Był wyjątkową osobą w ogóle, ale nam stał się szczególnie bliski przez fakt udziału w wydarzeniach ważnych dla naszej rodziny – ślubie, chrztach córek. Był dla nas wielką ostoją, jego wybór na papieża wpłynął na nasze plany i dalsze życie – mówi Magdalena Wolińska-Riedi, wspominając Benedykta XVI.
Rozmowa z Magdaleną Wolińską-Riedi, dziennikarką, korespondentką TVP z Watykanu.
Relacjonuje Pani wiele wydarzeń z Watykanu, ale ta uroczystość była dla Pani inna. To był nie tylko pogrzeb papieża, ale pożegnanie kogoś bliskiego...
Rzeczywiście byłam w Watykanie świadkiem wielu przełomowych i ważnych dla Kościoła katolickiego wydarzeń. Począwszy od odejścia naszego papieża Jana Pawła II, widoku tłumów chcących go pożegnać, jego pogrzebu, przez okres sede vacante, czyli czas bezkrólewia po tak długim pontyfikacie papieża Polaka, konklawe i wybór kard. Josepha Ratzingera, po jego rezygnację i ponowne konklawe. Z drugiej strony natomiast ten pogrzeb miał dla mnie wydźwięk bardzo osobisty ze względu na relacje prywatne, jakie łączyły mnie z kard. Josephem Ratzingerem. Miałam wielkie szczęście i przywilej relacjonować go, przeżywać i widzieć wszystko z bliska. To wydarzenie miało zupełnie inny charakter niż te, które relacjonuję na co dzień, bo stanowiło zamknięcie nie tylko ery dwóch papieży dla mnie ważnych, ale też zamknięcie czasu życia obok Benedykta XVI. To 20 lat bliskiej znajomości i wciąż mam przed oczami różne spotkania i sytuacje, jak spaceruje po Watykanie jeszcze jako kardynał, potem papież i w ogrodach watykańskich jako papież emeryt. Faktycznie nie można tego porównać z niczym innym.
Miała Pani okazję poznać Benedykta XVI zanim został papieżem, a nawet się z nim zaprzyjaźnić… A początek był chyba dość przypadkowy?
Trudno mi powiedzieć, czy można tę znajomość nazwać przyjaźnią. Lepszym słowem na określenie naszej relacji byłoby „bliskość”. Na pewno świetnie nas znał, mnie i mojego męża, był nam bardzo bliski i myślę – na podstawie różnych sytuacji – że my też jemu byliśmy bliscy i zależało mu na naszej rodzinie. Rzeczywiście początek tej znajomości był przypadkowy, ale moim zdaniem w życiu nie ma przypadków, dlatego uważam to za działanie opatrznościowe. Dla mnie zawsze kompasem była postać Jana Pawła II, to on wielokrotnie „przywoływał” mnie do Watykanu, na co z radością odpowiadałam. Podobnie było z kard. J. Ratzingerem, który opatrznościowo przechodził przez dziedziniec św. Damazego, kiedy mój przyszły mąż miał tam służbę. Na pytanie, czy ma czas 3 maja, by jemu pobłogosławić związek małżeński, zareagował dużym entuzjazmem i odparł, że bardzo chętnie, że nigdy nie miał okazji udzielać ślubu gwardziście. A kiedy dowiedział się, iż wybranką jest Polka, roziskrzyły mu się oczy. Bo Polska zawsze była mu bliska poprzez wielką więź, jaka łączyła go z Janem Pawłem II. Kapłan, który błogosławi związek małżeński, zawsze jest dla młodych osobą szczególną. I tak się stało w naszym przypadku, także przez fakt, że odbyliśmy kilka spotkań, podczas których osobiście przygotowywał nas do tego sakramentu. Trzy dni przed ślubem, o 7.00, zszedł z nami do Grot Watykańskich, gdzie teraz spoczywa, by chwilę się z nami pomodlić i nasze przyszłe wspólne życie zawierzyć Bogu. Mam wrażenie, że koło się zamknęło.
Ta bliskość na przestrzeni lat trwała i się pogłębiała…
Tak, jeszcze jako kardynał przychodził do nas kilkakrotnie na kolacje ze swoim sekretarzem Georgem Gansweinem, z którym też byliśmy bardzo zżyci. Spędzaliśmy wspólnie czas latem w Castel Gandolfo. Już jako papież chrzcił nasze córki w Kaplicy Sykstyńskiej, co wcale nie było tak oczywiste, bo papież udziela chrztów raz w roku, w Niedzielę Chrztu Pańskiego, tylko dzieciom do piątego miesiąca życia. Czyli jeśli dziecko urodzi się w lipcu, nie ma takiej szansy. I znowu widzę w tym działanie opatrzności Bożej, bo mieliśmy ten przywilej, że nasze córki chrzcił Benedykt XVI. To również zbliżyło nas do siebie. Kiedy byliśmy u niego na pierwszej audiencji papieskiej, pamiętał nawet tytuł mojej pracy magisterskiej! Podczas spotkań w tym okresie zawsze pytał z zainteresowaniem o Polskę, Polaków, o kard. Dziwisza i zawsze żywo reagował na moje odpowiedzi.
Ta znajomość trwała do końca, bo jako papież senior również interesował się naszym życiem, pytał o nas, spotykaliśmy się, w pandemii przekazywaliśmy mu gwiazdę betlejemską, na urodziny kwiaty, a on zawsze osobiście odpowiadał, pisał listy.
Dziewczynki zdają sobie sprawę z zaszczytu, jaki je spotkał?
Tak, zdają sobie sprawę, tym bardziej po tym, jak wspólnie poszliśmy pożegnać papieża w kaplicy klasztoru Mater Ecclesiae. To miejsce, do którego przez wiele lat my, watykańskie mamy, chodziłyśmy z dziećmi na Msze św. czy na początek Adwentu z własnoręcznie wykonanymi wieńcami adwentowymi dla obu papieży. Dziewczynki to pamiętają, bo papież Benedykt zawsze z nami rozmawiał, śpiewał pieśni, modlił się. Celowo poszłam z nimi do kaplicy – to było takie nasze prywatne pożegnanie, spotkałyśmy inne mamy, dzieci, wielu znajomych hierarchów. Po powrocie dziewczynki wspominały tamte spotkania, oglądaliśmy zdjęcia z chrztów, bo tego dnia przypadała właśnie rocznica. Zauważyłam w nich dumę, świadomość, że spotkało je coś szczególnego.
Mam przed oczami jeszcze jedno szczególne wydarzenie sprzed lat. 12 grudnia, w uroczystość Matki Bożej z Guadalupe, spacerowałam z moją córką, która miała wtedy rok. Przechodziłam obok bazyliki, słyszałam śpiewy, widziałam tłumy ludzi. Wzięłam córkę na ręce i zajrzałam na moment przez boczne drzwi i proszę sobie wyobrazić, że orszak, na czele którego szedł papież Benedykt XVI, nagle skręcił i podszedł prosto do nas. Papież mnie zauważył, podszedł przez barierkę, chwilę rozmawialiśmy, zrobił znak krzyża na czole córki, po czym wrócił do orszaku, a ten ruszył do nawy głównej. Przy jego powściągliwości to niebywałe gesty - takie, jakich bardziej można było się spodziewać po Janie Pawle II czy Franciszku.
Co takiego miał w sobie, że mimo zmieniających się okoliczności, bo najpierw był kardynałem, potem papieżem, a na końcu usunął się w cień, ta znajomość wciąż trwała?
Był wyjątkową osobą w ogóle, ale nam stał się szczególnie bliski przez fakt udziału w wydarzeniach ważnych dla naszej rodziny – ślubie, chrztach córek. Był dla nas wielką ostoją, jego wybór na papieża wpłynął na nasze plany i dalsze życie. Mój mąż przyszedł do służby w Gwardii Szwajcarskiej w 1995 r. ze względu na Jana Pawła II. Kiedy on odszedł, mąż chciał zrezygnować, uznając, że skończyła się pewna epoka. Dopiero wybór Josepha Ratzingera sprawił, że oboje niezależnie od siebie, nie rozmawiając na ten temat, poczuliśmy, że to jeszcze nie ten moment, by odejść z Watykanu. Że kotwica, która nas trzyma, nadal jest zarzucona, że tu czujemy się jak u siebie. A tą kotwicą był Benedykt XVI. Cały czas towarzyszy mi poczucie wyjątkowości i szczególnego daru, jakim była znajomość z nim.
Obserwowała Pani Benedykta XVI na różnych etapach, najpierw z dnia na dzień został papieżem, a potem odsunął się na bok. Zmienił się na tych etapach czy wciąż był taki sam?
Zawsze był tak samo autentyczny, skromny i pokorny w każdej decyzji, każdym geście, jaki czynił. To go zawsze wyróżniało. Niezmiennie tak samo skupiony na przeżywaniu myśli, wiary, niesamowicie w tym wszystkim uduchowiony. To na pewno pozostało na przestrzeni tych wszystkich lat. Wydaje mi się, że najmniej sobą był jako papież, bo zupełnie mu to nie pasowało, nie czuł się dobrze w tej roli. Zawsze podkreślał, że chciał żyć w zamknięciu, zająć się pracą naukową, teologią, pisaniem, a zostało mu powierzone zadanie bardzo trudne - takiej konfrontacji z tłumami rozentuzjazmowanych ludzi. Kiedy na niego wtedy patrzyłam, widziałam, jak bardzo się męczył. Przyjął to, bo był odpowiedzialny, ale świadomość, że to nie jego droga, mocno zaważyła na podjęciu decyzji o odejściu. Zdawał sobie sprawę, że Kościół potrzebuje świeżości, energii.
Które opinie o Benedykcie XVI, jakie pojawiały się w przekazach medialnych na przestrzeni jego pontyfikatu i odejściu na emeryturę, były najbardziej krzywdzące? Z czym nie może się pani zgodzić?
Z błędnym odczytywaniem jego charakteru, określaniem go - dla mnie bardzo niesprawiedliwie - pancernym kardynałem. To się za nim długo ciągnęło, a pokłosiem był brak tłumów na pogrzebie. Wiele osób do dziś postrzega go krzywdząco. To efekt znalezienia się w bardzo niefortunnej sytuacji – między pontyfikatami szalenie charyzmatycznego Jana Pawła II a Franciszka, który podbija serca spontanicznymi gestami. Naturalnym jest porównywanie ich trzech, a Benedykt na tym tle wypada blado. Nie docenia się jego geniuszu, zarówno wiary, jak i umysłu. Nie bez powodu mówi się o obwołaniu go doktorem Kościoła, a przed nim tego zaszczytu dostąpiło tylko dwóch papieży w V i VI w, czy Leon Wielki i Grzegorz Wielki. O tej stronie Benedykta mówiło się mało, bo to są tematy bardzo trudne, niepopularne, niemedialne, wymagające wiedzy.
Dziękuję za rozmowę.
NOT. JAG
Echo Katolickie 3/3023