Mija 5 lat od śmierci Jana Pawła II, możemy wiec już z pewnego dystansu spojrzeć na jego dziedzictwo w nas samych. Co – oprócz sentymentu – zostało?
"Idziemy" nr 13/2010
Z prof. Krzysztofem Kosełą, socjologiem religii i młodzieży, kierownikiem Zakładu Metodologii Badań Socjologicznych w Instytucie Socjologii UW rozmawia Radek Molenda
Mija 5 lat od śmierci Jana Pawła II, możemy wiec już z pewnego dystansu spojrzeć na jego dziedzictwo w nas samych. Co – oprócz sentymentu – zostało?
Z pewnością wielkie poczucie dumy, co potwierdzają ostatnie sondaże: z Jana Pawła II dumnych jest 71% Polaków; z drugiego w kolejności Lecha Wałęsy już tylko 18%. Zostało nam także przekonanie o osobistej więzi, jaka nas z papieżem łączyła oraz oczywiście jego nauczanie, które, jak deklarujemy, dotknęło osobiście nas, naszego życia.
Jan Paweł II był i pozostaje dla nas autorytetem. Pozwalaliśmy mu mówić do nas twardo, dobitnie. Jeśli komuś, to właśnie jemu. A papieskie nauczanie było na tyle konkretne, że trudne do dowolnego interpretowania. Dlatego nie mamy wątpliwości co do ważności poruszanych przez niego kwestii, na przykład stosunku do życia. Dzięki papieżowi i wywołanej jego nauczaniem publicznej dyskusji zmienił się nasz stosunek do aborcji i eutanazji, choć w tym drugim przypadku nie była to jeszcze dla nas sprawa problemowa. Stosunkowo najmniejszą zmianę obserwujemy w naszym stosunku do kary śmierci.
A pokolenie Jana Pawła II? Nigdy pan nie był zwolennikiem tego sformułowania. Czy czas zweryfikował jego zasadność?
Przyjmując to pojęcie musiałbym jako socjolog uznać, że coś za nim stoi. Tymczasem to pojęcie wymyka się definicji pokolenia. Dopatrywano się go w jakiejś grupie wiekowej, kojarzono je z ludźmi młodymi, a okazywało się, że to raczej 30-40-latkowie i ludzie starsi. Jeśli Jan Paweł II naznaczył nie 3–4 , ale 50 roczników Polaków, to już nie mówimy o pokoleniu, ale społeczeństwie dotkniętym przez jego pontyfikat. Ale niewątpliwie to dotknięcie ma miejsce.
Badania socjologiczne dowodzą, że nasze społeczeństwo staje się bliższe standardom, które wyznacza chrześcijaństwo. Tymczasem obserwujemy zjawiska, które nazwałbym umieszczaniem chrześcijaństwa na ławie oskarżonych. Może dziś trafiłby na nią Jan Paweł II za stwierdzenia, w kontekście aborcji, o barbarzyńskiej cywilizacji i tyrańskich decyzjach wobec najbardziej bezbronnych. A gdy ktoś wiesza na krzyżu męskie genitalia – jest niewinny.
Nie chcę krytykować ferowanych przez sądy wyroków, ale pamiętajmy, że tam też są ludzie. Głos sędziego to nie głos Boga i czasami można się, słuchając tego czy innego wyroku, nieźle uśmiać. Rozmawiamy o tym, ponieważ dziennikarze specjalizują się w wyszukiwaniu tego typu absurdów. Na szczęście zwykle jest jeszcze druga i trzecia instancja i tam głos rozsądku – jak mam nadzieję – bierze górę. Nie robiłbym z kilku zaledwie wyroków, co do których mamy wątpliwości, jakiejś tendencji. Takie bardzo dziwne wyroki, jak choćby ten, że w imię wolności wyznania zabrania się wieszania krzyży w miejscach publicznych, zdarzały się zawsze. Pan mnie popycha w kierunku stwierdzenia, że świat idzie w złym kierunku. Rzeczywiście nie zawsze idzie w dobrym, ale za wcześnie jest mówić o jakichś tendencjach.
Ale już z Alicją Tysiąc solidaryzuje się wielu katolików, którzy zdają się mówić, żeby Kościół im się nie wtrącał.
Wielu z nich wyraża taką deklarację, zwłaszcza kiedy mają przed sobą anonimowy kwestionariusz. Tylko jest pytanie, jak oni rozumieją Kościół? Czy dla nich Kościół to tylko papież – czy nauczanie biskupów? Jeśli tak, to może mają prawo, żeby im się Kościół nie wtrącał. Mają prawo, żeby nie słyszeć nauczania Ewangelii tak samo, jak mają prawo nie czytać gazet, książek, nie oglądać telewizji. Nikt nie odbierze człowiekowi prawa do bycia nieświadomym.
Czyli nie boi się pan profesor, że chrześcijaństwo może przestać pasować do polskiego prawa?
Ono nigdy nie pasowało wszystkim, nie pasowało do tego świata. Zresztą w takim samym stopniu dotyczy to innych religii. Chrześcijaństwo zawsze odstawało, było dla świata kłopotliwe. Odmawianie komuś prawa do stanowczego wyrażania swoich poglądów opartych o pisma religijne to twierdzenie, że głos rządzących, trybunałów świeckich jest ważniejszy od głosu sumienia. Całe dzieje chrześcijaństwa są dziejami sprzeciwu: wobec walk gladiatorów, niewolnictwa, pozycji kobiet. A teraz wobec m.in. aborcji.
Ale – jak to ma miejsce w ewolucji poglądów naszego społeczeństwa na aborcję – działanie prawa jest normotwórcze. Tak więc karanie kogoś za to, że stanowczo wyraża swoje katolickie poglądy, może prowadzić do normy, że swoich poglądów chrześcijanom wyrażać nie wolno.
Na szczęście normy tworzą się w długim czasie. Na razie wyroki takie, jak w przypadku szefa „Gościa Niedzielnego” czy „dzieła” pani Nieznalskiej są incydentalne. Ludzie nie dopasowują swojego poczucia sprawiedliwości do tego, co jest w kodeksie. Częściej jest odwrotnie. To jest wzajemne docieranie się. Było wielu ludzi, którzy byli przeciwni aborcji nawet wtedy, gdy prawo na to zezwalało. Nie wystarczy umieścić coś w kodeksie karnym, żeby ludzie uznali to za sprawiedliwe. Potrzeba czasu i przekonywania społeczeństwa do swoich racji.
CBOS wskazuje, że od maja 2005 do maja 2009 r. 10% Polaków przesunęło się z pozycji „jestem wierzący i stosuję się do wskazań Kościoła (z 65,9% na 53,2%) na pozycję: „jestem wierzący na swój własny sposób” (z 31,5% na 41,1%). Religijność instytucjonalną zastępuje religijność indywidualistyczna? Człowiek sam buduje własną wizję rzeczy i świata?
Zawsze byli tacy, którzy chcieli budować sami. Natomiast teraz jest inna skala budowania własnej rzeczywistości, własnych norm, prywatnej religii. Wiek XIX odniósł sukces w tym sensie, że przekonał chrześcijan do obowiązku praktykowania, wspólnotowego wyznawania wiary. Teraz, na początku XXI w. wydaje się, że tracimy to, cośmy sobie wypracowali. Ważna pozostaje tradycja kulturowa – to, czy jesteśmy katolikami, czy protestantami. Bardzo ważny pozostaje Pan Bóg, ale to, co Kościół nakazuje, jest już mniej ważne. To – oraz przekonanie, że praktyki regularne dobrze robią naszej religijności – zakwestionować najłatwiej. Dlatego skala procesu indywidualizacji, prywatyzacji religii jest coraz większa. To niewątpliwie zmienia religijność, zmienia chrześcijaństwo.
Powszechnie wiadomo, że nie lubi pan słowa „kryzys” w odniesieniu do Kościoła. Mamy jednak zastraszający wzrost liczby rozwodów, spada liczba powołań kapłańskich…
Odkąd żyję, żyję w kryzysie – tak jak moi rodzice i dziadkowie. I jakoś dawali sobie radę. Można by rzec, że to nieodłączna część naszej egzystencji. A że ludzie rozwodzą się? I tak w mniejszym stopniu niż na zachodzie Europy. Zmienia się bardzo nasz stosunek do spraw, które dawniej uważano za ważne, fundamentalne i niekwestionowalne. Jedną z nich jest trwałość małżeństwa. Dziś często wchodzi się w związki, które już u swych podstaw nie mają założenia, że muszą być trwałe. Jeśli mają być trwałe, to lepiej ich nie zawierać, bo to zbyt duże zobowiązanie.
Dawniej uważano, że trud i wymagania są w życie wpisane. Mówiło się: pracuj ciężko, żyj skromnie, przełożonych słuchaj. Dziś już się tego nie zakłada. Wręcz odwrotnie – życie ma być jak najłatwiejsze. A jeśli nie – nie angażujemy się. Nie wszyscy chcą znosić trudy małżeństwa, kłótliwą żonę, żyć skromnie.
Tak samo jest z kwestią powołań kapłańskich. Swoją drogą – ta tendencja to kolejny powód do ostrożności w ogłaszaniu pokolenia Jana Pawła II, ponieważ często poglądy papieża i młodych ludzi na ten temat się mocno rozchodzą.
Badania socjologiczne wskazują na kilka innych tendencji. Pojmujemy kościół głównie jako wspólnotę wiernych, chcemy mieć realny wpływ na życie parafii, najbardziej aktywni katolicy to ci z wyższym wykształceniem, spada liczba domincantes, ale wzrastają inne parametry: communicantes, liczba przystępujących do spowiedzi itd.
Chyba najbardziej godne uwagi jest to pierwsze odkrycie. Ludzie coraz bardziej czują się i chcą się czuć w wspólnotą. Co do reszty – dowodzi, że Kościół ma się dobrze.
Jeśli jednak czujemy się wspólnotą, to dlaczego manifestacje gejów i lesbijek są liczne i głośne, a obrońców życia – nie?
Myślę, że to wynika ze skali zagrożenia, jakie odczuwają maszerujący, a raczej poczucia braku zagrożenia, które pozwala nam pozostać w domach. W marszach życia w Hiszpanii szło niedawno 1,5 mln osób, ale tam sytuacja jest o wiele bardziej dramatyczna niż w Polsce. Tam obrońcy życia naprawdę czują zagrożenie, dlatego się mobilizują. U nas – dzisiaj – kwestie aborcji czy eutanazji są jakoś uregulowane. Środowiska, o których pan wspomniał, najwyraźniej uważają, że ich sytuacja nie jest taka, jaką sobie wymarzyły, dlatego się mobilizują.
Czyli rachityczność chrześcijańskich manifestacji wynika nie ze słabości czy nieumiejętności wspólnego działania chrześcijan, ale z rozleniwiającego poczucia, że jeszcze nie jest tak źle, żeby tupnąć nogą i coś zamanifestować?
Najwyraźniej tak. Ale zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Jeśli będą powtarzać się wyroki sądu takie jak te, o których mówiliśmy, jeśli będą uchwalane ustawy na przykład liberalizujące aborcję – może ruszyć lawina i zobaczymy marsze tak samo liczne, jak w Madrycie. U nas na razie – spokój i dystans.
Krzysztof Koseła, socjolog młodzieży i religii, doktor habilitowany. Kierownik Zespołu Socjologii Religii w Instytucie Socjologii UW. Wykładowca Kolegium Artes Liberales przy UW oraz współzałożyciel i członek Instytutu Badań nad Podstawami Demokracji. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Autor m.in. książki „Polak i katolik. Splątana tożsamość” (2004).
Głos sędziego to nie głos Boga i czasami można się, słuchając tego czy innego wyroku, nieźle uśmiać.
W marszach życia w Hiszpanii szło niedawno 1,5 mln osób, ale tam sytuacja jest o wiele bardziej dramatyczna niż w Polsce.
Dziś często wchodzi się w związki, które już u swych podstaw nie mają założenia, że muszą być trwałe. Jeśli mają być „aż do śmierci”, to lepiej ich nie zawierać, bo to zbyt duże zobowiązanie.
opr. aś/aś