Ostatni lot

Trudno chyba o większy kontrast: radość Wielkanocy i katastrofa, w której giną władze państwa...

            Trudno chyba o większy kontrast nastrojów i przeżyć, niż zderzenie radosnego wielkanocnego okrzyku "Alleluja!", które od Poranka Wielkanocnego rozbrzmiewało w liturgii i w sercach wierzących, z szokiem, jaki od sobotniego poranka 10. kwietnia 2010 r. stał sie udziałem narodu polskiego. Katastrofa samolotu z parą prezydencką na pokładzie jest jak ciemna otchłań, która w jednym momencie pochłonęła wielu wybitnych polityków, wojskowych, ludzi kultury, a także czołowych przedstawicieli organizacji związanych z wydarzeniami w Katyniu sprzed siedemdziesięciu lat.

            Jak to zwykle w takim momentach bywa, mnożą się dywagacje, czy zawiodła maszyna, której stan już od lat był opłakany, czy zawinił pilot, wykonując zbyt ryzykowne manewry, czy winna była pogoda, czy też był to po prostu fatalny zbieg okoliczności. Ale gdzieś tam pojawia się też pytanie o Boga, które staje się natarczywe nie tylko w obliczu tak, po ludzku sądząc, absurdalnej śmierci, ale także tego, że tragedia ta wydarzyła się w przeddzień Niedzieli Bożego Miłosierdzia. Nie należy się obawiać tego pytania o Boga, tak bardzo naturalnego w podobnych sytuacjach gwałtownej, przedwczesnej i, jak sie wydaje, bardzo niesprawiedliwej śmierci. Na pytanie to nie ma łatwych odpowiedzi.

            Czy jednak jedyna odpowiedzią jest rzeczywiście milczenie Boga? Człowiek wierzący szuka w takich sytuacjach światła w Bożym słowie. Ewangelia Niedzieli Bożego Miłosierdzia, w której przeddzień wydarzyła się smoleńska katastrofa, opowiada o ukazaniu sie Chrystusa zmartwychwstałego osłupiałym apostołom, o ich niedowierzaniu, a nawet wyrażonej wprost niewierze Tomasza. Jeden szczegół tej Ewangelii rozbłyska jednak szczególnie jasnym światłem, które oświetla tragiczną sytuację, jaka przeżywa Polska. Tym szczegółem są rany Chrystusa.

            Zmartwychwstały Chrystus nie czyni swojej męki na Golgocie niebyłą, na tyle nieistotną, że nie pozostał po niej żaden ślad. Chrystus - Zwycięzca śmierci, zachowuje ślady swoich ran; one nie zostają unieważnione zmartwychwstaniem. To paradoksalne, ale jednocześnie wiele mówiące. Te rany Chrystusa mają zawsze przypominać, że zmartwychwstanie i nowe życie w Chrystusie nie stawia człowieka pod jakąś ochronną bańką. Życie w perspektywie zmartwychwstanie nie oznacza powierzchownej radości, która nie chce nic wiedzieć o trudzie, problemach i cierpieniu.

            Rany Chrystusa symbolizują drogę każdego wierzącego. Dotykają go takie same codzienne plagi, jakie stają się udziałem innych ludzi. Chrześcijanie chorują, cierpią, a czasem giną w tragicznych okolicznościach, jak to zdarzyło się w Smoleńsku. Ale jednocześnie te rany nie są tym, co dominujące i ostatecznie decydujące. Nosi je przecież Ten, który zwyciężył śmierć, który okazał się silniejszych od zadanych Mu ran. Cokolwiek bolesnego się wydarza, jakkolwiek wielkie może być ludzkie cierpienie, może ono zostać połączone, związane z tymi ranami Chrystusa, a wtedy wraz z nimi zostanie niejako "zabrane" ku zmartwychwstaniu. Chrystus nie unieważnia cierpienia, ale nadaje mu w swoim zmartwychwstaniu ostateczny sens. Dzięki nowemu życiu, jakie płynie z radosnej nowiny o zmartwychwstaniu Chrystusa, wszystko to, co niedokończone, co - po ludzku sądząc - absurdalne i nonsensowne, wszystko co częściowe, może zostać dopełnione, może stać się elementem ostatecznej całości, która stanie się widoczna dopiero po drugiej stronie życia.

            Po tej stronie życia propagowana jest inna logika, w której nie ma miejsca na to, co trudne i czemu brak zdrowia i urody. Media ukazują perfekcyjny świat: od nieskazitelnych garniturów i kostiumów, poprzez szkolone przez specjalistów gładkie wypowiedzi, aż po lśniące i wypolerowane karoserie najlepszych limuzyn. Wydarzenia 10 kwietnia 2010 r. boleśnie uzmysłowiły wszystkim, jak bardzo taki obraz świata i tego, co w nim ważne, jest sztuczny i kruchy. Jedna chwila może sprawić, że nieskazitelne garnitury i gładkie limuzyny staną się kupą szmat i złomu.

            Katastrofa smoleńska skłania jednak ku jeszcze innej refleksji, dotyczącej jakości życia politycznego w Polsce. Nie sposób nie odczuwać irytacji i żalu, gdy słyszy się pochwalne pienia dotyczące tragicznie zmarłego prezydenta z ust tych samych osób i mediów, które jeszcze niedawno prześcigały się w niesprawiedliwej, jednostronnej, czasami wręcz podłej nagonce na osobę Lecha Kaczyńskiego. Nierzadko nie była to rzeczowa krytyka poglądów politycznych, która zawsze jest nie tylko dopuszczalna, ale w demokratycznym dyskursie niezbędna, ale ośmieszające i szydercze uwagi na temat wzrostu czy też aparycji prezydenta, a nawet jego najbliższych. Można jedynie wyrazić nadzieję, że jego śmierć przyczyni się do docenienia jego wkładu w najnowszą historię Polski, począwszy od czasów studenckich i robotniczych protestów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Sposób uprawiania polityki, nacechowany bezpardonową walką na każdym możliwym froncie, bez klasy, bez kultury, bez zasad, obliczony jedynie na mierzalny, natychmiastowy sukces, musi zostać ostatecznie uznany za haniebny i niezwykle szkodliwy dla Polski.

            Tłumy Polaków przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie i w wielu kościołach świadczą o głębokim wstrząsie o narodowych rozmiarach. Oby Polacy znaleźli ponownie siłę, by spleść los narodu z losem Chrystusa. Tylko wtedy nawet najbardziej tragiczne wydarzenia nie pozostaną bezsensownym końcem, a staną się ostatecznym przejściem do życia, które się nie kończy. To, co sie wydarzyło i te wszystkie tak sprzeczne doznania trzeba w duchu wiary włożyć w rany Chrystusa wraz z tym głębokim westchnieniem świętej siostry Faustyny, apostołki Bożego Miłosierdzia: Jezu, ufam Tobie.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama