Rozmowa z Krzysztofem Ołdakowskim SI
Pamięta Ojciec moment, gdy odkrył powołanie do zakonu Jezuitów?
Było to w środę popielcową 1980 r. Jak nakazywała rodzinna tradycja, po burzliwie przeżytym karnawale poszedłem do spowiedzi. Trafiłem do jakiegoś kościoła wypełnionego ludźmi, po spowiedzi przeczytałem, że jest to kaplica św. Andrzeja Boboli przy Kolegium OO. Jezuitów. Pomyślałem sobie: "Jezuici - to oni jeszcze istnieją?" Zostałem jeszcze na chwilę w środku i zauważyłem pewien obiekt znajdujący się pod ołtarzem. Była to trumna z prochami św. Andrzeja Boboli. Podszedłem bliżej i przeczytałem, w jaki sposób został zamęczony.
Okrutny.
Tak, bardzo wyszukany. Pomyślałem sobie, że w to wchodzę.
Jakim był Ojciec wówczas człowiekiem?
Na pewno byłem człowiekiem wielkich ideałów i wielkich pragnień. Zasadniczo nie interesowałem się kobietami, młodość spędzałem raczej na meczach, lubiłem imprezy, często wszczynałem różne burdy. Miałem zamiar zdawać na geodezję, byłem przekonany, że to dobry i popłatny zawód. Byłem człowiekiem religijnym, aczkolwiek nie do końca w swej wierze konsekwentnym. Decyzja o tym, że pójdę do zakonu, to było prawdziwe olśnienie...
Ojciec decydował się na zakon, a nie na szukanie Pana Boga, Jego woli?
Wydaje mi się, że Pan Bóg przemawia do człowieka w taki sposób, w jaki jest on w stanie Go zrozumieć. Moje motywy wówczas nie były zbyt wzniosłe: chciałem być kimś ważnym, dobrze wykształconym... Gdy wstępowałem do zakonu, nic o nim nie wiedziałem. Nigdy wcześniej nie myślałem, że spotka mnie "coś takiego" nie znałem żadnego jezuity, moje wyobrażenia sprowadzały się do tego, że w zakonie nie ma się kobiety i żyje się we wspólnocie.
W pierwszym okresie pobytu następuje jakaś weryfikacja powołania?
No tak, tylko że wtedy pojawiają się różne dodatkowe problemy. Ja na przykład miałem złe stosunki z ojcem. Wiązało się to z pewnym bardzo przykrym dla mnie przeżyciem z dzieciństwa. Postanowiłem sobie więc, że ja będę inny, że swoje życie zbuduję na innych wartościach. Ponieważ nie miałem pozytywnego wzorca życia małżeńskiego, myślałem: "nie chcę być udręką dla jakiejś kobiety i złym przykładem dla dzieci". Miałem więc problem z motywacją mojego powołania.
Wydawało mi się, że bycie w zakonie jest jakąś ucieczką przed światem, przed problemami i chęcią udzielenia gratyfikacji życiowej osobom, które mnie kochają, a chciałyby mieć idealnego syna... Jednak z drugiej strony, paradoksalnie, było we mnie wielkie pragnienie bycia w zakonie i realizowania tego stylu życia.
Jeśli więc miałem wątpliwości, to nie dotyczyły one tego, czy to jest dla mnie, ale - czy taki człowiek jak ja jest w stanie we właściwy sposób żyć tym życiem?
Lata przebywania w seminarium są trudne?
Jeżeli przyswoimy sobie logikę prowadzenia nas przez Pana Boga i rozwoju naszego powołania, są bardzo trudne. Myślę tu o pewnej rzeczywistości duchowej: odkryciu, że bez Boga nie jesteśmy w stanie sobie poradzić, że On jest naszym Obrońcą i bez Niego jesteśmy do pewnego stopnia bezradni. To odkrycie jest trudne i bolesne. Pryskają wtedy mity o własnej wielkości, mądrości, o posiadaniu iluś tam recept na życie, bo okazuje się, że w stosunku do samych siebie jesteśmy bezradni.
Co wtedy jest tak naprawdę potrzebne młodemu człowiekowi, żeby nie tylko wytrwał, ale co ważniejsze, podjął dobrą decyzję co do dalszych wyborów?
Pomóc mogą mistrzowie duchowi, którzy mają doświadczenie pewnej dynamiki Bożego prowadzenia przez życie, doświadczenie bycia pielgrzymem. Myślę, że takich ludzi najbardziej potrzeba, a nie takich, którzy napakowali się wiedzą, nawet na temat duchowości czy psychologii. W ten sposób zdobywają pewne instrumenty, które są pomocne, ale to nie ułatwia komunikacji...
W zakonie dosyć pomocne, ale i trudne jest chyba to, że macie budować wspólnotę w takich okolicznościach, w jakich się znajdujecie?
Czasami nie jest to łatwe, bo w grupie istnieje tendencja do zamykania się. Nie wypada mówić o swoich problemach, trudnościach. Trzeba sobie z nimi radzić...
Jaka była różnica pomiędzy tym chłopcem, który stanął przed relikwiami św. Andrzeja Boboli, a tym, który decydował się przyjąć święcenia?
Wtedy już miałem świadomość prowadzenia mnie przez Pana Boga i wiedziałem bardzo dokładnie, dlaczego chcę być w zakonie.
Dlatego, że Pan Bóg tak chce?
Najprościej mówiąc - właśnie dlatego. Wiedziałem, że jeśli Pan Bóg czegoś od nas chce, a w Nim jest idealna prostota, to dlatego, że nas kocha i dla Niego istotne jest nasze szczęście. Nie przychodzimy tutaj po to, by zadawać sobie jakąś pokutę czy żeby skazywać się na życie z dala od problemów tego świata. Przychodzimy tutaj, bo mamy normalne, ludzkie pragnienie bycia szczęśliwymi. Gdy jest inaczej, myślę, że mamy do czynienia z patologią - psychiczną czy duchową. Samo decydowanie się, by poprosić o udzielenie mi święceń, miało dramatyczny charakter. Otóż byłem wówczas psychicznie sparaliżowany: nie byłem w stanie wziąć do ręki długopisu... Nie zdarzyło mi się to po raz pierwszy, zawsze, gdy miałem podjąć ważną decyzję, zaczynała mnie boleć głowa albo kolano, albo płuca, ucho... Lekarz skierował mnie do psychiatry, a przełożeni mówili: jesteś normalnym facetem, nie przejmuj się... Niemniej jednak, gdy znów mi się to przytrafiło, wyobraźnia zaczęła pracować: "A więc jestem psychicznie chory, muszę iść do psychiatry, nie powinienem pisać prośby o święcenia". Zaś pod adresem Pana Boga powiedziałem: "Na próżno zużyłem me siły". Zacząłem odczuwać żal a nawet rozpacz: "Bez sensu przeżyłem te dziesięć lat..." - myślałem. I wtedy otrzymałem takie czyste pocieszenie bez przyczyny, doznałem czystego przypływu Bożej miłości. Było to akurat w dniu Wszystkich Świętych i myślę, że właśnie ci, którzy są bliżej Pana Boga, wstawili się za mną u Niego. Było to doświadczenie, o którym trudno mówić, zaskakujące, przekraczające swoją siłą wszelkie smutki, obawy, lęki. Ono uzdolniło mnie do tego, żeby wziąć pióro i napisać tę prośbę. Gdy to zrobiłem i wrzuciłem kopertę do skrzynki, wszystko się uspokoiło...
A potem były święcenia...
To bardzo radosny moment. Szczęśliwy, piękny. To jest trochę tak, jak Pan Jezus mówi w Ewangelii: gdy kobieta urodzi dziecko nie pamięta bólu, pamięta tylko radość...
Oczywiście, nie można się wtedy zatrzymać i powiedzieć: przeszedłem już pewną gamę doświadczeń duchowych, teraz już będę "odcinał kupony". Przyjąłem święcenia, jestem księdzem, a więc zostałem usankcjonowany w pozycji specjalisty od Pana Boga, jestem funkcjonariuszem zbawienia wiecznego i od dziś będę wam dawał dobre rady na życie.
Co Ojciec robił po przyjęciu święceń?
Przełożeni wysłali mnie na dalsze studia do Rzymu. Tam właśnie uświadomiłem sobie, że jak mówił de Saint Exupery: "nie da się znaleźć pokoju w nagromadzonych zapasach". Zaczęły wychodzić różne moje słabości. Pojawiło się np. głupie, irracjonalne uczucie, że ktoś z moich bliskich umrze, gdy ja będę tak daleko od domu. Wtedy, zainspirowany rekolekcjami, zapragnąłem stać się osobowością bardziej dojrzałą, lepiej siebie określić. W poszukiwaniu najlepszych instrumentów służących realizacji tego celu stanąłem wobec wyboru pomiędzy znalezieniem mistrza duchowego a podążaniem drogą psychologii. Ponieważ doszedłem do wniosku, że psychologia nie rozwiązuje naszych podstawowych problemów egzystencjalnych - związanych z samoakceptacją, miłością do drugiego człowieka, lękiem przed przemijaniem itd., pomyślałem sobie, że dla człowieka ważniejsze jest, aby kochał ludzi i zbawił swoją duszę niż to, czy będzie mniej lub bardziej dojrzałą osobowością. Znalazłem więc sobie prawdziwego mistrza życia duchowego. Pomógł mi on wprowadzić ład w moje emocje, w cały mój świat. Kończąc studia byłem człowiekiem, który nabył szereg nowych, ciekawych doświadczeń duchowych, miałem też świadomość własnych ograniczeń i ograniczeń psychologii, filozofii...
Właśnie wtedy do Rzymu przyjechał Ojciec Prowincjał i powiedział, że po powrocie do kraju będę pracował w radiu. W ten sposób na początku lipca 1989 r. trafiłem do instytucji, która dotychczas była narzędziem władzy komunistycznej. Wszedłem w środowisko, któremu w większości Kościół kojarzył się z przestrzenią, w której uprawia się kult, a obecność księży w życiu publicznym, w mediach, traktowało jako zastąpienie "czerwonych" "czarnymi". Byłem dla nich symbolem nowej inwazji ideologicznej, czułem, że mnie tu nie chcą. Spotykałem też ludzi życzliwych nam, ale i tak te początki były trudne. W dodatku nie mieliśmy wystarczającej ilości sprzętu, musieliśmy pracować po nocach itd...
Co tak naprawdę działo się w tym okresie z Ojcem?
Z jednej strony miałem takie nieskromne odczucie, że przez 45 lat radio czekało na to, bym przyszedł tam pracować, z drugiej strony wpadłem w tryb pracy, który można by nazwać nie zbawionym aktywizmem. Zatracałem się w pracy: ciągle nowi ludzie, nowe znajomości, niesamowite tempo życia. Dochodziło do tego, że z trudem koncentrowałem się na tym, co mówi do mnie określony człowiek, bo myślami byłem przy następnej osobie, z którą mam się spotkać...
Modlił się wtedy Ojciec? Odprawiał Mszę świętą?
Mszę odprawiałem w miarę regularnie, czasami spowiadałem, prowadziłem rekolekcje... Ale to jest tak: niby służy się Panu Bogu i sprawom Kościoła, ale Boga się nie widzi, o Nim się zapomina. On jest coraz bardziej za mgłą. Czasem człowiek przypomina sobie o Nim wieczorem, gdy jest już bardzo zmęczony i nie ma siły, żeby się skupić na modlitwie. Bóg jest coraz dalej, a nam się wydaje, że my zbawiamy świat naszymi pomysłami, że dajemy innym świetne rady na życie, że znamy mądre odpowiedzi na różne problemy. Tyle że gdy zachowujemy resztki wewnętrznej prawości, widzimy, że oszukujemy ludzi, że nie mówimy już o Bogu na podstawie własnego doświadczenia, ale z tego, co przeczytaliśmy w książkach czy gdzieś usłyszeliśmy. Wiemy, że mówimy to, co jest słuszne, nawet wierzymy, że prawdziwe, ale zatracamy doświadczenie tego, że autentycznie obecne w naszym życiu. Miejsce Pana Boga zajmuje praca, inni ludzie, a co w przypadku kapłana jest szczególnie złe - może to być także kobieta. Tak właśnie zdarzyło się w moim życiu. Wszystko działo się stopniowo.
Zaczęło się od duchowej przyjaźni, ale z czasem więź stawała się coraz bardziej intymna. Taka relacja jest procesem, który bardzo trudno zatrzymać.
Nie można pozostać na płaszczyźnie przyjaźni?
Moim zdaniem przyjaźń między kapłanem a kobietą jest niemożliwa. Przekonałem się, że jeśli rozbudzoną relację próbuje się jakoś zreformować - walczyć ze sobą - wszystko to skazane jest na niepowodzenie. Aby taka przyjaźń była możliwa, konieczna jest ogromna dojrzałość obu stron i zbieżne dążenia. Klara i Franciszek z Asyżu czy Franciszek Salezy i Joanna de Chantal to przykłady takich dobrych przyjaźni. Natomiast jeśli każda ze stron chce realizować swoje własne cele - jakakolwiek przyjaźń jest niemożliwa. Wtedy najlepiej jest rodzący się związek jak najszybciej przerwać.
Jeżeli serio wchodzi się w jakąś relację, to tym samym bierze się odpowiedzialność za tę drugą osobę. Każdy z nas ma prawo dokonywania takich czy innych wyborów, ale w przypadku zgody na to, by ta druga strona się jakoś angażowała, gdy dochodzi do zerwania relacji, pozostaje ludzka krzywda.
Właśnie w imię dobrze pojętej odpowiedzialności za drugiego człowieka trzeba umieć podejmować radykalne decyzje, a to boli. Nie wolno się bawić drugim człowiekiem, nie wolno też budować sobie dwóch światów. Oczywiście, zdarzają się odejścia z kapłaństwa, ale jestem przekonany, że ci, którzy zrezygnowali z rozwijającego się związku z kobietą, nie zawdzięczają tego sobie, po prostu w odpowiednim momencie zobaczyli światło. Nie mają prawa mówić, że są lepsi od tych, którym się to nie udało.
Jak to się stało, że właśnie Ojciec zobaczył w tej gęstniejącej mgle światło? Co konkretnie pomogło Ojcu wyjść z tej sytuacji?
Widziałem skutki, jakie to wszystko wywoływało w moim życiu. Odczuwałem totalną niechęć do samego siebie, zauważałem moją agresję w stosunku do innych, całkowicie porzuciłem modlitwę - bo jaki był jej sens, gdy człowiek coraz bardziej pogrążał się we własnej słabości? Jeśli zakładałem, że tak a nie inaczej wygląda moje życie, to po co odgrywać komedię i modlić się do Boga - myślałem. To nie pasowało do stylu życia, jaki wiodłem. Równocześnie rozpoznawałem znaki, które mówiły mi, że nawet jeśli ja jestem skłonny zrezygnować z Pana Boga, to On ze mnie nie rezygnuje.
Te "znaki" to były jakieś konkretne wydarzenia?
Na przykład pojechałem do Rzymu, a że był to Rok Jubileuszowy Towarzystwa Jezusowego (500 lat od urodzin św. Ignacego Loyoli i 450 lat od powstania Towarzystwa), w Muzeum Watykańskim była akurat wystawa, na której zobaczyłem rękopis "Ćwiczeń Duchownych", sporządzony przez samego Ignacego. Ja sam w jakiś sposób na tych "Ćwiczeniach" się wychowałem! Patrząc na nie pomyślałem sobie, że nie mogę już tak dalej żyć, że muszę wrócić do Polski i zrobić wszystko co w mojej mocy, by pozostać w Towarzystwie Jezusowym. Postanowiłem pozostawić moją pracę, wyjechać gdzieś... Przełożeni potrafili to zrozumieć, nikt specjalnie nade mną nie pomstował, nikt nie mówił "mogłeś nas zgubić...", ale umożliwiono mi wyjazd.
Brzmi to tak, jakby najlepszym wyjściem była ucieczka.
Szkoła mistrzów duchowych mówi, że jest to pierwszy krok, by w takiej jak moja sytuacji zreformować swoje życie: wyjechać, oddalić się. Na początku w nowym miejscu wykonywałem proste prace gospodarcze: grabiłem liście, kułem dziury w ścianach... Byłem przekonany, że mam niewiele do zaproponowania innym. Po jakimś czasie zająłem się pracą duszpasterską. Wiele skorzystałem na bezpośrednim kontakcie z ludźmi, stopniowo odbudowałem moją więź z Panem Bogiem, znów zacząłem się modlić... To doświadczenie wydobycia mnie z tak głębokiego kryzysu sprawiło, że stałem się bardziej wrażliwy na tajemnicę Boga, myślę - że bardziej ludzki. Bliskie stały mi się słowa: "Komu więcej przebaczono, ten więcej miłuje". Gdy ma się większe poczucie grzechu i doświadczenie nie zasłużonej miłości Boga, tym bardziej chce się odpowiadać na wszelkie dary, jakie się otrzymuje... Miałem i mam świadomość tego, że tak postępując nikomu nie robię łaski, jest to prosta konsekwencja tego dawnego wyboru.
Czy w takiej sytuacji istnieje coś takiego, jak odkrycie na nowo smaku kapłaństwa?
Na pewno tak. Na przykład odkrywam to przy pośredniczeniu w udzielaniu Bożego przebaczenia. Myślę, że teraz udzielam go z większą radością i miłością, gdyż znam smak jego przyjęcia. Wiem, jakie ma ono znaczenie dla odbudowywania więzi z Bogiem, ze sobą samym i z całym światem. Myślę, że mam teraz większy szacunek dla człowieka. To chyba jest tak, że jeśli się kiedyś kogoś nie uszanowało w należny mu sposób, później pojawia się wręcz zachłanne pragnienie chodzenia wokół każdego człowieka na palcach, by niczego w nim nie naruszyć, nie zepsuć, a jedynie obserwować w jego życiu działanie Pana Boga. Ale nawet wówczas, gdy doświadczy się w tak intensywny sposób, jak mnie się to przytrafiło, duchowego odrodzenia, ogromnego przebaczenia ze strony Pana Boga, nie można w tym zamknąć swego życia. Na pewno pozostaje w człowieku jakaś mądrość, ale tak naprawdę w sprawach Bożych wciąż jesteśmy ignorantami, nie stajemy się ekspertami w sprawach duchowych, w budowaniu więzi człowieka z Bogiem. Pewne rzeczy się wie, ale jeżeli za bardzo uwierzy się w to, że wie się dużo - nadchodzi moment, gdy ta nasza mądrość i świadomość własnej wielkości zostanie obnażona i znów trzeba szukać.
Ojciec po jakimś czasie powrócił do dawnego miejsca pracy, a więc w to środowisko, w którym "pogrążył się we mgle". Czy to znaczy, że był już Ojciec na tyle innym, nowym człowiekiem, że się nie bał?
Zawsze trzeba uważać z takimi określeniami: "jestem nowym człowiekiem", "przemienionym". Raczej należy się bać szafowania takimi pojęciami. Myślę, że teraz staram się w życiu radzić sobie po Bożemu. Jestem na takim etapie, że gdy rano się budzę, patrzę w lustro z niezupełną niechęcią.
rozmawiała Iwona Budziak
opr. ab/ab