Sam Bóg przechadzał się między łóżkami cierpiących. Doświadczenie z Kalkuty owocuje w mojej pracy do dziś - mówi s. Jolanta
Z s. Jolantą Glapką ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacré Coeur, założycielką fundacji „Pasja życia”, rozmawia Jolanta Krasnowska-Dyńka.
Miała Siostra szczęście poznać Matkę Teresę z Kalkuty. Proszę opowiedzieć, jak do tego doszło.
Wraz z moim kuzynem Rafałem marzyliśmy o tym, by pojechać w Himalaje na trekking wysokogórski. Kiedy wyprawa weszła w fazę realizacji, pomyślałam, że może przy okazji uda mi się popracować w prowadzonej przez Matkę Teresę umieralni, o której dużo czytałam. Wiedziałam, iż przyjeżdżają tam ludzie z całego świata, by pomagać jako wolontariusze. Stwierdziłam, że też spróbuję. Poza tym byłam zafascynowana tą niezwykłą zakonnicą w białym sari oraz jej pracą na rzecz innych w hospicjum, które powstało, kiedy rząd przekazał Matce Teresie świątynię Kali. Już od młodości miałam marzenie, by zostać świecką misjonarką. Chciałam pomagać biednym. Pamiętam, że kiedy tylko znalazłam się w Kalkucie, pojechałam do domu generalnego zgromadzenia przy Lower Circular Road 54 i zgłosiłam się do pracy. Jednak Matki Teresy wówczas nie było. Przyjęto mnie i kazano zgłosić się konkretnego dnia. Siostry wskazały mi miejsce i godzinę odjazdu podarowanego przez papieża Pawła VI auta. Była to kolorowa ciężarówka, który codziennie woziła wolontariuszy do umieralni.
Jak wyglądała tam praca?
To szczególne miejsce. Coś w rodzaju prymitywnego, ale bardzo czystego hospicjum. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz weszłam do środka, to widok, zapach, ogrom cierpienia sprawiły, że bezwiednie zrobiłam trzy kroki w tył. Jednak wzięłam się w garść. Pomyślałam: „Przyjechałaś tu pomagać, a uciekasz?”. I weszłam. Później się przyzwyczaiłam i bez problemu zajmowałam się chorymi. Wbrew pozorom umieralnia nie była przygnębiającym miejscem. Przyjazna atmosfera, akceptacja, miłość i miłosierdzie - taki panował tam klimat. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, uważam, że pacjenci byli tam szczęśliwi, ponieważ wielu z nich właśnie tam przywrócono godność. Umierali otoczeni dobrocią innych ludzi i Bożą miłością. To Boże miłosierdzie odczuwało się na każdym kroku. Zresztą sam Bóg przechadzał się między łóżkami cierpiących. Doświadczenie z Kalkuty owocuje w mojej pracy do dziś.
W książce pt. „Siostra na krawędzi” powiedziała Siostra, że spotkanie z Matką Teresą było przełomowym momentem w Siostry życiu. Na czym ten przełom polegał?
Podczas pobytu w Kalkucie zachorowałam na malarię, więc musiałam na jakiś czas zrezygnować z pracy w umieralni. Kiedy wyzdrowiałam, poprosiłam siostry, by umówiły mnie z Matką Teresą. Pamiętam, jak pędziłam na piętro, kiedy powiedziano mi, że ona na mnie czeka. Rozbroiła mnie swoją prostotą, otwartością, miłością. Poza tym wszystko o mnie wiedziała: skąd jestem, gdzie byłam, czym się zajmowałam w umieralni. Zapytała mnie, czy ta praca nie jest przypadkiem dla mnie za ciężka, że może lepiej byłoby mi w domu dziecka. Rozpłakałam się ze wzruszenia, gdyż uświadomiłam sobie, że przecież Matka Teresa ma na głowie cały świat, tymczasem martwi się właśnie o mnie. Pamiętam też jej szczególny wzrok. Patrzyłam jej w oczy, ona poświęcała mi swój czas, a jednocześnie miałam wrażenie, iż myślami była bardzo daleko - przy Bogu. Zresztą czuło się w niej obecność Pana Jezusa. Rozmowa z nią dodała mi sił i motywacji do dalszej pracy w hospicjum. Nigdy nie zapomnę tego spotkania. Ponadto to od niej dowiedziałam się o strajkach w Polsce 1980 r., Solidarności, mówiłyśmy też o Janie Pawle II, dzięki któremu doskonale wiedziała, co dzieje się w naszym kraju.
Kolejne spotkanie miało miejsce już Polsce.
Niedługo po tym, jak wstąpiłam do Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusa Sacré Coeur, dowiedziałam się, że moja koleżanka będzie składała śluby właśnie u ss. misjonarek miłości. Bardzo chciałam jechać, bo wiedziałam, iż będzie też Matka Teresa. Bałam się jednak, że przełożona mnie nie puści, bo podczas tak wczesnego etapu formacji, czyli tzw. kandydatury, z reguły nie opuszcza się zakonu, a jeśli już, to wyłącznie w sprawach wyjątkowych, głównie rodzinnych czy zdrowotnych. Odważyłam się jednak spytać o zgodę. Tymczasem przełożona odpowiedziała: „Idź do kaplicy i zapytaj, co powie ci Pan Jezus”. Zastanawiałam się, jak ja to rozeznam, jak Go usłyszę. Rozglądałam się w kaplicy na wszystkie strony i wciąż wychodziło na moje, czyli, że mam jechać. Zaczęłam mówić do Pana Jezusa, że jeśli On nie chce, to zostanę. W końcu po wewnętrznych walkach poszłam do przełożonej, mówiąc, iż czuję, że On się zgadza. Na co ona odpowiedziała: „To i ja się zgadzam, jedź”. Pojechałam więc do Warszawy. Po ślubach w ówczesnym domu ss. misjonarek na Grochowie odbywało się przyjęcie, podczas którego miałam okazję chwilę porozmawiać z Matką Teresą. Przypomniałam jej, że cztery lata temu pracowałam w umieralni. Poinformowałam również, iż wstąpiłam do Sacré Coeur. Miałam wrażenie, jakbyśmy ostatni raz widziały się wczoraj. Matka była bardzo skoncentrowana na drugim człowieku.
Nie pytała, dlaczego nie wybrała Siostra misjonarek?
Powiedziała wówczas do mnie słowa, które zapamiętam na całe życie: „Nieważne, w jakim zakonie jesteś. Ważne, żeby być świętym”.
Podobno każdy, kto spojrzał w oczy Matki Teresy, dotknął rąk, odchodził poruszony. Na czym polegał jej fenomen?
Na intensywności kontaktu z Jezusem. Siostry z Kalkuty opowiadały mi, że potrafiła przerwać rozmowę, bo - jak mówiła - Mistrz ją wzywa, a ona musi iść posłuchać, co ma do powiedzenia, po czym pędziła do kaplicy. Myślę, że ludzie czuli to jej zjednoczenie z Jezusem. Przy tym była doskonale zorientowana, co się wokół niej dzieje. Myślę, że na tym właśnie polega fenomen świętych, a przy tym jest to ogromna łaska. Nawet kiedy trwała w ciemnościach, była zjednoczona z Bogiem poprzez wiarę, dzięki której Pan ją oczyszczał.
Czy jeszcze za życia Matki Teresy pomyślała Siostra: ona na pewno zostanie świętą?
Nie, gdyż było to dla mnie oczywiste. Bo takie rzeczy, jakimi ona się zajmowała, mogą robić tylko ludzie święci. Najpierw wystąpiła ze zgromadzenia ss. loretanek, potem założyła misjonarki miłości, chodziła po kalkuckich ulicach, pochylając się nad najuboższymi, wreszcie życie w ciemności… Przeciętny człowiek nie udźwignąłby tego wszystkiego. Zresztą od dawna modlę się za jej wstawiennictwem.
Jakie znaczenie ma świadectwo Matki Teresy dzisiaj?
Nieustannie przypominała np., jak ważne jest życie od poczęcia, modlitwa w rodzinach, która stanowi najlepsze lekarstwo na kłótnie, spory, bo przecież nie wypada klękać do pacierza, gdy jest się na siebie obrażonym, jak odnaleźć się, gdy ktoś się pogubi. Niby to rzeczy oczywiste i wszyscy o nich wiemy, to bez wątpienia Matkę Teresę można nazwać odnowicielką podejścia do tych, jakże ważnych, prawd wiary. Ona w prosty sposób, unikając przeintelektualizowanego czy teologicznego języka, mówiła o zagadnieniach najistotniejszych, którymi, niestety, świat dzisiaj gardzi. Jej słowa zrozumie zarówno filozof, jak i zwykły człowiek. Ta kanonizacja i osoba Matki Teresy mogą przypomnieć ludziom, co powinno być najważniejsze. Ona zachęca nas także do tego, byśmy docenili proste gesty, drugiego człowieka, miłość, zaufali Bogu.
Dla mnie bardzo wymowny jest fakt, że kanonizacja Matki Teresy ma miejsce w Roku Miłosierdzia.
Oczywiście. Przecież przez nią to miłosierdzie przepływało, ona sama była miłosierna, kiedy zbierała z ulicy chorych i cierpiących. W umieralni w Kalkucie dostrzegało się wręcz kumulację miłosierdzia. Sama tego doświadczyłam. Kto, jak kto, ale Matka Teresa jest najwłaściwszą osobą do tego, by być kanonizowaną właśnie w tym szczególnym dla Kościoła czasie. Ona była przecież ikoną miłosierdzia XX w. Wierzę, że Matka Teresa pomaga mi w mojej pracy w fundacji „Pasja życia”, która zajmuje się osobami uzależnionymi. Ona najlepiej rozumie, jak to jest, gdy brakuje pieniędzy na wsparcie najsłabszych czy najuboższych. W życiu nie ma przypadków. To Bóg zaplanował, że spotkałam Matkę Teresę, by uczyć się od niej miłosierdzia.
Dziękuję za rozmowę.
Echo Katolickie 35/2016
opr. ac/ac