Kim tak naprawdę był o. Jan Góra?
Wielu ludzi do dziś zastanawia się, kim tak naprawdę był o. Jan Góra. Wydarzenia z jego życia i znaki, które towarzyszyły jego śmierci, mówią same za siebie.
Znaliśmy go przez pryzmat Lednicy, książek, kazań, wywiadów i wielu artykułów prasowych. Dla mnie zawsze był Bożym szaleńcem, człowiekiem do głębi przekonanym o miłości Chrystusa. Nie potrafił i nie chciał zatrzymać tego tylko dla siebie, więc mówił, tworzył, organizował... Do dziś pamiętam jeden z wywiadów, gdy z uśmiechem wspominał, że na Lednickich Polach kiedyś rosły tylko buraki i zboże, a dziś wzrasta tam Chrystusowa młodzież. Ciągle zadziwiało mnie jego zafascynowanie Janem Pawłem II. Papież Polak był dla niego jak wyrocznia. Ciągle powtarzał za nim: „Żyjcie tak, by ludzie pytali was o Boga”. Kiedy ojciec opowiedział mu o planach zorganizowania pierwszej Lednicy, papież tylko się uśmiechnął i powiedział: „Góra, szalejesz, ale szalej dalej!”. Zawsze żartowali. Nie było miedzy nimi dystansu. Papież pukał się w czoło, kiedy o. Jan poprosił go o odlanie dłoni w silikonie protetycznym. Potem dominikanin powtarzał, że to jego antena do nieba. Kiedy wyjeżdżał z Watykanu, zawsze prosił o jakąś papieską pamiątkę. Papież się tylko śmiał, ale zawsze odpowiadał na jego prośby. Kiedyś nawet żartobliwie uderzał go za to laską po plecach. Kiedy o. Jan spytał: „za co to?”, Ojciec Święty z prostotą odpowiadał: „profilaktycznie”.
Zadziwiało mnie i niezwykle cieszyło, że Jan Paweł II specjalnie przygotowywał przemówienia na Lednicę. Było ich łącznie osiem. Do dziś są skarbnicą wiary, miłości i wszystkiego, co mieści się w słowie „powołanie”. Nie byłoby tego, gdyby nie o. Jan.
O. Góra „zaraził” mnie Pieśnią nad Pieśniami. Najpierw poprzez pieśni i kanony lednickie. Do dziś uwielbiam te melodie, te niesamowite wersy mówiące o niepojętej i jakże intymnej miłości Boga do każdego z nas. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że na swoim obrazku prymicyjnym napisał: „Ukaż mi swoją twarz. Daj mi usłyszeć swój głos. Dla Ciebie przecież żyję, mówię i śpiewam”. Te same słowa znalazły się w czytaniu mszalnym przypadającym na dzień jego śmierci. Kiedy przygotowywał się do swojej ostatniej Liturgii, podkreślił trzy zdania. Pierwsze - „Ukochany mój! Oto On. Oto nadchodzi”. Drugie - „Matka mojego Pana przychodzi do mnie”. Trzecie - „Na ziemi widać już kwiaty, nadszedł już czas przycinania winnic i głos synogarlicy już słychać w naszej krainie”. Jakby przeczuwał, że odjedzie. Pan wezwał go podczas Mszy św. O. Jan zdążył jeszcze zaśpiewać „Święty, święty, święty”. Ucałował ołtarz i wyszedł do gabinetu. Zasłabł. Umierał w habicie i stule. Przed śmiercią wspominał, że czuje przy sobie coraz większą bliskość Boga, że jest absolutnie wypełniony Chrystusem.
W swoich wypowiedziach wielokrotnie powtarzał, że zawsze chciał być dla młodych ojcem. Przed 30 laty w książce „Kasztan” napisał proroczo: „Jak to jest, że ja nie mając dzieci, mam przecież dzieci i to często mam je bardziej niż ci, którzy je mają. Jak to jest, że nie mając dzieci ze względu na Chrystusa, mam je również ze względu na Niego. Mam bardziej i więcej. Odnajdujemy się wzajemnie w sobie. Stale odwołujemy się do siebie i na siebie powołujemy. Ja na nich, oni na mnie. Cieszymy się, jeśli znajdujemy coś ze swego u drugich. Kiedy mój świat staje się ich światem. Nie tylko tak po wierzchu, ale w głębi. I stale pochłania mnie problem tej tajemniczej formuły, przez którą ja będę w nich a oni we mnie. Przez nich uczę się, co to znaczy być ojcem. To najmocniejsze wiązanie świata. To wcale nie znaczy, że jestem taki genialny i że to wszystko rozumiem, albo że tego nie chciałem lub że do tego dorosłem. To młodzież, nie chciane dziecko w moim życiu, wymusiła na mnie, bym był dla nich ojcem. Tak oto staliśmy się rodziną. A gdy świat, który tworzy się wokół nas i w nas samych, pewnego dnia się rozpadnie, to przecież zostaną oni, ci, którzy zechcieli wziąć cząstkę mojego świata, jakiś szczegół lub kształt mojej własnej miłości i uczynić go swoją własnością. A zatem nie umrę, ale żył będę, bo są tacy ludzie, którzy rodząc się do swojego świadomego życia, narodzili się przeze mnie. Tak oto z wolna moja samotność została zamieniona na miłość. Podobnie zresztą moja wolność. Nie jestem już sam. Chciałbym bardzo, ażeby i o mnie kiedyś moi współbracia mogli powiedzieć tak, jak powiedzieli o jednym średniowiecznym zakonniku, że nie lękał się chwili ostatniej, bo spełnił życie jeszcze przed śmiercią, i nie przerażał go zgon, bo umiał cieszyć się życiem. Odszedł z tego świata nie trzaskając drzwiami...”.
Agnieszka Wawryniuk
Echo Katolickie1/2016
opr. ab/ab