Kościół jest w kryzysie? Być może, ale istotne jest to, jak reagujemy na problemy - to od nas zależy, czy kryzys będzie okazją do odnowy
Kościół ma problem. Kościół jest w kryzysie. Tezy powracają jak refren w publicznej dyskusji. Dla jednych stają się wezwaniem do większej modlitwy, wzmacniają świadectwo wiary i stanowią przyczynek do ponownego przemyślenia słów Chrystusa, że przecież „bramy piekielne go nie przemogą”. Inni się cieszą.
Co właściwie wyznajemy, gdy w czasie liturgii niedzielnej Mszy św. mówimy: „Wierzę w jeden, święty, powszechny, apostolski Kościół”. Afirmujemy pobożne życzenia? Głosimy kolejną utopię? Gołym okiem tej świętości w Kościele nie widać. Przynajmniej wtedy, gdy spoglądamy w swoje lustrzane odbicie. Jeden? Przez wieki tyle jego odłamów powstało, że chyba nikt już ich nie jest w stanie zliczyć. Poza tym wystarczy dziś niewielka grupa ludzi, by założyć sobie dowolny „kościół”. Apostolski? Przecież żadnego z grona Dwunastu dawno nie ma wśród nas, a bywa, że współczesny „personel naziemny” nawala. Powszechny? Z tym mamy też nie lada kłopot. Całkiem spora grupa ludzi twierdzi, że nie jest mu do niczego potrzebny. Faceboook, instagram... Ooo, to co innego! Podobnie jak dyskonty i galerie handlowe, których zamknięcie w niedziele dla niemałej liczby młodych rodzin stało się nie lada wyzwaniem! Poza tym - mówią katolicy - na świecie żyją miliony ludzi, którzy nie są ochrzczeni, którzy nawet nie słyszeli o Jezusie i Jego Ewangelii. Co z nimi?
Jak to jest z Kościołem? Jest potrzebny czy nie? Jaką ma pełnić funkcję w społeczeństwie: wyznaczać kierunek egzystencji, pokazywać granice wolności określonej przez Pana Boga czy godzić się na bycie ornamentem codzienności? Głosić Chrystusa, który „przyszedł rzucić ogień na ziemię” (por. Łk 12, 49-53) czy wyznawać „filozofię zmokłego kapiszona”?
Kościół jest w permanentnym kryzysie od 2 tys. lat. To fakt. Więcej! Znalazł się w nim, zanim jeszcze w pełni zdążył się ukształtować. Gdy przyszedł na świat Jezus, Herod - choć nie wierzył, aby małe dziecko mogło zagrozić jego władzy - „na wszelki wypadek” wysłał żołnierzy, aby „zrobili porządek”. Józef musiał z rodziną uciekać do Egiptu. Potem było zagubienie Dwunastolatka w świątyni jerozolimskiej. Gdy Jezus rozpoczął publiczną misję, wiele razy próbowano Go „uciszyć”, ponieważ wypowiadał słowa godzące w obowiązujące religijne status quo. Nawet mieszkańcy rodzinnego Nazaretu chcieli strącić Go z wysokiej skały (por. Łk 4,21-30). Gdy tłumaczył, że Jego Ciało i Krew są „prawdziwym pokarmem” i „prawdziwym napojem”, wielu Jego uczniów - zgorszonych! - odeszło („Trudna jest mowa...”). Pozostała garstka. „Czyż i wy chcecie odejść?” - zapytał (por. J 6,60-69).
Apogeum kryzysu miało miejsce wówczas, gdy Jezusa ukrzyżowano i martwego zamknięto w grobie. Wcześniej była jeszcze „sprawa Judasza”. Zdradził jeden z najbliższych uczniów. Reszta powróciła do życia, które dobrze znała: do szaro-burej rzeczywistości, sieci rybackich.
Kryzys nie oszczędził też wspólnoty młodego Kościoła. Ukamienowano Szczepana, rozpoczęły się prześladowania w Jerozolimie. Wyznawcy Chrystusa musieli uciekać. Chcąc raz na zawsze rozwiązać problem, wichrzycieli usiłowano wyłapać na wygnaniu. Saul z Tarsu „siał grozę i dyszał żądzą zabijania uczniów Pańskich”. Pan Bóg jednak miał wobec niego inne plany (por. Dz 9,1-9).
Przez kolejne wieki nie było lepiej. Choć - patrząc od strony „wizerunkowej” - kryzys najbardziej jest widoczny w strukturze hierarchicznej Kościoła (grzechy, jak ktoś to trafnie ujął, „naziemnego personelu” Chrystusa), to jednak przede wszystkim - i to trzeba sobie jasno powiedzieć - dotyczy WSZYSTKICH jego członków. Umyka nam to dziś w dyskusji. Prawdziwym problemem Kościoła jesteśmy my wszyscy. A dokładniej: brud grzechów, który nam nieśpieszno zmywać. Wydaje się, że dzisiejsza dyskusja wielu tzw. zwyczajnym chrześcijanom jest bardzo na rękę - pozwala zamknąć nań oczy. Usprawiedliwić siebie. Zamaskować (i uzasadnić) apostazję, która - nader często! - tak naprawdę dawno się już dokonała. Wyciągnąć oskarżycielski palec i powiedzieć: to ONI!... To przez NICH!
Problemem ludzi wierzących (i nie tylko) jest ignorancja. Lata katechezy szkolnej zdają się być jałowe. Ludzie młodzi nie chcą się uczyć o dogmatach, Dekalogu, historii Kościoła. „Porozmawiajmy o życiu!” - słyszą katecheci, gdy bezradni próbują zainteresować swoich uczniów Panem Bogiem. Owszem, życie, sztuka rozwiązywania jego problemów, są ważne. Ale ważna jest również konkretna wiedza, znajomość Biblii, umiejętność sięgania do źródeł, własny rozwój itp. Młode mamy i ojcowie spazmów dostają, gdy dziecko przygotowujące się do Pierwszej Komunii czy bierzmowania musi opanować minimum wiedzy katechizmowej (która, nota bene, w praktyce często ma „wystarczyć” na całe życie). Po co komu ona?! - protestują. Egzaminy końcowe, certyfikat ze znajomości języka angielskiego, sukces w szkółce piłkarskiej! To jest to! Reszta to pikuś. Mało ważny akcydens.
„Anioł tak się do mnie odezwał: «Chodź, ukażę ci Oblubienicę, Małżonkę Baranka». I uniósł mnie w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte, Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga” - pisze św. Jan w Apokalipsie (Ap 21, 9b-10). To o Kościele właśnie! Kościół (w oryginale Ecclesia, „Święte Zwołanie” - słowo rodzaju żeńskiego) jest „oblubienicą Baranka”! Zwróćmy uwagę, że nie ma tu żadnych warunków wstępnych. Kościół jest kochany przez Boga taki, jaki jest - grzeszny i święty zarazem. Jest On w nim stale obecny. To dlatego „bramy piekielne go nie przemogą” (Mt 16,18). Ani z zewnątrz, ani od wewnątrz. Nawet jeśli w różnych okresach będzie się zdawać, że realizują się słowa Apokalipsy o Bestii, której „dano wszcząć walkę ze świętymi i zwyciężyć ich, i dano jej władzę nad każdym szczepem, ludem, językiem i narodem” (Ap 13,7).
Nie w ludziach skrywa się siła Kościoła. Nie z nich, nie z monumentalnych budowli sakralnych, zabytków, pięknych modlitw płynie jego piękno. Gdyby tak było, stanowiłby co najwyżej jedną z wielu prób opisania historii, marzeń człowieka. A z czasem pozostałaby po nim co najwyżej pamięć w zakurzonych annałach. Siłą Kościoła jest Chrystus - żywy i prawdziwy. Wybrał słabych ludzi, aby mogła się w nich objawić moc Boża. Z pełnym poszanowaniem wolności, szacunkiem do ich decyzji. Im powierzył siebie. Kościół w swojej istocie przypomina ptasie gniazdo. Gdy się na nie patrzy, urzeka filigranową konstrukcją, delikatnością mikroarchitektury. Ale też budzi zdziwienie: jakże coś, co jest zbudowane z patyków, odpadów ma stać się przestrzenią, w której zrodzi się nowe życie? Jak utrzyma jego ciężar? Jak Kościół, tak porażająco (i gorsząco) ludzki, słaby, jest jednocześnie święty, powszechny, apostolski? Choć pełno w nim grzechu, choć jedność i świętość wydają się dla wielu jego dzieci co najwyżej niedosiężnym projektem, to jednak w nim rodzimy się, a potem dorastamy do nieba. „Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć; i to, co nie jest szlachetnie urodzone według świata i wzgardzone, i to, co nie jest, wyróżnił Bóg [...]” - pisał św. Paweł (1 Kor 1,27).
Ignorancja, zmanipulowany mainstramowy przekaz nie pozwalają dziś nam dostrzec piękna Kościoła. Chodzi o zbudowanie dystansu - przepaści nie do przekroczenia.
„Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: «Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy, Jezusa, syna Józefa, z Nazaretu». Rzekł do niego Natanael: «Czyż może być co dobrego z Nazaretu?». Odpowiedział mu Filip: «Chodź i zobacz»” - słyszeliśmy kilka dni temu w liturgii słowa (por. J 1, 45-51).
Z daleka nic nie widać. Można, stojąc na zewnątrz, gapić się godzinami na witraże, potężne rozety najpiękniejszej katedry świata i nic nie zobaczyć. Piękno widać od środka. Trzeba tam się znaleźć. Odważyć się i wejść. Pan Bóg poprowadzi dalej.
Echo Katolickie 35/2020
opr. mg/mg