Był na dnie, ale dzięki wierze w Siłę Wyższą odnalazł nadzieję - świadectwo nawróconego alkoholika.
„Skoro jemu to pomogło, może i mnie się uda” - pomyślałem i w ciągu pięciu sekund podjąłem decyzję. Proces trzeźwienia, jaki datuję od 1 stycznia 2003 r., trwa do dziś. W latach mojego niepicia dzieci wróciły do domu, a ja do pracy. Tak zadziałała „Siła Wyższa”, czyli Bóg i wspólnota AA.
Urodziłem się w rodzinie wielodzietnej - „spowiedź” z życia Adam, rocznik 1949, rozpoczyna wspomnieniem rodzinnego domu. - Głównym źródłem naszego utrzymania było gospodarstwo o małym areale plus praca ojca w charakterze przodownika rolnictwa. Rodzice pobrali się jako wdowiec i wdowa. Ojciec miał już trzech synów z pierwszego małżeństwa - zdradza. I przywołuje obraz babci. - Była bardzo religijna i szczerze ją kochałem. To ona prowadzała mnie za rękę do kościoła, a gdy raz zgubiłem się podczas odpustu, zamiast krzyczeć, ucałowała mnie, mówiąc, jak bardzo martwiła. Zmarła, gdy miałem sześć lat. Boleśnie odczułem jej odejście - nie ukrywa.
Piętno na życiu Adama odcisnęło też inne tragiczne zdarzenie - molestowanie seksualne. Padł jego ofiarą jako sześcioletnie dziecko. Mężczyzna wyznaje, że upływ czasu nie zdołał wyeliminować żalu, a chęć zemsty - mimo iż nigdy więcej nie spotkał swojego oprawcy - towarzyszyła mu przez lata.
Cieniem na dzieciństwo mojego rozmówcy z czasem kładło się również pijaństwo ojca. - Awanturował się, choć nigdy nas nie bił. Kiedy był trzeźwy, tłumaczył, że powinniśmy szanować się wzajemnie. Pomagał też mamie, która w heroiczny wręcz sposób starała się godzić obowiązki gospodarskie z wychowaniem gromadki dzieci. To ona była motorem życia naszej rodziny - akcentuje, potwierdzając, że utrzymanie w karnym porządku krnąbrnego potomstwa okazało się... nie lada wyzwaniem.
Z opowieści mężczyzny wyłania się obraz dziecięcego niepokornego muzykowania w starej szopie. - Do „bicia” służyły lemiesze. Grając, robiłem hałas na całą wieś. Nieprzypadkowo „ochrzczono” mnie: Jaśko Muzykant - wyznaje. Inny przykład dotyczy inauguracji edukacji szkolnej, kiedy to został wyśmiany przez kolegów za siedzenie w jednej ławce z dziewczynką. Stając w obronie honoru koleżanki, wdał się w bójkę, co skutkowało laniem od ojca. - Po raz pierwszy w życiu - sygnalizuje.
Lista psot z udziałem Adama jest długa, a energii do swawoli bynajmniej nie łagodziła - co potwierdza - świadomość kary. - Byłem do tańca i do różańca - przyznaje, opowiadając, jak związywał warkocze koleżankom, w konsekwencji czego dostał po rękach linijką, a i w domu nie obeszło się bez „pasowania”. Kolejnym ekscesem ze szkolnych lat stało się przybicie do podłogi kaloszy księdza prowadzącego katechezę. Mimo iż był pierwszym podejrzanym, nie przyznał się. Winę wyznał dopiero podczas spowiedzi przed Pierwszą Komunią św. - Ksiądz wyzwał mnie od łobuzów i kazał zaczekać przed kościołem, po czym nieoczekiwanie podarował mi... garść cukierków - puentuje historię.
Rok 1958 zapisał się w pamięci mojego rozmówcy jako szczególnie trudny. Wiosną rodzice rozpoczęli budowę domu, a rodzina powiększyła się o córkę. Przywołując radość towarzyszącą narodzinom siostry, Adam wyznaje, że nadmiar wyzwań uszlachetnił charakter jego ojca. - Nie pił, był opiekuńczy, pomagał mamie - wspomina, potwierdzając, iż przy wzorowym tacie i on stawał się rozsądniejszy. Niestety, rodzinną sielankę przerwał tragiczny wypadek. - W lipcu ojciec został zadźgany nożem. Zmarł w drodze do szpitala. Miał zaledwie 49 lat - wyjawia.
Sześcioro dzieci, kredyt do spłacenia... Pytany, jak po śmierci ojca udało się im wiązać koniec z końcem, mężczyzna wskazuje na ciężką pracę rodzeństwa i determinację mamy. - To dzięki jej uporowi i zaradności ukończyłem podstawówkę z oceną dobrą. A wie pani, jak uczciłem ten fakt? - pyta niespodzianie. - Po raz pierwszy w życiu upiłem się do nieprzytomności...
Alkohol, papierosy, wagary czy łobuzerskie wygłupy okazały się też - co akcentuje Adam - jego sposobem na zaaklimatyzowanie się w stolicy. W 1963 r. podjął naukę w szkole zawodowej. Po trzech latach wrócił jednak na rodzinną wieś. Pomagał w gospodarstwie i pracował w piekarni. - Miałem pieniądze. Mogłem wspierać rodzinę i... pić za swoje - przyznaje.
W 1970 r. mężczyzna podjął służbę wojskową. - Alkohol był moim towarzyszem i wtedy, i później, kiedy zatrudniłem się jako elektromonter. Z racji zawodu dużo jeździłem po kraju. Piłem, gdy stawiali gospodarze, i podczas zabaw, by dodać sobie animuszu - wyjawia. Nadużywanie wysokoprocentowych trunków Adam postrzegał wówczas jako demonstrację męskości. Dziś wie, że była to linia pochyła z metą uzależnienia.
Szansą na zawrócenie z drogi prowadzącej do stopniowej autodestrukcji wydawała się decyzja o małżeństwie - w wieku 26 lat mój rozmówca postanowił założyć rodzinę. - Po ślubie zajęliśmy jeden pokoik u teściów. Pracowałem w terenie, do domu zjeżdżałem na weekendy. Sielanka trwała rok, tj. do czasu, aż żona zaszła w ciążę - zaznacza, przytaczając historie świadczące o stopniowym zaniku wzajemnego porozumienia: niechęć małżonki wobec planowanej wcześniej przeprowadzki, podbieranie pieniędzy ze wspólnego konta w celu zasilenia osobistego, do którego upoważnienie miał nie mąż, ale teściowa, lekceważący sposób odnoszenia się itd. - Rok po narodzinach naszej córki rozwiedliśmy się. Zostałem „goły i wesoły”, bez mieszkania i bez pieniędzy - podsumowuje.
Mężczyzna nie ukrywa, że ostatnie miesiące trwania małżeństwa upływały pod znakiem kłótni, alkoholu i bijatyk. - Piłem i z żoną, i z teściami - informuje. Adam promilami koił ból wywołany utrudnianiem mu kontaktów z dzieckiem (mimo korzystnego wyroku sądu) i samotnością. Z nałogu nie zdołała wyrwać go ani niespodzianka w postaci przydziału kawalerki służbowej, ani satysfakcja z ukończenia w trybie zaocznym technikum. I dopiero dobroć, rozwaga oraz spokój emanujący od drugiej żony sprawiły, że sterany życiem mężczyzna zapragnął nowego początku.
Niestety, umacniane latami uzależnienie na nowo dało o sobie znać. - Z czasem przestałem się kontrolować... Pijaństwa nie przekreśliły narodziny córki, mojego drugiego dziecka, ani utyskiwania żony. W końcu, namówiony przez nią, udałem się do poradni. Po leczeniu anticolem nie piłem osiem miesięcy. Tyle że wkrótce zmieniłem pracę i wpadłem w nowy ciąg - sygnalizuje Adam. Wspomina też o regularnych kłótniach i coraz częstszych cichych dniach. - W międzyczasie na świat przyszedł nasz syn, a dwa miesiące po porodzie żona dostała krwotoku. Diagnoza brzmiała jak wyrok: nowotwór. Co wtedy czułem? - zastanawia się. - Na pewno przerażenie, a przecież musiałem opanować emocje...
W czasie hospitalizacji żony kilkumiesięcznym chłopcem zajęła się siostra Adama. Pod opieką ojca pozostawała zaś córka. - Codziennie rano odprowadzałem ją do przedszkola. W weekendy natomiast pożyczałem samochód od brata i jeździliśmy całą rodziną w odwiedziny do syna. Po wakacjach, gdy żona wróciła już ze szpitala, zaczęliśmy załatwiać formalności związane z przyznaniem jej renty - opowiada, sygnalizując, iż po okresie czujności wymuszonej trudną sytuacją nadszedł czas zasłużonego „odprężenia”.
- Do picia dobry jest każdy pretekst - nie ukrywa mój rozmówca. Wspomina o nocnych „zmianach” i „awariach” na liniach. - Później przepraszałem, kupowałem prezenty, pomagałem w opiece nad dziećmi, a wszystko po to, by kolejnym ciągiem zniszczyć to, co budowałem wcześniej...
W maju 1995 r. Adam wydzierżawił piekarnię. Inwestycji towarzyszyło zaciągnięcie kredytu na remont i wyposażenie. W dniu, kiedy miał ruszyć z produkcją pieczywa, jego żona dostała wylewu... Po sześciu dniach zmarła.
- Zostałem sam. Znikąd pomocy - zaznacza mężczyzna. Opowieści o podejmowanych przez niego próbach zaciśnięcia nadszarpniętej nagłym odejściem mamy więzi z dziećmi towarzyszy wyznanie win. - Chciałem dobrze - podkreśla, mówiąc o dyscyplinie, jaką im narzucał. - Nie radziłem sobie - przyznaje celem usprawiedliwienia coraz częstszego picia. Gwoździem do trumny okazała się decyzja o umieszczeniu córki i syna w domu dziecka. Ucieczki od rozpaczy szukał w tygodniowych ciągach. Konsekwencją pijaństwa stało się też polecenie zwolnienia się z pracy za tzw. porozumieniem stron. - Byłem wrakiem człowieka - nie ukrywa. - Groziła mi eksmisja z mieszkania. Tonąłem w długach. W marcu, w dniu swoich urodzin, postanowiłem popełnić samobójstwo. Uratował mnie Bóg, odbierając - niemal w ostatniej chwili - myśl o śmierci.
Z dna rozpaczy i poniżenia - jak definiuje stan, w jakim się znajdował - wyrwała Adama rozmowa z... drugim alkoholikiem. - Spotkałem człowieka - podkreśla, nawiązując do danego przez nieznajomego świadectwa o owocnym leczeniu w ośrodku terapii uzależnień i drodze abstynencji. - „Skoro jemu to pomogło, może i mnie się uda” - pomyślałem i w ciągu pięciu sekund podjąłem decyzję. Proces trzeźwienia, jaki datuję od 1 stycznia 2003 r., trwa do dziś. W latach mojego niepicia dzieci wróciły do domu, a ja do pracy. Poregulowałem też wszystkie długi. Tak zadziałała „Siła Wyższa”, czyli Bóg i wspólnota AA. Jestem wdzięczny za trzeźwość.
Imię bohatera artykułu zostało zmienione. Śródtytuły stanowią fragment wiersza jego autorstwa. Osoby zainteresowane bezpośrednią rozmową z bohaterem tekstu, prosimy o kontakt z redakcją.
Echo Katolickie 20/2014
opr. ab/ab