'My, katecheci w villa miseria, jemu zawdzięczamy życie'...
ISBN: 978-83-7660-963-8
Wydawnictwo Jedność
Ilość stron: 240
Oprawa: miękka
Format: 135x205 mm
www.jednosc.com.pl
„Roztrzaskali drzwi. Wszystko wywrócili do góry nogami. Powiedzieli, że szukają broni”. W nosie mieli małe dziecko, rodzinę, której jedynym błędem było to, że walczyła o prawa i godność zepchniętych na margines. Była to próba zastraszenia.
Tajnej policji nie podobał się ten pomysł „wyzwolenia”, który docierał do każdego zakątka społeczeństwa, przenikał do najróżniejszych struktur: do Kościoła otwartego na świat, który obejmował doświadczenia i osoby, jakie wcześniej nigdy by się nie spotkały, do organizacji związkowych, do wydziałów uniwersyteckich, do osiedli całej Argentyny.
Głos Sergia i Any Gobulin zdradza emocje ludzi, którzy muszą rozplątać kolczasty drut wspomnień, aby odnaleźć sens tego, co się stało.
„Bergoglio w przeciwieństwie do tego, do czego próbują przekonywać niektórzy, był częścią owego klimatu nowości. Mocno osadzony w tradycji wartości chrześcijańskich i sięgający spojrzeniem o wiele dalej, niż mogliśmy sobie wyobrażać” – mówi Sergio.
To dzięki temu zdrowemu realizmowi ojciec Jorge zdoła ich przekonać, że jeśli zginą, nie będą mogli kontynuować swojej misji.
Opowiadają o tym, co było, bez żalu. Od trzydziestu lat mieszkają we Włoszech po brawurowej ucieczce z Buenos Aires. Nie było łatwo zadomowić się we Friuli, skąd Sergio wyjechał z rodzicami, kiedy był brzdącem nieświadomym tego, czym będzie jego życie w dalekiej, pełnej nadziei ziemi.
Teraz, kiedy zbliża się do siedemdziesiątki, Gobulin cedzi słowa i wspomnienia, jak to się robi, kiedy chce się być pewnym, że na wadze życia postawi się tylko to, co ma znaczenie. „Ożywiany posoborowymi wskazaniami postanowiłem opuścić prowincję Santa Fe i udać się na studia teologiczne do stolicy federalnej”. W kolegium jezuitów w San Miguel mogły też studiować osoby świeckie. Sergio kontynuuje opowieść: „W 1970 roku, będąc jeszcze studentem teologii, zgodnie z moimi przekonaniami postanowiłem zamieszkać w villa miseria[19] na peryferiach Buenos Aires. Z coraz liczniejszą grupą mieszkańców tej dzielnicy angażowaliśmy się w różne prace: opiekę nad najbiedniejszymi rodzinami, które pochodziły z głębi kraju i z krajów ościennych, stworzenie szkoły wieczorowej, w której uczono dorosłych czytania i pisania, opiekę zdrowotną, opiekę nad młodocianymi matkami i inne dzieła pomocy społecznej”.
Były to lata nadziei na zbudowanie społeczeństwa bardziej sprawiedliwego, a to, jak wspomina Gobulin, „oznaczało opcję preferencyjną na rzecz marginalizowanych”, przede wszystkim przebywanie pośród nich.
To w tym okresie poznał Bergoglio. Jorge nie był jeszcze księdzem. Zostanie wyświęcony 13 grudnia 1969 roku, cztery dni przed ukończeniem 33 lat. W tym czasie Sergio zarabiał, pracując jako urzędnik w jednym z ośrodków badań Towarzystwa. To tam spotka przyszłą żonę. Ana była opiekunką dzieci kilkorga nauczycieli.
Od tego czasu przyjaźń między ojcem Jorge i Gobulinem zaowocuje tysiącami pokonanych wspólnie kilometrów – Sergiowi zdarzyło się towarzyszyć przyszłemu papieżowi podczas podróży samochodem w głąb kraju. Na bezkresnych obszarach pampy czy też przejeżdżając przez zapomniane osiedla baraków „rozmawialiśmy nie tylko o misji Kościoła, zaangażowaniu chrześcijan, ale też o sytuacji w Argentynie, o przemianach, nadziejach i trudnościach”.
W villa miseria Sergio wspierał różne rodziny podczas powodzi, pomagał zdobywać materiał do budowy domów, porządkować ulice, kopać kanały, budować wodociągi i inne struktury dla wspólnoty. W ten sposób powstała szkoła, dzięki której likwidowano analfabetyzm, ambulatorium świadczące podstawową opiekę medyczną, ośrodek opieki nad młodocianymi matkami.
„Chociaż zmagaliśmy się z wieloma trudnościami, między ludźmi wyczuwało się klimat radości. Organizowaliśmy wieczory taneczne, w których uczestniczyła znaczna część dzielnicy, zbierając potrzebne fundusze. Śmialiśmy się, kiedy mówiliśmy o «zbieraniu pieniędzy wśród ludzi, którzy ich nie mają».
Lata dyktatury były latami absolutnej negacji wszelkiej wolności: myśli, słów, informacji, działań – wspomina Gobulin. – Lata twardych represji przeciwko tym, którzy sprzeciwiali się juncie. Reagowało wielu z nas, przede wszystkim młodych, przekonanych o konieczności sprzeciwiania się tej negacji, która deptała podstawowe prawa człowieka. Działaliśmy przez nasze codzienne zajęcia, dzień po dniu. To dlatego wielu, ponad 30 tysięcy, weszło w «tunel zniknięcia», aby już z niego nie wyjść”.
Droga od abecadła do politycznych żądań jest krótka. W villa miseria ludzie zaczynali podnosić głos. Domagali się, aby już ich nie traktowano jak obywateli trzeciej kategorii. Tak samo Bergoglio, kiedy został prowincjałem jezuitów, chciał się bliżej zapoznać z tą rzeczywistością. „Pierwszy raz został z nami na kilka dni. Wrócił do kolegium mocno przejęty tym doświadczeniem”.
Sergio i Ana pobrali się 14 listopada 1975 roku. Uroczystości, która odbyła się w jednej z parafii ich dzielnicy, przewodniczył ojciec Jorge. Byli na niej rodzice nowożeńców, którzy przez lata zazdrośnie przechowywali zdjęcia ze ślubu, cenną pamiątkę – nie chcieli, aby wpadła w ręce policji.
Kilka dni po tym, jak ślubowali sobie miłość na zawsze, ich dom został przewrócony do góry nogami przez wojskowych. Młodzi małżonkowie byli w kinie. Kiedy wrócili, mieli wrażenie, że przeszedł batalion czołgów. „Nic złego nie zrobiliśmy, nie posiadaliśmy broni, nie należeliśmy do żadnej organizacji terrorystycznej” – mówi Sergio.
Wspólnie z żoną i sąsiadami z dzielnicy uporządkował mieszkanie. Żyli dalej jak gdyby nic się nie stało, przekonani, że po zakończeniu przeszukania agenci zyskali pewność, iż ich praca pośród ludzi marginalizowanych nie kryje drugiego dna.
Mija prawie rok i 11 października 1976 roku Sergio Gobulin zostaje chupado, „wessany”. Owego ranka dostał wolny dzień w pracy. Potrzebował go, aby uporządkować pewne sprawy rodzinne. Ana też została w domu. Jeszcze doba i miał się jej skończyć urlop macierzyński.
Łowcy dysydentów, wykazując pewien dyletantyzm, nie wiedzieli, że Sergio ma urlop. Mało brakowało, a operacja zakończyłaby się kłopotliwą porażką. Kiedy odkryli, że nie ma go w biurze, pobiegli go szukać w dzielnicy. Spotkali go na drodze, niedaleko baraku.
Grad pięści, worek z juty założony na głowę, ręce związane na plecach. Zabrali go, nie dając mu czasu na reakcję. Natomiast Anę zdołały ostrzec koleżanki. Mężczyźni, których zachowanie od razu rzucało się w oczy, pojawili się w szkole, gdzie uczyła. Udało jej się ukryć u swoich znajomych i uniknąć najgorszej rzeczy, jaka mogła się jej przytrafić. Sergio nie miał tyle szczęścia. Przez osiemnaście dni pozostawał na łasce i niełasce obcych ludzi, którzy kilkakrotnie zmieniali jego miejsce pobytu: więzienie, mieszkania prywatne, koszary, ponownie więzienie. Ciągle powracały te same pytania: „Co robicie w dzielnicy? Kto należy do grupy terrorystów?”.
Poszli szukać Any u rodziców. Żadnej broni. Żadnych podejrzanych dokumentów. Nic a nic. „Czego więc chcecie?” – zapytała matka. „Tych, którzy broń mają w głowie” – odpowiedzieli.
Kiedy tylko poinformowano o tym ojca Jorge, rozpoczął działania w dwóch kierunkach: wydrzeć Sergia wojskowym i umieścić Anę w bezpiecznym miejscu. Jak zwykle zaczął dochodzenie na własną rękę: pytając ludzi, rozglądając się dokoła. Udał się do kilku oficerów w sprawie swoich przyjaciół. Po typowych już perypetiach udało mu się wyciągnąć Sergia.
„Osiemnaście dni mojego porwania – opowiada Gobulin – to był naprawdę trudny czas, i z powodu tortur fizycznych, i przede wszystkim psychicznych. Po wypuszczeniu dowiedziałem się od swojej rodziny, jak bardzo ojciec Jorge i Enrico Calamai, ówczesny wicekonsul Włoch w Argentynie, starali się, by mnie odnaleźć i uwolnić”.
Tysiące razy w ciągu tych dni, kiedy stracił już rachubę czasu, Sergio bał się, że to już koniec.
29 października był pewien, że to okropny finał. Wzięto go znowu na przesłuchanie. W rzeczywistości było to „pożegnanie” oprawców. Przez trzy tygodnie nigdy nie zdołał zobaczyć ich twarzy. Porzucono go na drodze, niedaleko domu teściów, związanego i z zasłoniętymi oczami, tak obolałego, że nie mógł stanąć na nogi.
Czasu było niewiele. Bergoglio przez nuncjaturę apostolską zainteresował sprawą Enrica Calamai, bohaterskiego konsula Włoch, głównej postaci w setkach ocaleń.
„Po uwolnieniu Calamai umożliwił mi pobyt w szpitalu włoskim w Buenos Aires, z powodów bezpieczeństwa razem z żoną i córeczką. Ja i Ana myśleliśmy, że po moim powrocie do zdrowia wyjedziemy ze stolicy”.
Na oddziale pozostał ponad miesiąc. Pewnego dnia zwierzyli się zaprzyjaźnionemu jezuicie ze swoich planów: przenieść się w głąb Argentyny, z dala od wojskowych, aby móc zacząć od nowa.
„To czas próby. Tu nieszczęścia się nie skończyły, ani dla was, ani dla Argentyny. Będą was nadal szukać. Posłuchajcie mnie, opuśćcie kraj” – prosił ich ojciec Jorge. Sergio Gobulin wspomina: „Opowiedział nam o kilku próbach podjętych w celu uwolnienia mnie i wykazania mojej niewinności, próbach, które wymagały od niego spotykania się z różnymi osobistościami hierarchii Sił Zbrojnych. Dlatego powtarzał nam, abyśmy wyjechali. Wiedział, że inne grupy wojskowe ciągle mnie szukają”. „Kiedy wreszcie mój stan zdrowia na to pozwolił, doktor Calamai chodził z nami po różnych biurach, które miały nam wydać potrzebne dokumenty, i prosił mnie, bym przygotował oświadczenie dotyczące tego, co się stało, ponieważ włoskiemu rządowi miało się ono przydać do dokumentowania przypadków porwania i zniknięcia jego obywateli”.
Calamai, z którym się skontaktowałem, aby zweryfikować tę rekonstrukcję, wyjaśnił, że „nigdy nie miał kontaktu bezpośrednio z Bergoglio. W owych latach nawet nigdy nie słyszał jego nazwiska”. Jednak z nuncjatury „wysyłano mi sygnały, i nie jest wykluczone, że sprawa państwa Gobulin była wśród nich”. Sergio i jego żona opowiadają, że otrzymali zupełnie nowe paszporty bezpośrednio z włoskiego konsulatu oraz trzy bilety do Włoch tylko w jedną stronę.
Calamai towarzyszył im w przygotowaniu dokumentów wyjazdowych: „Nawet stał z nami w kolejkach do okienek. Istniało ryzyko ponownego porwania, ale w obecności dyplomaty prawdopodobieństwo było o wiele mniejsze” – wspomina Sergio z wielką wdzięcznością, jaką czuje się do takiego bohatera, zdolnego ocalić setki istnień, dostarczając list żelazny każdemu, kto go o to prosił. Taki człowiek zasługuje przynajmniej na awans, nawet na status dożywotniego senatora. Jednak odszedł ze służby.
Jorge Bergoglio również musiał swoje wycierpieć od zawodowych oszczerców. I to jest jedyny powód, który przekonał Sergia i Anę do złamania umowy milczenia, trwającej prawie czterdzieści lat. Do ujawnienia historii, o której nigdy nie chcieli z nikim rozmawiać. Dziś mówią: „Jesteśmy dalecy od wchodzenia w polemikę, której tematem stał się Bergoglio i jego dokonania w czasie dyktatury; jesteśmy dalecy od opowiadania się po tej czy po tamtej stronie. Naszym jedynym celem jest dać publicznie świadectwo o tym okresie, co – jak uważamy – wykracza poza postać Bergoglio”. Sergio i Ana precyzują: „Nie interesuje nas robienie sobie reklamy ani wykorzystywanie przyjaźni z ojcem Jorge. Człowiek, któremu zawdzięczamy życie, został papieżem. A my, którzy poznaliśmy go bezpośrednio, nie możemy nie widzieć w tym planu Bożej opatrzności”.
Oprawcy, którzy utopili dziesiątki tysięcy dysydentów w wodach Rio della Plata, nie gustowali w subtelnościach. Znak równości nie dopuszczał rozwiązań alternatywnych: życie pośród ubogich oznaczało bycie „komunistą”. Sergio i Ana pojmowali politykę jako zaangażowanie, jako solidarność, jako obronę najsłabszych. Ale to im nie wystarczało.
„Pamiętam, jak Jorge przychodził do mojego baraku z blachy i ubitej ziemi – wspomina Sergio. – Zatrzymywał się przez kilka dni na rekolekcjach. To w takich chwilach można było zrozumieć, że nie jest typem od czczej gadaniny i teologicznych lektur. Był człowiekiem z misją. Słuchał ubogich, widział ich nędzę i ich wysiłki. Zanurzał się w ich rzeczywistości, w ludzkim cierpieniu, schodził w głąb ich serc, by potem powrócić, przekazując im orędzie nadziei”.
O tym odwiedzaniu ludzi mieszkających w slamsach ojciec Jorge prawie z nikim nie rozmawiał. „Żyliśmy w wielkim okresie transformacji. Byliśmy częścią wspólnoty, która w końcu się odnawia. Był ferment, którego nigdy nie zapomnimy” – wspominają małżonkowie, którzy w lipcu 2013 roku jako pielgrzymi udali się do Aparecidy w Brazylii, by w czasie Światowych Dni Młodzieży uściskać przyjaciela, który został papieżem Franciszkiem.
Sergio powtarza to, co chce, aby nie zostało zapomniane: „Miałem szczęście wyjść żywy. Ale była to zasługa wytrwałych ludzi na ważnych stanowiskach, którzy poszukiwali mnie w koszarach terroru. To w tym kontekście pojawia się postać Bergoglio”.
Powrót do Cono Sur jest dla nich za każdym razem wielkim przeżyciem. Nie da się wymazać z pamięci tego, co się wydarzyło 17 stycznia 1977 roku. Przyjechali na przystań w Buenos Aires. Był też ojciec Jorge. Obserwował parowiec, który rzeźbił bruzdę w odbiciu letniego zachodu słońca. Jeden z tych statków, jakim jego rodzice przybyli do Argentyny. Również Sergio przybył do „nowego świata” dwadzieścia siedem lat wcześniej, będąc wtedy czteroletnim dzieckiem. „Kiedy statek odbił, pojęliśmy w pełni, że ojciec Jorge ocalił nam życie. Dał nam też pieniądze, abyśmy podołali wydatkom na emigracji. Gdyby nie on, nie byłoby nas tutaj”.
Czasami życie zawdzięcza się drobnemu szczegółowi. Makabryczne liczenie istnień wyrzucanych na plażę przez morze czy marzeń rozpadających się na dużej wysokości, mogłoby być jeszcze bardziej okropne, gdyby nie było takich ludzi jak Bergoglio. „Oprócz uwolnienia osób, które zaginęły czy którym groziło zniknięcie, ojciec Jorge ocalił pośrednio wiele innych istnień. To stwierdzenie – zauważa Sergio Gobulin – nie jest wynikiem rozumowania, które da się udowodnić, lecz przekonania, do jakiego doszedłem po moim uwolnieniu”. Jest to wniosek, który prowadzi bardzo daleko. „Aby zrealizować w najdrobniejszym szczególe plan represyjny, dyktatura wojskowa wymagała od swoich ofiar historii, faktów, ale przede wszystkim nazwisk. Stosując fizyczne i psychiczne tortury czy też podając ofiarom narkotyki, wydrzeć dane przyjaciół, kolegów z pracy, sąsiadów – była to praktyka pozwalająca dokonywać kolejnych «zniknięć»”. Stopień oporu zmieniał się w zależności od ludzi. Byli tacy, którzy na sam widok narzędzi tortur opowiadali wszystko, ale i tacy, którzy zanim ulegli, byli rozrywani na strzępy. „To oczywiste, że im więcej czasu spędzało się w tych pokojach okrucieństwa, tym bardziej obniżały się progi wytrzymałości”. To właśnie dlatego wiele osób zostało ocalonych „bez ich wiedzy” dzięki zaangażowaniu Bergoglio. „Kiedy udawało mu się skrócić o tygodnie czy może nawet miesiące czas pozostawania w rękach oprawców, tak jak w moim przypadku, to stawało się bardziej prawdopodobne, że nie mieli jeszcze w ręku nazwisk tych, których poszukiwali. W ten sposób dziesiątki ludzi nie zostały nawet muśnięte przez wojskowych tylko dlatego, że na czas uniemożliwiło się ujawnienie «podejrzanych zdarzeń», które ich dotyczyły” – mówi Sergio.
Ojciec Jorge nigdy nie przestał telefonować do Sergia i Any. Pół roku po tym, jak wyruszyli w kierunku Włoch, Bergoglio chciał się osobiście dowiedzieć, jak im się udało zaaklimatyzować. Wybrał się do nich w odwiedziny do Friuli.
Rok wcześniej doszło do trzęsienia ziemi, które zniszczyło północno-wschodnie rejony Włoch. Również wtedy, gdy przyjechał Bergoglio, w środku nocy miały miejsce wstrząsy. „Chwyciłam córkę i uciekłam z domu, natomiast Sergio obudził Jorge” – wspomina Ana. Wśród tłumów na ulicy nikt nie wiedział, że gościem państwa Gobulin był ksiądz. Ludzie, przerażeni zniszczeniami z poprzedniego roku, zaczęli się modlić w ciemności, wzywając opieki Stwórcy. Argentyńskiego jezuitę ta religijność uderzyła do tego stopnia, że rankiem chciał się przejść ulicami miejscowości i z bliska przyjrzeć tak pobożnym wiernym. „Spotkaliśmy niektórych z nich. Wrócili do normalności: zamiast się modlić, przeklinali”. Po Bergoglio nie było widać jakiegoś zmieszania: wolał milczeć i modlić się za nich.
Kilka lat później, kiedy rodzina Gobulin mogła jeszcze raz spotkać się zaprzyjaźnionym księdzem z Buenos Aires, przypomniał on ten krótki pobyt we Friuli. Nagle, z tym specyficznym wyrazem twarzy, który poprzedza pojawiającą się nie wiadomo skąd myśl, zapytał: „A tam, w tej waszej miejscowości, dalej modlicie się w taki sposób?”.
Sergio i Ana zawsze będą pamiętać o wielu rzeczach, które zrobił dla nich ojciec Jorge. Chociażby o tym, że w 1978 roku, sześć miesięcy po ich pożegnaniu z Argentyną, prowincjał odwiedził matkę Sergia, która pozostała w kraju razem z resztą rodziny. Dał jej kopertę. W środku były pieniądze na podróż: „Jedź odwiedzić swojego syna”.
opr. aś/aś