Miłość jednak wymaga czasem słów twardych i zdecydowanych, bo miłe słówka często tylko ogłupiają i są wyrazem źle pojętej miłości
Biada wam, uczeni w Piśmie i faryzeusze,
obłudnicy, bo podobni jesteście do grobów
pobielanych, które z zewnątrz wyglądają
pięknie, lecz wewnątrz pełne są kości
trupich i wszelkiego plugastwa. Tak i wy
z zewnątrz wydajecie się ludziom
sprawiedliwi, lecz wewnątrz pełni jesteście
obłudy i nieprawości.
Mt 23, 27-28
Tak. To są słowa Jezusa. Mało sympatyczne, ostre i dobitne, nie pozostawiające żadnych złudzeń. Dlaczego? Czyżby czuł niechęć do faryzeuszy i uczonych w Piśmie? Nic podobnego. Jezus kochał ich i zależało Mu na ich zbawieniu. Miłość jednak wymaga czasem słów twardych i zdecydowanych, bo miłe słówka często tylko ogłupiają i są wyrazem źle pojętej miłości. Bóg karci tych, których miłuje, dla ich dobra i taki właśnie sposób jest często jedyny, by naruszyć skałę dobrego samopoczucia, bezkrytycznego samozadowolenia. Jeśli dorzucić do tego poczucie wyższości, to otrzymuje się zabójczą truciznę. Chęć bycia docenionym, zauważonym, chwalonym stanowi poważną przeszkodę w nawróceniu. Często nie zdajemy sobie sprawy, że największym pochlebcą człowieka jest diabeł, który z nienawiści do niego rozmywa prawdę, utwierdzając go w dobrym samopoczuciu.
Co jest dla mnie ważniejsze: prawda o mnie samym czy moje dobre samopoczucie? Czy jestem gotów wszystko poświęcić dla prawdy?
Zapatrzony w siebie człowiek jest skory do poprawiania innych. Łatwo moralizuje; podpierając się wartościami ewangelicznymi, uważając się za lepszego, próbuje pouczać innych. Poruszając się po bezpiecznym terenie własnego samozachwytu, łatwo osądza innych i naprawia świat. Jest jak faryzeusz z opowieści Jezusa (Łk 18, 9-14), który wobec słabego, ale stojącego w prawdzie o sobie samym i pokornego celnika czuje się lepszy i chwali się przed Bogiem swoją „doskonałością”. Owszem, z grzechem – tak swoim, jak i cudzym – należy walczyć, lecz walce tej nie może towarzyszyć poczucie wyższości. Nic nie jest tak prostą drogą do piekła jak ukryta pycha. Niestety, najlepiej rozwija się ona pod pozorem pobożności. Zewnętrzne gesty, piękne słowa mnożone w nieskończoność, a nawet aktywność religijna może być przykrywką dla serca pełnego osądów wobec innych, plotkarstwa, obłudy okraszonej poczuciem bycia lepszym. W greckim tekście na określenie słowa „obłudnik” użyto terminu hypokrites. Oznacza on aktora, kogoś, kto odgrywa jakąś rolę, kto ukrywa się za maską i nie jest autentyczny. Co innego na zewnątrz, co innego w środku. Piękny uśmiech, pobożne gesty, słodkie słowa mogą ukrywać złośliwość, pogardę i przewrotność. To całkiem możliwe, że po „udanej” adoracji robię awanturę w domu, wszystkich poprawiam, wytykając im ich słabości. „Świat współczesny bardziej potrzebuje świadków niż nauczycieli” (Paweł VI). Wiara oparta jedynie na pięknych formułach i deklaracjach nie poruszy innych. Pobożność, która nie ma za wzór pokory Syna Bożego, jest antyświadectwem, a nawet zgorszeniem.
Czy moje życie jest na każdym miejscu równie autentyczne? Czy jest żywym świadectwem Jezusa Chrystusa? Jak powierzchowna jest moja pobożność?
Jak więc żyć prawdziwie? Jak nie być grobem pobielanym, który z zewnątrz wygląda całkiem ładnie, a w środku kryje robactwo i martwe kości? Na początek trzeba przestać nadmiernie koncentrować się na sobie, zabiegać o własny wizerunek, lecz spojrzeć w stronę Jezusa, na to, jaki On był w swoim ziemskim życiu. Potem trzeba nauczyć się słuchać tego, co mówił. Słowa z Kazania na Górze (Mt 5-7) wyjaśniają, co to znaczy być chrześcijaninem, czyli tym, który należy do Chrystusa. Nie jest to kodeks moralny, lecz sposób na to, jak żyć, by podobać się Bogu. Nasi bliscy, sąsiedzi, znajomi, którzy patrzą na nas „chodzących do kościoła”, mają widzieć w nas obraz Chrystusa, a nie moralizujących, przemądrzałych naprawiaczy świata. Bezcenną wskazówkę, jak być obrazem Boga, zostawiła nam Maryja: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2, 5). Owo „wszystko” jest zapisane w Ewangelii i nie jest przenośnią czy tylko zachętą. Jest drogą do zbawienia. Jedyną.
Czy Słowo Boże stanowi dla mnie inspirację w przeżywaniu codzienności? Czy to, co mówi Jezus, traktuję poważnie, dosłownie, czy tylko wybiórczo, dopasowując Jego słowa do własnych przekonań i schematów?
opr. aś/aś