26 lipca do 2 sierpnia w Kostrzynie nad Odrą, rozmawia ks. Mateusz Czubak.
Od kilku lat jeździsz regularnie na „Przystanek Jezus”, by dzielić się swoją wiarą z uczestnikami „Przystanku Woodstock”. Jak wspominasz tegoroczną ewangelizację?
Ania Kwas: Na „Przystanku Jezus” byłam już osiem razy. W tym roku mocno doświadczyłam działania słowa Bożego we własnym życiu. Kiedy w drodze do Kostrzyna modliłam się do Pana, otworzyłam Pismo Święte na opisie pojmania Jezusa: „Wyszliście z mieczami i kijami jak na zbójcę, żeby Mnie pojmać. Codziennie zasiadałem w świątyni i nauczałem, a nie pochwyciliście Mnie. Lecz stało się to wszystko, żeby się wypełniły Pisma proroków. Wtedy wszyscy uczniowie opuścili Go i uciekli” (Mt 26, 55-56). Wsłuchując się w to słowo odkryłam, że w Ogrójcu Jezus, opuszczony przez najbliższe osoby, rezygnuje z okazania Boskiej chwały i mocy, daje się potraktować jak złoczyńca. Podczas rekolekcji poprzedzających ewangelizację była mowa o przyjaźni. Patrząc na moją relację z Jezusem w kontekście Ogrójca, zobaczyłam, że jestem pierwszą, która ucieka od przyjaźni z Nim... Dotarło do mnie, że kolejny raz jadę ludziom głosić Jezusa, a kiedy zderzam się z rzeczywistością ich życia, wyrywającą mnie z mojego bezpiecznego świata, chciałabym uciec jak najdalej, ponieważ przeraża mnie ogrom cierpienia, jakiego doświadczają. Z perspektywy kilku lat ewangelizacji widzę, że cały mój trud włożony w głoszenie Dobrej Nowiny jest niczym wobec dzieła, jakiego dokonał Jezus na krzyżu. Ja ciągle bronię się przed taką słabością w moim życiu, dlatego idąc z Ewangelią do innych, najpierw proszę Boga, aby zmienił moje serce oraz uzdolnił mnie do trwania przy Nim na krzyżu. Z takiego przylgnięcia do Jezusa rodzą się piękne owoce. Nie muszę już na siłę szukać człowieka, któremu ogłoszę kerygmat. Sam Bóg stawia na mojej drodze ludzi spragnionych Jego miłości. Nie czynię nic nadzwyczajnego. Biorę do ręki Ewangelię i pokazuję im, że są podobni do cierpiącego Jezusa. Jeżeli uwierzą i wejdą w logikę krzyża, doświadczą mocy zmartwychwstania. Skoro Jezus przemienił moje serce, poradzi sobie z sercem największego grzesznika.
W tegorocznym „Przystanku Jezus” wzięło udział około 500 ewangelizatorów. Byłeś cząstką wspólnoty młodych ludzi, którzy wyszli z orędziem Ewangelii do swoich braci i sióstr z „Przystanku Woodstock”. Jakie są twoje refleksje po zakończonym „Przystanku Jezus 2010”?
Grzegorz Supeł: Kiedy 26 lipca staliśmy w kolejce do rejestracji przystankowej, ks. Marek, którego dobrze znam z poprzednich edycji PJ, zaproponował naszej małej grupie, abyśmy od samego początku zamieszkali na polu woodstockowym. Zgodziliśmy się, choć nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co oznacza ta decyzja. Inauguracyjna Eucharystia pozwoliła nam, jak co roku, doświadczyć wspólnoty żywego Kościoła. Potem udaliśmy się na pole Woodstocku i rozbiliśmy namiot tam, gdzie wcześniej stała scena folkowa. Z dwóch stron byliśmy otoczeni lasem i wydawało nam się, że jest to dobre miejsce, dopóki następnego dnia nie ryknęły dźwięki z piwnej wioski, rozstawionej nieopodal. Po wstępnym rozlokowaniu udaliśmy się na spotkanie organizacyjne. Wtedy uświadomiłem sobie, że czeka mnie ciężki fizycznie i duchowo czas.
Jakie obowiązki zlecili Wam organizatorzy?
GS: Do naszych zadań należało przede wszystkim pilnowanie sceny „Przystanku Jezus”, namiotów ewangelizatorów, agregatu prądotwórczego, jak również nawiązywanie kontaktów z woodstokowiczami i odpowiedzialność za siebie nawzajem. Jak łatwo się domyślić, o uczestnictwie w rekolekcjach, regularnych posiłkach, ciepłej herbacie i normalnym spaniu mogliśmy tylko pomarzyć. Co noc pełniliśmy wartę przy namiotach i wtedy najbardziej doświadczałem własnych słabości. Dzisiaj widzę, że te zmagania przygotowały mnie do spotkania z woodstokowiczami.
Powiedz kilka słów na temat tych spotkań?
Pewnego razu wybrałem się na pole woodstockowe z klerykiem. Szedł ubrany w sutannę, więc ciągle ktoś nas zaczepiał. Miała to być spokojna i krótka przechadzka, a wróciliśmy po kilku godzinach, odbywając wiele poważnych rozmów. Nie zapomnę spotkania z człowiekiem, dla którego bezdomność była ucieczką przed tzw. prozą życia: trudem pracy, rodzinnymi obowiązkami, odpowiedzialnością, życiem w relacji z innymi. Zastanawiałem się, w jaki sposób pokazać mu, że nie jest przegrany, ponieważ nosi w sobie podobieństwo do ubogiego Jezusa, który nie miał gdzie oprzeć głowy. Na szczęście to Bóg, posługując się naszymi ustami, sieje ziarno i daje wzrost. Ktoś, patrząc z boku, mógłby powiedzieć, że ta rozmowa nic nie zmieniła w życiu bezdomnego. Ja wierzę, że Pan nas do niego posłał ze swoim słowem i w swoim czasie wyda ono plon.
Innym razem spotkałem dwie dziewczyny. Zadawały pytania najtrudniejsze z trudnych: po co nam cierpienie, dlaczego Bóg milczy w obliczu cierpienia niewinnych, dlaczego na świecie jest tyle zła, itp. Mówiłem im, że sam nie rozumiem cierpienia, ale znam Jezusa, który przeżył je w swoim ciele i uczynił narzędziem zbawienia. - Czy sama świadomość istnienia Boga to już wiara? - pytały. Odwołując się do Ewangelii, tłumaczyłem że wiara to przylgnięcie do Jezusa. Wiele lat żyły w iluzji, a teraz uświadomiły sobie, że są niewierzące. Odeszły smutne jak bogaty młodzieniec z Ewangelii...
Nie miałeś pokusy, by przestać ewangelizować?
GS: Duchowa walka, odkrywanie słabości, trudne rozmowy, porażki - dobrze wpisywały się w tegoroczne hasło: „Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. Byłem na kilku „Przystankach” - ten był najtrudniejszy. Zdarzało się, że chciałem uciec do namiotu i więcej z niego nie wychodzić. W mojej głowie pojawiły się różne myśli: może czegoś nie rozumiem, Ewangelia jest trudna do przyjęcia, nie potrafię kochać i dlatego ludzie odchodzą ze spuszczoną głową, może głoszę siebie i swój wyimaginowany radykalizm... Ostatniego dnia pewien kapłan spytał, czy ze sceny „Przystanku Jezus” powiem świadectwo mojego nawrócenia Na miękkich nogach wyszedłem i zacząłem opowiadać o tym, jak Jezus wchodził w najciemniejsze miejsca mojego życia, wyprowadzał mnie z nich oraz pokochał. Później podszedł do mnie Konrad i wyznał, że musi zmienić swoje życie, ponieważ alkohol, narkotyki, egoizm nie dają mu szczęścia. Po zakończonym Przystanku pojechałem z nim do zaprzyjaźnionego księdza. Podczas celebracji słowa Bożego Konrad stwierdził, że w swoich ranach jest podobny do przybitego do krzyża Jezusa, który nie potępia, a daje przebaczenie. Dzisiaj jest nowym człowiekiem. Był na rekolekcjach. Doświadczył mocy Bożego słowa i Eucharystii. Trwa we wspólnocie Kościoła. Widzę, jak Bóg stopniowo przemienia jego serce.
Jak ty przeżyłaś „Przystanek Jezus 2010”?
Agnieszka Paź: Każda edycja jest dla mnie czasem duchowego wzrostu, w którym Bóg pochyla się nade mną z wielką miłością i łagodnością, abym mogła „pocieszyć tych, co są w jakiejkolwiek udręce, pociechą, której doznaję od Boga” (2Kor 1,4). W Kostrzynie nauczyłam się, że głoszenie Ewangelii musi odbywać się z poszanowaniem wolności głoszącego i tego, komu się głosi. Doświadczyłam, że słowo Boże i posłanie mają moc, kruszącą najtwardsze serca. Zrozumiałam również, że osoby będące w sektach i innych formach zniewolenia potrzebują wytrwałej modlitwy ludzi wierzących, Każdy spragniony jest miłości i ciepła, bez względu na to, czy uczestniczy w „Przystanku Woodstock” czy „Przystanku Jezus”. Zanim wypowie się słowo, najpierw warto zapytać rozmówcę, czego w sercu pragnie i szuka.
To był mój piąty „Przystanek Jezus”, ale po raz pierwszy mieszkałam na polu woodstockowym, doświadczając wszystkich związanych z tym trudów. Naszym zadaniem było troszczenie się o porządek i bezpieczeństwo na polu wokół krzyża, gdzie codziennie spotykali się uczestnicy obydwu imprez - posługa prosta, ale dająca radość i ucząca pokory. Prosiłam Boga, aby pokazywał mi, ile tak naprawdę potrzebuję do życia. Zastanawiałam się, czy mieszkając w namiocie, myjąc się z woodstockowiczami przy kranach, jedząc proste posiłki, można spotkać Boga. Okazuje się, że tak. Bóg jest Królem biedaków.
Poczułaś się „biedakiem wśród biedaków”?
AP: Oczywiście. Między dyżurami staraliśmy się wspólnie modlić, słuchać słowa Bożego i rozmawiać ze spotkanymi osobami. Byli to ludzie podobni do mnie: czuli się samotni, a bali się do tego przyznać, bardzo chcieli zapracować na miłość i nie mieściło się im w głowach, że ona nic nie kosztuje. Śmiałam się i płakałam razem z nimi. Zapraszałam, aby pozwolili Duchowi Świętemu wtargnąć w ich życie i prowadzić je zgodnie z wolą Boga.
Nie dopadło Cię zwątpienie?
AP: Zawsze jest pokusa, żeby uciekać przed głoszeniem Ewangelii, bronić siebie, udowadniać, że ma się rację albo chcieć zobaczyć owoce. Doświadczam jej na „Przystanku Jezus”, ale i w codzienności. Ufam jednak, że miłosierdzie Boga jest większe od tych pokus.
Dlaczego, co roku przyjeżdżasz na Przystanek Jezus?
AP: Powód jest bardzo prosty. Spotkałam Boga w najciemniejszej dolinie mojego serca, na dnie Szeolu. Wierzę, że krzyż, który Pan mi daje, prowadzi do zbawienia. Czuję się kochana nie za coś, ale dlatego, że istnieję. To budzi wdzięczność nawet w takim grzeszniku jak ja. Na Jego miłość chcę odpowiadać miłością.
Dlaczego uczestniczę w PJ? Odpowiem słowami św. Jana: „My miłujemy Boga, ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował. Jeśliby ktoś mówił: «Miłuję Boga», a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego. Każdy, kto wierzy, że Jezus jest Mesjaszem, z Boga się narodził; i każdy miłujący Tego, który dał życie, miłuje również tego, kto życie od niego otrzymał” (1J 4, 19- 5, 1).
Dziękuję Wam za rozmowę i życzę wytrwałości w dzieleniu się Ewangelią z innymi.
opr. aw/aw