Wieść o pierwszych w Polsce „święceniach kapłańskich” kobiet huknęła w mediach z początkiem maja. Prawdy było w tym mniej więcej tyle, co w anegdotycznym komunikacie Radia Erewań na temat rozdawnictwa samochodów na placu Czerwonym w Moskwie.
Faktem jest, że 7 maja w luterańskim kościele św. Trójcy w Warszawie polski zwierzchnik tego wyznania bp Jerzy Samiec podczas specjalnego nabożeństwa ordynował do posługi pastora dziewięć kobiet. Był to pierwszy taki przypadek w Kościele ewangelicko-augsburskim w Polsce. Ale nie pierwszy taki przypadek w ogóle. Ewangelicy na świecie od dziesiątków lat włączają kobiety do stanu duchownego. W Polsce zaś pierwszymi, którzy już w 1929 r. dopuścili kobiety do służby ołtarza, byli mariawici z Felicjanowa. Po wojnie kobiety na urzędach pastorów pojawiły się w Polsce najpierw u metodystów, potem u kalwinistów i wreszcie u zielonoświątkowców.
Sensacja z powodu „wyświęcenia kobiet na księży” u ewangelików wynika z fundamentalnego pomylenia pojęć. Na początek trzeba bowiem podkreślić, że w ich Kościele nie ma sakramentu kapłaństwa ani – jak to ostatnio zapisano w Katechizmie Kościoła Katolickiego – „sakramentu święceń”. W Kościele luterańskim nie ma innego kapłaństwa, jak tylko powszechne kapłaństwo wiernych wynikające z sakramentu chrztu. O powszechnym kapłaństwie wiernych możemy przeczytać także w Konstytucji dogmatycznej o Kościele „Lumen gentium” Soboru Watykańskiego II. Luteranie nauczają, że duchowny nie jest kapłanem szczególnego rodzaju, a cała różnica polega na powołaniu go do głoszenia Słowa Bożego i udzielania sakramentów. Dlatego ordynacja duchownego nie jest sakramentem (por. lublin.luteranie.pl). Duchowny ewangelicki nie występuje w imieniu Chrystusa (in persona Christi) ani podczas Eucharystii, ani tym bardziej w sakramencie pokuty, którego luteranie nie uznają.
Ewangelicy uznają tylko dwa sakramenty: chrzest i Eucharystię. Aczkolwiek ich rozumienie Eucharystii niewiele ma wspólnego z nauczaniem Kościoła katolickiego czy Kościoła prawosławnego. Nie przyjmują trwałej i obiektywnej obecności Jezusa Chrystusa pod eucharystycznymi postaciami. Stąd nie mają adoracji Najświętszego Sakramentu ani procesji eucharystycznych. Sakramentem jest dla nich sama „Wieczerza Pańska”, sprawowana jako nabożeństwo, zgodnie z poleceniem: „to czyńcie na moją pamiątkę”. Jest to według doktryny luterańskiej sakrament dla tych, którzy wierzą. Po zakończonym nabożeństwie niespożyte wino i chleb trafiają z powrotem do pojemników w zakrystii i mogą być powtórnie użyte w czasie kolejnego nabożeństwa.
W Kościele luterańskim nie ma Mszy świętej w naszym rozumieniu – jako „uobecnienia Najświętszej Ofiary Chrystusa”. Luteranie nauczają, że „Msza jest ofiarą, a jedyną i niepowtarzalną ofiarę złożył Chrystus na krzyżu”. Osią ich nabożeństw jest zwiastowanie Słowa Bożego, a w „zależności od zwyczajów lokalnych na każdym nabożeństwie lub cyklicznie na niektórych sprawowany jest nadto Sakrament Ołtarza” (por. lublin.luteranie.pl). Nie można więc tego porównywać nawet z naszym obrzędem Komunii świętej poza Mszą świętą, któremu w Kościele katolickim przewodniczyć mogą nadzwyczajni szafarze Komunii świętej – w tym również kobiety.
W czym zatem problem, że w Kościele ewangelicko-augsburskim do tych funkcji dopuszczono kobiety? W gruncie rzeczy chodzi o słowa, bo podchodząc do sprawy czysto merytorycznie, widzimy, że także w Kościele katolickim kobiety mogą być ordynowane do zadań nie mniej świętych i odpowiedzialnych. Tylko u nas nikt nie nazywa tego święceniami, nikomu też nie przychodzi do głowy, żeby panią lektor czy akolitkę (papież Franciszek ustanowił takie posługi również dla kobiet) nazywać księdzem. Ba, instrukcje episkopatu idą w tę stronę, żeby nawet diakonów stałych, mimo że zgodnie z kan. 266 Kodeksu Prawa Kanonicznego są włączeni do stanu duchownego, księżmi nie nazywać.
Panie nowo ordynowane na urząd pastora mogę zatem nazywać pastorkami, ale nie księżmi, żeby nie mącić ludziom w głowach i nie utrudniać ekumenicznego dialogu. A swoją drogą, może warto powrócić do używanego na całym świecie i w niektórych częściach Polski protestanckiego określenia pastor, w którym nie ma przecież nic pejoratywnego? Bo tytułowanie luterańskich pastorów księżmi, a kobiet jakoś inaczej tchnie mizoginizmem. No chyba że nazwiemy je księżniczkami, ale to już zupełnie inna sprawa.