Co robi ksiądz w powstaniu? To samo co poza powstaniem. Jest z ludźmi, którzy potrzebują jego obecności. Taka jest zasadniczo dola duszpasterza: być tam, gdzie są dusze.
Taka jest zasadniczo dola duszpasterza: być tam, gdzie są dusze.
Co robi ksiądz w powstaniu? To samo co poza powstaniem. Jest z ludźmi, którzy potrzebują jego obecności. Spowiada, odprawia Msze św., namaszcza, odprowadza na miejsce spoczynku wiekuistego. Taka jest zasadniczo dola duszpasterza: być tam, gdzie są dusze. „Daj mi dusze, resztę zabierz” – zawołanie kardynała Augusta Hlonda, powtórzone za świętym Janem Bosko, wydaje się podstawowym aktem strzelistym każdego księdza. Powinno być. Dla kapelanów powstania warszawskiego jego realizacja wydawała się o wiele bardziej wymagająca. Jak to ujął Marcin Cielecki, omawiając książkę Stanisława Zasady „Duch ’44” (ss. 32–33), wszystko działo się „tak, jak zawsze: na śmierć i życie”. Niecałą godzinę po wybuchu powstania śmierć poniósł pierwszy z duszpasterzy. Był w trakcie adoracji Najświętszego Sakramentu, gdy na ulicy usłyszał strzały i wybuchy. Założył komżę i pobiegł ze świętymi olejami do ofiar. Został zastrzelony, jak wielu innych. „Ludzi z krwi i kości”, często różniących się nawet w poglądach na temat sensowności działań powstańczych czy też właściwej chwili, w której powstanie powinno było skapitulować. A jednak trwających na posterunku. To znaczy przy ludziach. Te opowieści powstańcze mają w sobie jeszcze jeden rys: czasem pojawia się, jak w życiu, cień uśmiechu pomiędzy hektolitrami łez i krwi. Jak choćby w tej opowieści o uratowanym przed pożarem krucyfiksie, a raczej samej figurze Ukrzyżowanego, którą jeden z kapelanów powstania, ksiądz Karłowicz, uratował przed płomieniami. Ułożył ją potem w podziemiach kościoła dominikanów i nakrył… prześcieradłem. Jeden z księży, który kilka dni później spowiadał tam ciężko rannych żołnierzy, doszedł w ciemności do jednego z nich i mówi: „Wyspowiadaj się”. A że leżący nie zareagował, kapelan powtórzył prośbę. „Nic. Dotyka go – zimny. Odkrywa prześcieradło, a tu Pan Jezus!”. Próbuję wyobrazić sobie minę tego księdza, który tak gorliwie usiłował nakłonić do spowiedzi samego Jezusa…
To zawołanie „Daj mi dusze, resztę zabierz” kojarzy mi się z jeszcze jednym tematem poruszonym w bieżącym numerze „Gościa”. Jubileusz 25-lecia konkordatu pomiędzy Stolicą Apostolską a Rzecząpospolitą Polską wielu spędza sen z powiek. Wydaje się im bowiem, że zamiast „Daj mi dusze… po to, by je doprowadzić do Ciebie” każdy proboszcz woła raczej „Daj mi rząd dusz!”. Pewnie po to, żeby jak najwięcej zagarnąć korzyści. Dla siebie, rzecz jasna. Jak łatwo modelować opinię publiczną, wykorzystując argument sprawowania władzy absolutnej nad ludzkimi duszami, świadczy historia ratyfikacji konkordatu. Oraz komentarze internetowe, które przy każdej kolejnej rocznicy ratyfikacji mają raczej coraz mniej wspólnego ze zdrowym rozsądkiem. Po ćwierćwieczu widać chyba wyraźnie, że nikomu nie stała się krzywda, wręcz przeciwnie, autonomia obu podmiotów: Kościoła i państwa została zachowana, a straszenie obywateli prognozowanym przymuszaniem do praktyk religijnych nie ma nic wspólnego z rzeczywistością.
ks. Adam Pawlaszczyk - redaktor naczelny tygodnika "Gość Niedzielny"
opr. ac/ac