Do domu wracam jak z wojny czyli o czystości w małżeństwie

Świadectwo życia małżeńskiego Anny i Tadeusza Sobolewskich

Do domu wracam jak z wojny czyli o czystości w małżeństwie

Nasza historia zaczęła się na studiach, a właściwie już wcześniej, w liceum, w Klubie Młodych Przyjaciół Muzeum Narodowego. Przez długi czas przyglądaliśmy się sobie, zbliżaliśmy się i oddalaliśmy. Po kilku latach krążenia spotkaliśmy się w domu Mirona Białoszewskiego, poety, wokół którego tworzyliśmy paczkę „młodych”

początek

Zaraz po studiach wzięliśmy ślub cywilny i wkrótce urodziła się nasza córka Justyna. Religia lub jej brak nie były dla nas żadnym problemem — choć może była dla naszych rodziców. Dom Ani był ateistyczny, mój katolicki. Ale ona, jak sama dziś mówi, nie mieściła się w swoim ateizmie, a ja w rodzinnej religijności. Trzeba było szukać razem. Nasze powolne odkrywanie tego, czym jest wiara, jaka jest jej istotna treść i cel, postępowało równocześnie z poznawaniem siebie samych.

Pamiętam, gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych, na czyjeś pytanie, czy wierzę w Boga, odpowiedziałem: o tyle, o ile wierzę w siebie. Innymi słowy: skoro ja istnieję, to Bóg też musi istnieć. Wtedy takie pytania i takie odpowiedzi wydawały się bardzo wstydliwe. Coś w tym jest. Bardzo trudno jest na użytek publiczny mówić o swojej religijności. Jest to ulotna, paradoksalna część naszej świadomości. Kiedy mówię publicznie: wierzę w Boga, czuję jakiś fałsz. Bo po pierwsze — mam chwile wątpliwości, a po drugie obawiam się wywyższania się nad innych. Podobnie krępowałbym się mówić głośno: kocham moją żonę! Czy nie byłoby to podejrzane? Nie mam zaufania do ludzi zbyt głośno deklarujących wiarę, miłość lub na przykład swój patriotyzm, bo często wygląda to tak, jakby mówili to przeciw komuś.

Na naszą edukację duży wpływ miał Miron Białoszewski, człowiek o wielkiej samowiedzy. Sam uważał się za niewierzącego. W powstaniu (czym było dla niego to przeżycie, świadczy genialny „Pamiętnik z powstania warszawskiego”), jak się wydaje, utracił wiarę religijną, ale zarazem zyskał jakąś własną, nie nazwaną wiarę w coś, czego należy szukać wewnątrz siebie. Wiarę, która służyła mu do twórczości. To była dziwna sprawa z tą jego wiarą — niewiarą. Może ze względu na swoją inną „orientację seksualną” Miron uważał, że jest z Kościoła wykluczony? Żył po swojemu, całe życie dążył do osobności, pisał: „być sobie jednym, taki traf mi się”, ale zachował wielki szacunek dla religii. Pamiętam, gdy ktoś z jego przyjaciół powiedział o sobie, że jest agnostykiem, on się żachnął: a czy ty wiesz, co to w ogóle znaczy? Bywaliśmy z nim w cerkwi na liturgii Wielkiej Soboty, byłem też z nim i jego przyjacielem malarzem w kaplicy Jasnogórskiej, nocą, w obecności modlących się zakonnic. Napisałem potem opowiadanie „Cała noc u Matki Boskiej”. To były ważne dojścia. Przyglądanie się ludziom naprawdę wierzącym — bez żadnych uprzedzeń, a zarazem bez żadnego przymusu. Wydawało mi się, że Miron chce, żebym religię traktował poważnie. Choć z początku dziwił się naszemu ślubowi, medytacjom etc. On tego już nie potrzebował. Medytował po swojemu — tworząc poezję.

Równocześnie muszę powiedzieć, że czytaliśmy u Mirona klasyczny, cytowany przez Eliadego, wykład indyjskiej jogi królewskiej. Pamiętam, że tłumaczyliśmy z angielskiego wstęp indyjskiego filozofa Wiwekanandy. Ania zobaczyła w jodze — traktowanej nie jako osobna religia, ale jako ścieżka duchowa, droga do Boga wewnętrznego — jakąś szansę. Co do mnie, w czasie jogicznych medytacji odkrywałem sens i technikę modlitwy chrześcijańskiej. I znów, nie było między nami konfliktu, raczej wzajemne uczenie się, uzupełnianie, wspólne dążenie, nie odświętne, nie oddzielone od powszedniego życia.

Myślę, że Ania ma w sobie jakiś duchowy dar. To przy niej i dzięki niej religia stała się dla mnie czymś żywym. Po siedmiu latach małżeństwa zdecydowaliśmy się wziąć ślub kościelny. Pomógł nam w tym kolega Ani z Akademii Nauk, Krzysztof Dybciak, który skontaktował nas z o. Jackiem Salijem OP. Ojciec Jacek przygotował Anię do przyjęcia Pierwszej Komunii świętej. Stał się naszym duszpasterzem, w jego obecności wzięliśmy ślub kościelny. Wydarzenie to nie było jednak jakimś przełomem w naszym małżeństwie, lecz potwierdzeniem wspólnej drogi.

O. Salij — choć w swoich tekstach bywa surowy i nieprzejednany — prowadzi ciekawy rodzaj duszpasterstwa, który ośmiela ludzi. Pamiętam naszą pierwszą rozmowę. Przedstawiłem mu się jako ktoś „z zewnątrz”, a ojciec powiedział: „Nie jesteś z zewnątrz, jesteś w samym środku”. Bardzo mi to pomogło, bo to było trochę tak, jak z nauką pływania — przestałem się bać głębi, tego momentu, gdy nie można stanąć nogami na dnie. Zawsze obawiałem się, że chrześcijaństwo jest jakimś rodzajem ideologii, a Peerel uodpornił nas na wszelkie ideologie. Moja mama z kolei bała się Pana Boga, potępienia, grzechu i ciągle nie mogła uwierzyć w przebaczenie. Zarówno doświadczenie społeczne, jak domowe zwracało mnie raczej przeciwko przyjęciu religii. Ojciec Jacek zlikwidował moje lęki, nie kwestionując zarazem naszej wolności. To było piękne. W latach siedemdziesiątych, gdy ludzie w Polsce szukali wolności, religia okazała się możliwością największej wolności, jaką człowiek może znaleźć, gdy wszystko inne zawiedzie.

wieczność i

Gdybyśmy mieli wypełniać ankietę, w rubryce „wyznanie” wpisałbym: „rzymskokatolickie”. Myślę, że moja żona nie wpisałaby tego. Może nie należy w ogóle wypełniać takich rubryk? Mimo wszystko wiem, że idziemy tą samą drogą, i że przyświeca nam jakaś wspólna gwiazdka. Może dla kogoś nasza droga wyda się czymś dziwnym, ale przecież nie mamy zamiaru nikogo na nią nawracać. Czujemy natomiast, że jest w tym coś dobrego, że nasz układ z Panem Bogiem jest czysty, i że nie wybuchnie między nami żadna „wojna religijna”. W dzisiejszym świecie, w którym konkuruje ze sobą tyle różnych dróg, warto żyć tak, jakby była jedna droga, otwarta dla wszystkich, w tym sensie katolicka. Po trzydziestu latach wspólnego życia nie mam obawy o to, że w naszych poszukiwaniach duchowych będziemy z żoną szli osobnymi drogami. W pewnym sensie już nie szukamy. Religia staje się dla nas czymś coraz bardziej przezroczystym, umiemy patrzeć na świat przez jej pryzmat i wiemy, czemu służy. W pewnym momencie życia człowiek widzi, że wszystko zmierza ku wieczności, szuka tego zalążka wieczności w chwili obecnej. W sobie samym.

Ważnym momentem, w którym jakby przetarły się wszystkie utarte, zwyczajowe formy religii, a sprawdziło się coś istniejącego wewnątrz nas, były narodziny młodszej córki Celi — dziecka z zespołem Downa. To doświadczenie na początku wydawało się być doświadczeniem śmierci, dopiero z czasem przerodziło się w odczucie radości istnienia. Wydawało się, że już wszystko skończone, a tymczasem wszystko dopiero się zaczęło. Podczas chrztu ojciec Jacek powiedział, że Cela ma w sobie dar radości. Naprawdę, siła charakteru tego dziecka, przy wszystkich fizycznych i psychicznych ograniczeniach, jest imponująca, daje do myślenia. Bo skoro Cela i jej rówieśnicy (również ci bardziej upośledzeni) mają w sobie tyle radości, czy nie jest to dowodem, że ich nadzieja jest realna? Że oni swoją nadzieję opierają na jakiejś mocnej podstawie? Że szczęście „ubogich duchem” i tych, co „nie sieją, ani nie orzą” jest prawdziwe?

to co najlepsze

Zakładając własną rodzinę, musieliśmy przezwyciężyć ogromne obciążenia, wyniesione z własnych domów. Wiele było do naprawienia, wiele też do zawdzięczenia — co pojęliśmy dopiero później, kiedy rodziców zabrakło. Nasze domy rodzinne nie były złe, bo tam nauczyliśmy się kochać, ale nasza rodzina miała być inna. Nie chcieliśmy przenosić do niej pewnych schematów reagowania i całego rachunku krzywd wyniesionych z domów rodzinnych. Chodziło nam o to, żeby w małżeństwie nie zadawać sobie ran i, wychowując własne dzieci, opierać się na tym, co w naszym doświadczeniu rodzinnym było najlepsze.

Tak już bywa, że w rodzinach wspólnie z miłością rodzi się niewola. Naszym ideałem była i jest wolność — trzeba wciąż powtarzać, że miłość musi być związana z wolnością. Mieliśmy niemal obsesję na tym punkcie, ponieważ w naszych rodzinach tej wolności trochę brakowało. Ania miała dużą swobodę postępowania, ale nie miała swobody poglądów (choć na starość jej Mama wiele się od niej nauczyła). Ja z kolei nie czułem się w domu dość rozumiany. Dziś patrzę na moich nieżyjących rodziców z zewnątrz, jak ktoś niezależny od nich, i lepiej pojmuję ich dramaty. Widzę, jak często szkodzili samym sobie, działali przeciwko własnemu szczęściu — w ich losie był jakiś tragizm. Odczuwam go tym bardziej, że dopiero teraz, kiedy ich nie ma, znajduję dla nich czułość i wyrozumienie. Jest w tym coś z poczucia winy, choć przedtem wydawało mi się, że to ja jestem skrzywdzony. Wciąż mamy z Anią nadzieję, a czasem pewność, że nie grozi nam taka wzajemna obcość, jaka była ich udziałem.

„chciałbym z tobą, tylko żebyś była inna”

Czystość? To pojęcie obrosłe śliskimi skojarzeniami. Dla mnie czystość to przede wszystkim czystość intencji. Wzajemne zaufanie, wierność, nie tylko w dziedzinie seksualnej, ale wierność wewnętrzna, mająca coś wspólnego z lojalnością. To fair play. Nie żyjemy w naszym małżeństwie jak papużki-nierozłączki, osobno chodzimy na różne spotkania, mamy różne kręgi znajomych. Ania ma swój krąg instytutowy, spotyka się też z rodzicami dzieci niepełnosprawnych, ja mam swoje kręgi filmowe, których ona nie zna.

O czystość trzeba dbać w życiu tak, jak się dba o czystość stołu. To jest metafora wzięta z religii Wschodu, ale podobne porównania można znaleźć we wszystkich religiach. W Ewangelii jest mowa o sprzątaniu domu — nasze wnętrze też musi być uprzątnięte. Jak to odnieść do życia małżeńskiego? Wymiatanie — to niepamiętanie uraz. Jednak, aby coś mogło być wymiecione, musi być zrozumiane, przemyślane i powiedziane, bo nie można przemilczać tego, co boli. Jak to sobie powiedzieć bez urazy? Bawi nas formuła z filmu Marka Koterskiego: „chciałbym być z tobą, tylko żebyś była inna”. To podstawowy problem małżeński wielu ludzi, który muszą rozstrzygać na co dzień. Jak trudno jest na przykład nie odczytywać dosłownie różnych pretensji, które do siebie kierujemy. Co do mnie, mam niedobry zwyczaj dramatyzowania sytuacji, projektowania na innych swoich stanów, a czasem uciekania w samooskarżenia: jesteś okropna! — mówię i zaraz dodaję: A ja jeszcze gorszy! Ratuje mnie to, że potrafię czasem spojrzeć na siebie z boku, zachować dystans. Chciałbym, żeby żona czasem nie brała serio mojego niezadowolenia, żeby umiała czytać mi w myślach, co chyba jest niemożliwe. Ale wiem, że ona wierzy we mnie. Tak jak Pascal zakładał wiarę w Boga jako rzecz korzystną, tak my zakładamy wiarę w siebie.

Stale popełniamy ten sam błąd — przywiązując zbyt dużą wagę do pozorów, nie widząc prawdziwych intencji, prawdziwych powodów takiego czy innego zachowania. Ale na szczęście daleko nam do strasznych małżeństw z filmów Bergmana, choć myślę, że każde małżeństwo może się w jego filmach odnaleźć. Ważne, żeby móc odróżnić iluzję od rzeczywistości. Czasem wydaje nam się, że świat na nas koso patrzy, jakbyśmy mu coś byli winni. Jesteśmy zawieszeni na czyjejś opinii. Czyjaś krytyka obraca całe nasze działanie w niwecz, jedna pochwała przywraca nam wiarę w siebie. I tak bez końca. Małżeństwo służy między innymi do tego, aby pozbyć się iluzji, ćwiczyć w byciu sobą i umieć się sobą cieszyć. Uczyć się od siebie nawzajem. Z codziennych walk wracam do domu, jak z wojny — po spokój. Strażniczką tego spokoju jest nasza córka Cela.

Czystość — o której tu mowa — nie jest celem samym w sobie. Jest skutkiem ubocznym dobrych intencji. Podobnie, jak stół powinien być czysty po to, by można było przy nim usiąść, tak w małżeństwie trzeba oczyszczać wspólne pole z cieni, naleciałości, egoizmów i uraz, jakie sobie nawzajem zadajemy i jakie przynosimy ze świata. To robota na całe życie.

Tadeusz Sobolewski

P.S. Moja żona Anna przeczytała to świadectwo i zaakceptowała je w pełni.

 

Tadeusz Sobolewski — krytyk filmowy, dziennikarz prasowy i telewizyjny.

Anna Sobolewska — literaturoznawca, profesor w Instytucie Badań Literackich PAN.

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama