Dla dobra samego księdza, dialogu, w który się angażuje i dla Kościoła, którego jest kapłanem - proszę o opamiętanie
"Idziemy" nr 24/2013
Rozumiem, że ksiądz skłócony z własnym biskupem dobrze się w wielu mediach sprzedaje. Zwłaszcza w tych, które nie interesują się prawdą, a jedynie przykuwaniem uwagi gawiedzi. Z tego zaś rozliczani są dziennikarze i wydawcy. Stąd pogoń za sensacją i skandalem, choćby ów skandal trzeba było wykreować albo rozdmuchać. Zbyt rzadko stawiamy sobie przy tym pytanie o dalsze losy bohaterów naszych publikacji. Chociaż sumienie czasem się przecież odzywa. Piszę właśnie do tych, którzy nie zabili w sobie sumienia.
Nie zapraszajcie do swoich programowi na swoje łamy tych duchownych, którzy mają zakaz pojawiania się w mediach. Zróbcie to w imię szacunku dla ich powołania i nie wystawiajcie na próbę ich posłuszeństwa. Dziękuję, że w czasie, gdy taki zakaz dotyczył również mnie, choć abp Sławoj Leszek Głódź wydał go jedynie ustnie i przez telefon, potrafiliście uszanować nałożone na mnie ograniczenie i nie dolewaliście oliwy do ognia. Może i dzięki temu jestem dalej wśród was jako ksiądz, a zakaz dawno został odwołany.
Występowanie w dowolnych mediach i na każdy temat nie jest żadnym prawem człowieka, a tym bardziej osoby duchownej. W przypadku księdza chcącego pozostawać w jedności ze swoim biskupem i z Kościołem to on powinien zapytać biskupa o zdanie i poprosić o zgodę, jeśli są ku temu wystarczające racje, aby opublikować cokolwiek w mediach, których stosunek do Kościoła jest wątpliwy. Chociaż mam stałą zgodę biskupa na współpracę również z niekatolickimi mediami, to w konkretnych przypadkach zdarza mi się go pytać o zdanie. I nie jest to dla mnie uciążliwość, tylko pomoc. Biskup ma bowiem obowiązek dbać, aby duchowni przez media nie siali ludziom w głowach zamętu i nad tym, aby konkretny ksiądz nie zagalopował się i nie naraził na poważniejsze konsekwencje. Grzechem zaniedbania może być odwlekanie stosownej reakcji.
Czy redaktorom „Gazety Wyborczej” tak trudno zrozumieć, że gdyby Katarzyna Wiśniewska napisała tekst o powojennej działalności Stefana Michanika i opublikowała go w „Naszym Dzienniku”, nie miałby już czego szukać na Czerskiej? Albo czy przykład Romana Graczyka, związanego wówczas z „Tygodnikiem Powszechnym”, który odważył się opublikować książkę o cenie przetrwania tego środowiska w czasach komuny, nie powinien skłonić redakcji do porzucenia roli „arbitra elegancji”? Po co w katolickim tygodniku kreować obraz księży „pokrzywdzonych” przez Kościół zakazem publikacji? Szczególnie że honorowy redaktor naczelny ks. Adam Boniecki MIC sam też się przecież do takiego zakazu dostosował. Z bólem, bo z bólem.
Może warto pomyśleć, co będzie z księdzem utwierdzanym w nieposłuszeństwie? Ci, którzy go dzisiaj nakręcają, już nie kryją, że widzą go w niedługim czasie (cytuję za www.newsweek.pl) „w jednym szeregu z Romanem Kotlińskim, Stanisławem Obirkiem, Tadeuszem Bartosiem i Tomaszem Polakiem, d. Węcławskim”. Kogo w tym obchodzi jego kapłaństwo?
Po co wewnętrzny doktrynalny i dyscyplinarny konflikt proboszcza z biskupem niektórzy usiłują przenosić na płaszczyznę dialogu chrześcijańsko-żydowskiego? Przecież sprawa nie dotyczy zaangażowania księdza w działalność Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Czy w imię doraźnych i medialnych rozgrywek z Kościołem można grać tak delikatną dla obu wspólnot religijnych i narodowych materią?
Dla dobra samego księdza, dialogu, w który się angażuje i dla Kościoła, którego jest kapłanem – proszę o opamiętanie. A wierzących proszę o modlitwę w tej sprawie...
opr. aś/aś