O swoich mistrzach opowiada o. Jan Góra OP
Największym moim mistrzem jest, oczywiście, Ojciec Święty Jan Paweł II. W Jego osobie przekraczamy relacje mistrz - uczeń, mistrz - student i wznosimy się wyżej, do relacji ojciec - syn, bo nie chodzi o to, żeby tylko pouczyć, poinstruować, wyedukować, ale chodzi o to, żeby zrodzić do nowego życia, do życia w nowej jakości.
Miałem w życiu kilku nauczycieli i mistrzów W szkole podstawowej moim mistrzem była pani Maria Kowalczykowa, pełna pasji i poświęcenia nauczycielka, która dała nam podstawy na całe życie, a później pani Helena Kowalczykowa, nasza polonistka. To były dwie panie, które podglądaliśmy w czasach „peerelki”: idąc do szkoły, wstępowały najpierw do kościoła i to było dla nas niezwykle budujące, to uwiarygodniało je. Później była szkoła średnia. Tam spotkałem fantastycznego polonistę, profesora Kasicza, który również oparł się ideologii i pozostał sobą. A kiedy nas żegnał, powiedział, że najważniejszą rzeczą na świecie jest ocalić sumienie. Powiedział nam wówczas więcej niż nasz katecheta.
Do niezwykle ważnych mistrzów w mojej edukacji należy zapomniany dziś (i pewnie nikt się o niego nie upomni) ojciec Eugeniusz Gaweł, dominikanin, doktorant Karola Wojtyły. Był tak perfekcyjny, że nigdy „nie urodził” tego swojego doktoratu. Jako człowiek niezwykle oczytany i kompetentny, ze swoją wiedzą mógł napisać ich dziesięć albo i więcej, ale nie napisał żadnego. To jemu zawdzięczam mój podstawowy zrąb nauk filozoficznych, ponieważ przekazywał nam je z pasją. Moim mistrzem był później wuj, profesor Marian Plezia. Fascynacja ta zaowocowała zainteresowaniami w dziedzinie nauk humanistycznych i ich rygorów: uczciwości i pracy. Wuj był niezwykle wymagający. Poszedłem do niego na naukę myśląc, że będę miał przywileje i ulgi, tymczasem on - stary człowiek i stary profesor - dołożył mi ciężarów i zwielokrotnił wymagania. Pod jego „dyrekcją” napisałem pracę magisterską i doktorską. Dziś uważam, że był moim dobrodziejem ze względu na wymagania, wolność i samodzielność. Bezwzględnie, jednym z moich mistrzów był Roman Brandstaetter. Uczył mnie wagi słowa i odpowiedzialności za słowo. Uczył mnie kolorytu życia. W szarym Poznaniu lat 70. i 80. Roman Brandstaetter był kolorowym promieniem Prawdy, która odbijała się w jego uśmiechu i słowie. Imponował mi koncentracją i determinacją. Przez całe życie chciał dotrzeć do Chrystusa. Jakże wiele zawdzięczam w tym względzie o. Marcinowi Babrajowi OP i całej redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Największym moim mistrzem jest, oczywiście, Ojciec Święty Jan Paweł II. W Jego osobie przekraczamy relacje mistrz - uczeń, mistrz - student i wznosimy się wyżej, do relacji ojciec - syn, bo nie chodzi o to, żeby tylko pouczyć, poinstruować, wyedukować, ale chodzi o to, żeby zrodzić do nowego życia, do życia w nowej jakości.
Nauczywszy się odbierać impuls od Jana Pawła II, z ogromnym bogactwem doświadczeń spoglądam wstecz na tych, którzy byli moimi mistrzami i nauczycielami. W ich geniuszu było coś z rodzicielstwa, zarówno w paniach nauczycielkach ze szkoły podstawowej, jak i u profesora z liceum, ojca Eugeniusza czy kochanego Wuja. Ojciec Święty wzniósł na szczyty relację ojciec - syn i najpierw pokazał mi styl życia. To on powiedział w swoim genialnym tekście Promieniowanie ojcostwa, że duszpasterz ma być dla ludzi ojcem, bo jako ojciec będzie o nich dbał i będzie mu na nich zależało, nie zrobi im krzywdy. To Ojciec Święty pokazał mi styl życia, według którego żyję do dnia dzisiejszego. On, jak ojciec, dał mi jeść i karmi mnie od wielu, wielu lat. Oczywiście, że nie przysyła mi z Watykanu gorącej jajecznicy (chociaż nieraz mnie nią karmił, posadziwszy przy swoim stole), ale daje sens i treść życiu, karmi mnie treścią i sensem, karmi Ewangelią.
Ojciec Święty jest moim ojcem w tym sensie, że - jak każdy ojciec - nauczył mnie języka. Jest ojcem mojego języka - języka polskiego.
Wszyscy pamiętamy Jego pierwszy przyjazd do Polski. Wszyscy mówiliśmy wtedy po polsku, ale polski język mediów nie był naszym językiem, nie mogliśmy się z nim utożsamiać. Dopiero słowa Papieża skierowane do nas sprawiły, że mogliśmy się z Jego językiem utożsamić. To był nasz język. Papież na nowo, po polsku, nazwał rzeczywistość.
Nadawał nazwy wszystkim zwyrodnieniom, podnosił nas na duchu. A zatem: daje jeść, uczy języka, podpowiada jak żyć i jest z nami.
Jest bezwzględnie naszym ojcem. To nie jest brygadzista na produkcji, ale ojciec, którego starość nas nie deprymuje. Uczy nas, jak się starzeć, uczy, jak być. Im gorzej chodzi, tym dalej zachodzi, im gorzej widzi, tym dalej widzi...
Kocham Papieża wielką miłością. Moja relacja z Jego Osobą to nie tylko: uczeń - mistrz, te pojęcia są za płytkie, ażeby oddać całą głębię. Jest to raczej związek syn - ojciec. Tę relację ubogaca jeszcze fakt, że Papież jako ojciec jest kapłanem, duszpasterzem, prorokiem, pisarzem, artystą, był cudownym aktorem, sportowcem, a przede wszystkim jest człowiekiem mającym najbliższy kontakt z Bogiem. Jest to człowiek wielki, jest to człowiek święty, dlatego chcę być jak najbliżej Papieża, ażeby ocierać się o świętość.
opr. ab/ab