Kobiety przy Ołtarzu

Zdaje się, że obecnie istnieje magnetyczne przyciąganie między kobietami i ołtarzem. Od dłuższego czasu zjawisko to można zaobserwować w kościele ewangelickim. Kobiety w roli pastorów to już nie jest rzadkość

"Idziemy" nr 52/2009

Stefan Meetschen

KOBIETY PRZY OŁTARZU

Przed kilkoma dniami, wraz z żoną udaliśmy się do mojego rodzinnego Duisburga. W niedzielę poszliśmy na Mszę św. do rzymskokatolickiego kościoła karmelitów bosych. To dopiero było doświadczenie! Księdzu udało się zmienić tekst liturgii na wszelkie możliwe sposoby. W rezultacie Msza nie była o Jezusie i Adwencie, ale jakimś abstrakcyjnym „środku”. Ezoteryczne „bla bla bla”, które można usłyszeć od pierwszej lepszej wróżki. Ale to nie wszystko. W ciągu całej Mszy kilka starszych, źle ubranych kobiet, coś majstrowało wokół ołtarza. Od czasu do czasu odczytywały też jakieś wiersze, na przykład zamiast aktu pokutnego, drugiego czytania czy śpiewu „Alleluja”. Natomiast ksiądz zasadniczo siedział w ławkach, między ludźmi, podczas gdy kobiety paradowały przy ołtarzu przed oczami wiernych. „Czy to na pewno katolicka Msza?” – co jakiś czas pytała mnie żona. Sam już nie wiedziałem. Ale najlepsze miało dopiero nadejść. Dokładnie w momencie, kiedy powinno być końcowe błogosławieństwo, przy ołtarzu pojawiło się dwóch chłopców, którzy stwierdzili, że są ministrantami w tutejszej parafii i zachęcają nas do kupienia od nich czekoladek przy wyjściu z kościoła. Oznacza to, że w parafii tej nie brakowało ministrantów, i to co robiły kobiety, mogło być spokojnie powierzone ministrantom, którzy niestety zostali sprowadzeni do roli sprzedawców czekoladek.

Zdaje się, że obecnie istnieje magnetyczne przyciąganie między kobietami i ołtarzem. Od dłuższego czasu zjawisko to można zaobserwować w kościele ewangelickim. Kobiety w roli pastorów to już nie jest rzadkość. Zasadniczo w kościele dają one przedstawienie na kształt nauczycielki ze szkoły podstawowej i pogodynki z wiadomości telewizyjnych. Także jeden z niewielu biskupów kościoła ewangelickiego to kobieta, Margot Kaßmann – od października b.r. nowy przywódca niemieckiego kościoła ewangelickiego. Zasłynęła w wielu talk-show, głosząc banały na temat duchowej pogody ducha: „Bądźmy dla siebie mili, solidaryzujmy się z ubogimi i po trochu starajmy się wierzyć w tego Pana Boga”. Często się uśmiecha i mówi w egzaltowany sposób – niektórzy twierdzą, że ma prawdziwą charyzmę. No cóż, w takim razie moja babcia również miała charyzmę. Ale nigdy nie chciała zostać biskupem. Moja babcia również różniła się od pani biskup tym, że nie była rozwódką. Pastor Kaßmann rozwiodła się ze swoim mężem po dwudziestu latach małżeństwa. Dla wielu zagubionych chrześcijan, jej poglądy zdają się być jeszcze bardziej atrakcyjne. „Jest jedną z nas”, mówią, „a nie chodzącą doskonałością, bez grzechu”. Zapominają jednak, że jej głównym celem zawsze była władza, co w oczach wielu katolików i prawosławnych czyniło ją zawsze nieco podejrzaną. Niektórzy przedstawiciele kościoła prawosławnego nie chcą nawet prowadzić z nią dialogu międzyreligijnego, co moim zdaniem jest akurat całkowicie zrozumiałe, choć z drugiej strony dostarcza amunicji feministkom zarówno w kościele katolickim, jak i ewangelickim. Niestety, w niemieckim społeczeństwie wciąż brakuje protestu przeciwko temu feministycznemu matriarchatowi. Kobietom wolno krytykować zapędy do władzy ze strony mężczyzn, ale mężczyznom nie wolno krytykować takich samych zapędów kobiet. A wielu z nich mówi za kulisami, że same powinny rozwiązać ten problem. Ja zaś uważam, że kobiety niekoniecznie muszą być u władzy. Mimo iż w kościele jest także wiele mądrych i inspirujących kobiet, to jednak z rosnącym niepokojem obserwuję również nieprzewidywalność innych.

Pewien mój przyjaciel po pięciu latach wrócił z Londynu do Niemiec. Zostawił posadę lekarza w świetnym szpitalu, aby osiedlić się w Bawarii ze swoją wieloletnią narzeczoną, wziąć ślub i założyć rodzinę. Po kilku dniach od przyjazdu narzeczona stwierdziła, że może to nienajlepszy pomysł i że - à propos ślubu - ma ona nowego chłopaka w Zurychu. Mój przyjaciel doszedł do wniosku, że mężczyźni i kobiety w ogóle nie mogą razem żyć. Po takich doświadczeniach można mu wybaczyć ten pesymizm. Karmelita z Duisburga prawdopodobnie przemówiłby do mojego przyjaciela z ławki dla wiernych, twierdząc, że musi znaleźć swój „środek”, wejść w siebie samego. A pani biskup powiedziałaby: „Bądź dobry dla siebie, dla swojej byłej narzeczonej i dla jej nowego chłopaka. Solidaryzuj się ze swoimi słabościami, staraj się uwierzyć w siebie i w dobro na tym świecie”. Ja zaś powiedziałem mu, że nie ten świat sam w sobie nie ma sensu, ale jestem pewien, że istnieje absolutny punkt odniesienia poza nim, czyli Bóg jako Sprawiedliwy Sędzia. W dzisiejszych czasach to niezbyt modny obraz, ale przecież nie wszystko, co napisali mężczyźni ze Starego i Nowego Testamentu jest dzisiaj modne.

Autor jest dziennikarzem Radia Horeb w Bawarii.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama